Jaziowe ostatki

Poniżej opiszę moje ostatnie trzy wyjścia na jazie z płycizn. W tym sensie należy rozumieć, że to ostatnie ryby tego gatunku w sezonie. Być może tak, choć spróbuję je łowić celowo z pontonu na głębszej wodzie.

Nie ukrywam, że jednym z celów chodzenia za tą rybą jest capnięcie olbrzyma, bo mam szczęście mieć takie ryby w zasięgu, nie tylko w teorii. W moim ściganiu się z samym sobą odnośnie łowienia coraz większych jazi, doszedłem do dwóch wniosków:

– najlepsze miesiące na te ryby to kwiecień i wrzesień

– największe sztuki dają się oszukać wędkarzowi w październiku

Zeszłoroczne bardzo, bardzo czasochłonne podchody tych ryb pokazały mi, że po około 20 października jest po zawodach. Jazie znikają z płycizn i choć próbowałem bardzo wytrwale do połowy listopada, a potem nawet ze trzy razy w grudniu, to tych ryb już nie było. Ponieważ wrzesień 2014 przyniósł na Wiśle długi okres brudnej wody, a z kolei październik dużo chłodniejsze noce niż rok temu, z uwagą czekałem na jakiś cieplejszy czas. Kolega będąc częściej niż ja w pobliżu, informował mnie na bieżąco, ale jego spostrzeżenia były mało obiecujące. Ryby najzwyczajniej się nie pokazywały, jak w zeszłym sezonie. Uznałem, że zbadam temat z pontonu i może to rzuci trochę światła, odnośnie tego, czy obecność licznych i dużych jazi na płyciznach nie była przypadkiem w 2013r.

Uznałem, że jeśli są, to będą w pobliżu na głębszej wodzie  – takiej do 2m. Czyli łowiłem  nadal blisko brzegu, ale na odcinkach, gdzie metr – dwa od brzegu jest już trochę głębiej.

(fot. A.K.)

 W sumie, to było trochę niezamierzone, ale po czterech godzinach pływania za czymkolwiek kolczastym po Wiśle i tylko dwóch anemicznych braniach odpuściłem. Nie mam pojęcia, co jest grane, ale na fajnych kawałkach wody jeszcze rok temu, dziś jest pustka i nie mogę nawet połowić sobie ilościowo małych okonków. Fakt, iż akurat na tym dniu mogła zaważyć pogoda, bo była wybitnie turystyczna, ale niekoniecznie wędkarska. Totalna lampa i upał jak na październik, po zimnej nocy. Wiatr zmienny z przewagą północnego.

Fanem łowienia jazi z pontonu nie jestem, chyba, że na płyciznach właśnie i delikatnym sprzętem, Żmudne bronowanie wody ciut większymi woblerami, na troszkę choćby grubszej żyłce, jest już moim zdaniem mało ciekawe i mało emocjonujące, jeśli myślimy o tych rybach.  Łowiłem kijem do 20g ale bardzo miękkim z żyłką 0,18mm. Używałem głównie białego, 4cm pływającego woblera o bardzo szybkiej, ale drobniutkiej akcji i co ważne  – nawet w leniwym nurcie bez kłopotu schodzącego na około 1,5m. Pewnym testem dla cierpliwości było oczekiwanie aż przynęta znajdzie się w odpowiedniej odległości od pływadła, a spławiany we flegmatycznym prądzie wody wabik osiągał te 40m po długiej chwili. Potem mozolne i jeszcze bardziej powolne prowadzenie woblera pod prąd.

Okazało się, że ryby są tylko z jakichś powodów nie wchodzą na płycizny i w ogóle żerują fatalnie. Otóż w około 90 minut [poświęciłem końcówkę pływania] miałem cztery typowe jaziowe mamlanie woblerów; wyraźne choć miękkie, nawet ciężkie zarazem i prawie niemożliwe do zacięcia. Finalnie dwa pudła, jeden spadł po około słownie dwóch sekundach, ale moim zdaniem na bank jaź i na osłodę wyjąłem jednego. Duży nie był [45cm] ale utwierdził mnie, że to były jazie.

(fot. A.K.)

Kilka dni potem jest w końcu ciepła noc. Od południa penetruję z brzegu znajome miejscówki, ale na płyciznach cisza. Ani brań, ani widoku ryb. No, ale jest mglisto i ciągle wieje dość chłodny wiatr ze wschodu. Generalnie jest jednak ciepło [22 do 17 stopni wieczorem]. Sytuacja zmienia się tuż po 14.00. Wiatr zamiera, a niebo się przeciera. Trochę słońca i błękitu. A, i w końcu spadło ciśnienie – jest regulaminowe 978hPa. Trafiam ewidentnie na nieczęsty chyba czas wielkiego żarcia. Zaliczam do 17.30, kiedy wszystko znów zamarło aż trzydzieści pewnych kontaktów. Oczywiście nie wszystkie to jazie, ale to i tak na tym fragmencie wody chyba mój rekord. Kilkanaście brań tutaj, to niezły dzień. Zazwyczaj mam ich cztery do siedmiu w tym zazwyczaj jeden – trzy kontakty z jaziami.

Pierwsze wyjścia jazi pokazują, że rybom chyba dały się we znaki zimne noce i niska już termika wody: nie chcą skubane reagować na woblery. Względnie jak się któryś ruszy, to jest uprzedzany przez kleniowego młodziaka i miejsce spalone. Cieszy mnie łowienie nawet małych klonków, ale to jedyna woda, gdzie chciałbym aby ich nie było, tym bardziej, że są to zawsze prawie wyłącznie maluchy, 35+ to rzadkość, a 40-ki przez poprzedni i ten sezon tutaj, ani ja, ani kolega nie wyjęliśmy. Już nie tylko w celach udowodnienia sobie, że Streamepps jest łowny uciekam się do tej „żółwiej” przynęty. Mam także zawiązane już na kotwiczkach muszki, dzięki uprzejmości poznanego muszkarza. Wabik nie wygląda już tak ubogo, gdy ograbiłem go z pojedynczego haka, ale na którym była zawiązana okazała mucha.

Pierwsze branie było, jak mówimy z Pawłem  – „ znikąd”. Z braku kontaktów pod brzegiem, dla spokoju sumienia błystka ląduje z 10m w nurt. W połowie drogi następuje zdecydowane, choć typowo jaziowe, miękkie przytrzymanie i wisi. Jak to z jaziem – szybko wiemy, jaki się skusił tym razem.

(fot. A.K.)

Widać, że ryba jest bardzo ładna, ale szacuję go na maks 50cm. Ponieważ jak na jazia szaleje, postanawiam robić fotki z ręki w holu, bo jest niezły, ale jakby zwiał, to się nie załamię. Za Chiny nie udaje mi się tylko sfotografować pełnej paraboli w jaką pod takim klockiem układa się wędka. Kij jakoś tak bokiem mi się wykręca, a ryba mimo, że już dużo spokojniejsza, to jednak nie ułatwia.

(fot. A.K.)

Na brzegu miłe zaskoczenie: 53cm z tym, że ten egzemplarz nie należy do jazi – piłek, które tutaj się trafiają.  Rok temu takiej ryby nie mogłem utrzymać na jednej ręce, bo tak jej się brzuszysko przelewało. Nie mniej cieszę się bardzo, bo już myślałem, że tę jesień zakończę o kiju w temacie tych ryb.

(fot. A.K.)

Zapiął się dosłownie na jeden grocik maleńkiej kotwiczki, która utkwiła w górnej wardze ryby. Po kilku klenikach i okonku, który tu także jest nieczęsty, wygląda na to, że coś się dzieje.

Kolejne kilkadziesiąt minut, to znów tylko mali, żarłoczni rabusie atakujący błysteczkę gwałtownie i nerwowo, na tych płyciznach natychmiast bijący w dno i nabierający kulę glonów na żyłkę, przynętę i siebie, co nie jest trudne, przy tak miękkim kiju. Potem mam tylko irytujące parę minut, by to wszystko wyczyścić do dostatniego zielonego kłaczka. Czasem wolę zerwać przynętę i wiązać kolejny raz.

O ile dobrze pamiętam, tuż po 17.00 namierzam w końcu kolejnego jazia. Tzn. widzę go. Żeruje jak latem wprawdzie ze trzy metry od brzegu ale w jakby cieśninie między jęzorem trzcin wychodzącym w wodę, a wielkim korzeniem. Jest tam może 30cm wody. Ryba, jakby fikała koziołki w stanie nieważkości. Bardzo chciałem nagrać taki filmik i Wam zaprezentować, ale rok temu brakło samozaparcia, a w tym sezonie, jesienią takie momenty okazały się rzadkie. Nawet nie brałem kamery tego dnia.

Ten zajął się wirówką po kleniowemu. Wciągnął ją jednym porządnym siorbnięciem w pierwszym podaniu. Dla odmiany miał ją całą w pyszczku, tak, że oglądać mogłem tylko krętlik.

(fot. A.K.)

Zanim do niego dopełzłem, zrobił z zatoczki istne bagno z brązową wodą.

Też piękny, tym bardziej, że z tych spaślaków, choć 2cm krótszy niż pierwszy.

(fot. A.K.)

Potem udaje się  podejść, także na płyciznach jeszcze cztery ładne jazie. Wszystkie buszowały w pojedynkę lub w parach.  Wszystkie były ewidentnie na żerze, bo reagowały w pierwszych podaniach.  Kolejny raz przeklinałem kilkunastocentymetrowe kleniki, które bezczelnie, prawie wyrywały jaziolom wabik z pyska. Niezależnie od tego, czy klenik się zapiął, jazie zapewne z palpitacją serca dawały dyla w główny nurt. Tak straciłem z tej czwórki dwie pierwsze ryby. Trzecią – też moim zdanie pięćdziesiątkę z małym plusem spaliłem na własne życzenie, nie wytrzymując do końca i zacinając. Oszukałem dopiero następnego, ale miał tylko 46cm.

(fot. A.K.)

Nie licząc paru kleni i kolejnego garbuska, to było wszystko odnośnie jazi. Jak napisałem, mimo pogodnej ciszy i jeszcze dobrej widoczności, około 17.30 wszystko zamarło.

(fot. A.K.)

W zasadzie na tym mógłbym skończyć, bo z brzegu już nie złowiłem jazia, którym można by się chwalić. Niemniej w skrócie opiszę kolejne podejścia, bo pokazują one, że jak ma się pecha, względnie ryby zachowują się niestandardowo, to choćby nie wiem co, ale i tak ich nie złowimy.

Ponieważ pogoda się utrzymuje na podobnym poziomie, trzy dni potem, będąc pewnym sukcesu jak rzadko, wyruszam znowu. Dostaje srogą lekcję, bo niby wszystko jest tak samo, ale uchodziwszy się po bajorach jak łoś, zaliczam tylko jednego … „jazia”.

(fot. A.K.)

Poza tym maleństwem, mimo dwunastu kontaktów, nic większego i same kleniki. Poddałem się po kilku godzinach.

Kolejny raz był już mocno dołujący. Znów kilka godzin i tym razem…nie wiem…Pech, niefart, fatum… Znowu kilka godzin, z czego dwie w sporym deszczu. Tym razem mam, jeszcze przed opadami trzy wyjścia. Książkowe „setki”. Nie wiem jakim cudem, ale żadna z tych ryb się nawet nie zapięła mimo, że w dwóch przypadkach kij ugiął się prawie do połowy. Czary. Paweł podchodzi do tego filozoficznie i twierdzi, iż tak musi być; ja dostaję piany. Do tego czmychnął mi jedyny, duży kleń jakiego tu widziałem. Ponieważ nie nastawiłem się na coś takiego, a przeczulony, by jazi nie zacinać, nie zrobiłem nic. Zresztą zacięcie przy takiej żyłeczce i tym gatunku…Mógłby pójść z wabikiem, a szkoda. Zaliczam znów dwa okonie i dwa klenie po 30cm. Po deszczu, zmokły, jak przysłowiowa kura wracam po wertepach, skopany przez los. I tu podpucha od przeznaczenia. Dosłownie o rzut beretem od miejsca gdzie zaparkowałem, przy miejscu, które nazywamy „przy pieńku” już w resztkach światła, mam wrażenie, że powierzchnia przy trawskach lekko jakby zadrżała. Żadne tam kółka, spławy. Drżenie wody. Czasem tak robią. W klejących się spodniach [kurtkę wpuściłem w spodniobuty i woda lała się w nie równo], obchodzę podejrzaną miejscówkę. I trafiam jazia cudaka. Albo ta ryba czuła, jak jest wybitnie delikatnie zapięta i tak walczyła, albo jakaś boleniowa domieszka genów. Wziął bardzo delikatnie ale i pewnie. Za pierwszym razem. Dobry operator i sprzęt, i puszczają w Nat Geo Wilde. Nieprawdopodobny widok przy praktycznie nieruchomej wodzie. Od razu wiem, że niezły ale ryba jak na jazia dosłownie odpala w nurt na 10 – 15m. I zrobił tak z 5 razy. Miałem go na kiju wyjątkowo długo, w tym dwa razy na dłoni, ale nie chciałem „na chamszczaka”  wychlapywać go na trawy. Owszem duży, ale raczej nie mój największy. I po 5 – 6 minutach się spiął. To drugi duży jaź jaki mi się spina, a miałem ich już naprawdę sporo na kiju [myślę o właśnie tych dużych]. Załamka.

Akurat. Nie przeczuwam co się święci dzień później. Dostaję takie baty od natury, że nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Tym razem chcę zobaczyć jeszcze, jakie są ranki. Jestem o 6.30 z uzbrojonym kijem nad brzegiem. Sennie i bardzo spokojnie. No i ciepło jak na 17-go października – 14 stopni. Jazie jakby się zbiesiły i siedzą w sporych stadkach, w miejscach jak poniżej [fota dzień wcześniej].

(fot. A.K.)

Ryby nawet nie stoją, nawet pływają po tych płyciznach, ale są jakieś kosmicznie apatyczne. Namierzam pierwszego. Wychodzi do wirówki, płynie, płynie, płynie… Jezu, prawie słyszę jak stęka. Czy on nie może płynąć szybciej? Zaraz skończy się woda! Nie dogonił. Po czym całe stadko zwiało. Z pięć sztuk. Same takie pod 50cm.

Z wysokiego brzegu widzę kolejne leniwce. Przynajmniej dwa. Pierwszy rzut. Wyszedł, upłynął metr, stanął. Zawrócił i znów zwiało ich kilka ładnych sztuk.

Za chwilkę bliźniacza sytuacja, tyle, że z pięćdziesiąt metrów niżej. Efekt ten sam.

I w końcu trafiam. Aktywista. Ruszył jak rekin. Prawie mu muł pryska spod płetw [zastanawiam się czasem, czy jazie jakimś cudem nie wyewoluują w ekspresowym tempie w zwierzęta lądowe], japa rozdziawiona, choć ma jeszcze z metr… Z tego wszystkiego zacinam. Czuję szarpnięcie i ryba idzie w diabły, a wraz z nią, jak się okazuje kilku kompanów. Spaliłem z tym zacięciem.

Na koniec w miejscu, gdzie zazwyczaj się nie ujawniają, ale wiem, że mogą być, wychodzi mi taki „strażnik Teksasu” – ni stąd, ni zowąd stojący na szpicy dobre kilka metrów wcześniej niż zazwyczaj. Zawrócił. Prawie widziałem jak się klepał płetwą w czoło i szyderczo śmiał. Ale to pewnie ze stresu, tak mi się zdawało. Pociągnął za sobą resztę. Z dziesięć sztuk. Aż się kotłowało.

Czuję się jakbym zaczął łowić wczoraj. Dla spokoju wsiadam w auto i jadę kilka kilometrów wyżej. Coś zjeść i ukoić nerwy. Liczę też na łaskę okonków.

Leje. Kurde, co tam leje. Wszystkie synonimy tego, że pada. Jem w aucie. Spotykam wędkarza. Obaj wyglądamy, jak kosmici. Obaj bez sensownej ryby. Tzn. kompan niedoli nie miał nic, ale łowi krócej. Ja od świtu trzy klonki, okonek. Ale to się nie liczy.

Postanawiam jeszcze raz wrócić. Minęły ze trzy godziny. Deszcz deszczem, ale jednak są nadal. I nadal zero. Teraz nawet się  nie ruszą. Nie licząc „strażnika Teksasu”. Wyszedł ochoczo, cmoknął, że niby powinien wisieć, ale nic z tego.

Wsiadłem w auto i mokry jakbym wpadł do wody pojechałem kilkadziesiąt kilometrów nad starorzecze, bo myślałem, że zwariuję jak nie wyjmę czegokolwiek. Ufffff….

P.S. W następnym numerze morze.

2 odpowiedzi

    1. Są bardzo dobre. A zupełnie szczęka mi opadła jakie jelce na te błystki z tymi muchami połowiłem w połowie października. Fakt, że trafiłem na jakiś amok tych rybek, ale nie było mniejszych niż 24cm [mierzyłem, bo ostatnio takie jelce łowiłem na Rabie…30 lat temu], a i dwie co najmniej 30-o cm sztuki mi spadły. Jeszcze raz dziękuję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *