W ostatni dzień sierpnia zamykałem sezon pstrągowy na wodzie okręgu. Byłoby pewnie w miarę nieźle gdybym wybrał Rudawę, ale uparłem się udowodnić sobie po raz nie wiem który, że w Cedronie pływa coś więcej, niż rybki ciut większe niż palec. Tak, czy inaczej był to bolesny powrót do krakowskich realiów pstrągowania.
Ale to była tylko końcówka projektu jaki sobie na ten sezon założyłem [o tym napiszę zimą]. Na szczęście, po raz trzeci miałem możliwość zmierzyć się z pokaźnym pstrągiem w dniach 27 -30 sierpnia. Tak, tak – dość niespodziewanie wylądowałem tam ponownie. Głównie za sprawą Agnieszki, która widząc mojego doła po ostatniej porażce z olbrzymem, autentycznie namówiła mnie [dla mnie dwa razy było aż nadto], poświęciła się i pojechała ze mną w rejon, gdzie – nie czarujmy się – poza wędkarstwem, to szczególnych cudów nie ma. Często chwalimy się żonami/dziewczynami, ale fajnie wiedzieć, że po 15 latach bycia razem, druga połowa nadal akceptuje i wspiera naszego bzika, mimo, że mamy na głowie małego, siedmiomiesięcznego „bączka”, który nie wie jeszcze dlaczego, ale jest przez ojca ciągnięty w różne, niekoniecznie sprzyjające spacerom tereny.
Wszystkie trzy wypady uważam za bardzo udane, gdyż na każdym z nich, także za trzecim razem miałem możliwość spotkania z grubym pstrągiem i choć to spotkanie również przegrałem, to i tak dwukrotnie, choć skromnie ustanawiałem moje prywatne rekordy w kategorii pstrąga, do tego ostatnią rybę holując złamanym kijem w czym niesamowicie upasiony kropkowaniec miał swój udział. Czyż trzeba czegoś więcej?
Niewiele brakło abyśmy nigdzie nie pojechali. Nastąpiły nieprzewidziane trudności; jak to się mówi –życie. Ostatecznie we wtorek 26-go jesteśmy na miejscu, ale już późno, by łowić. Dlatego straciłem w sumie dwa dni i to chyba najlepsze, bo mocno lało, a jakkolwiek brzmi to dość fantastycznie – im bardziej polewa nad rzeką nr 1 i nr 4, którą poznałem na tym wyjeździe, tym lepiej.
Uogólniając, łowiło się trudniej niż na poprzednich dwóch wyjazdach ponieważ nawet jak na tamte strony, dało się zauważyć zdecydowanie większą presję wędkarzy i ryby były chyba jednak skłute/przestraszone. Zdarzały się fragmenty wody nieźle schodzone. Poza tym chyba aura zaważyła na bardzo słabej w porównaniu do wcześniejszej upalnej pogody, aktywności małych ryb, które były w zasadzie niewidoczne. Efektem tego w moim przypadku była mniejsza koncentracja, szczególnie w trzecim dniu. Plusem za to niewielkie ilości komarów. Chłód i wiatr mocno dały się krwiopijcom we znaki.
Dzień pierwszy
Mimo autentycznego zmęczenia ostatnimi, niewędkarskimi wydarzeniami, jestem nad wodą już o 5.10. Jest tak ponuro i mrocznie, że czekam do w pół do szóstej na jako takie oznaki dnia. Wokół zupełnie inaczej, niż przy poprzednich kontaktach z rzeczką nr 1. Bardzo mało kontaktów z rybami. Jeśli już to takie po 25cm wyskakują i nawet nie stukają w wahadłówkę. Szybko prowadzonej nawet nie gonią, a wolno kolebiącą się w nurcie ignorują. Po około godzinie jest całkiem widno, choć pod nawisami gałęzi panuje szarówka. Jest tylko 12 stopni. Pierwszy wyraźny oddech jesieni. Niebo ołowiano – fioletowe. Tyle, że nie leje. Niby lepiej, ale jak pisałem wyżej, ma to swoje minusy. Mała woda minimalnie trącona, opada w oczach. Z braku oznak życia czegoś większego, wychodzę z założenia, że ryby boją się i może skusi je jakaś maleńka przynęta. Korzystam z 1,5g matowo – srebrnej wirówki. Tylko kotwica jest nieproporcjonalnie duża [wzmacniany Owner], ale już wcześniej sprawdzałem, czy nie zaburzy pracy błystki.
Branie mam dość szybko, dosłownie spod kija. Ryba nieźle miesza na półtorametrowej żyłce, a po tych kilkudziesięciu minutach zastoju, sam moment brania aż mnie przestraszył. Jest równo 40cm.
W przepięknym dołku, na zakręcie miałem cudowne pobicie. No, łupnięcie, że rzeczywiście musiałem mocno ścisnąć wędkę. Branie było nad samym dnem, po dłuższym odczekaniu, aż wahadłówka opadnie głębiej. Pechowo, nie zauważyłem, jak w locie kotwiczka zaczepiła o żyłkę. Było to przyczyną spalonego kontaktu. A mógł być duży.
Kolejną rybę, jak się okazuje podcinam w głębokim podmyciu. W pierwszej chwili sam do siebie zacząłem coś mamrotać, że w końcu jest. Ryba gwałtownie uciekała do dna. Dość szybko okazało się, że kropek 36cm albo sam się nadział, albo jakimś cudem go najechałem. Zaczepił się za trzon ogonowy.
Około 11.00 zaczęło się przecierać na niebie, zerwał się dość silny, płn. – zach. wiatr, a nad głową stawało się niebiesko. Słońce, słońce, słońce. Temperatura wyraźnie podskoczyła. Nie wpłynęło to jednak na lepsze brania. Miałem wprawdzie ze trzy kontakty z rybami miarowymi, ale żadna nie była większa niż jakieś 36-37cm. Wyjąłem dwa maluchy. Skończył się odcinek „leśny”, a wszedłem w teren bardziej łąkowy.
Nie mniej ten dzień i tak ustawił całą wyprawę. W łagodnym zakręcie, na wodzie do pół łydki, między kępami roślin jak powyżej na fotce, wahadłówkę dopadł zdecydowanie większy pstrąg niż te do tej pory. Wprawdzie hol trwał może z 20 sekund, z czego połowa to ściąganie podbieraka z pleców [ciągle nie mogę go złapać ot, tak], ale w siatce srebrzył się pstrągal dający nadzieję.
Ryba oczywiście momentalnie sama pozbyła się błystki, jak tylko poluzowałem żyłkę. Była zresztą dość płytko zahaczona. Szybki, aczkolwiek dokładny pomiar i ogarnia mnie taki fajny spokój. Mam 45cm. Zaledwie centymetr więcej niż majowe 44cm z naprawdę strumyka, ale jest radocha. Jak powiedziałem wyżej, skromny ale nowy rekord.
Chciałem rybie cyknąć jeszcze fotkę telefonem, ale skubaniec uciekł z niespecjalnie już pilnowanego podbieraka i zaszył się w przybrzeżnej norze.
Starałem się jeszcze z godzinkę, ale cisza w wodzie i względne ciepełko w porównaniu z rankiem, oraz świadomość osiągnięcia jednak celu, rozleniwiły mnie totalnie.
To rozleniwienie przyniosło trochę słabe efekty po południu. Wybrałem się nad odcinek także mocno zadrzewiony, ale taki, który penetrowałem po raz pierwszy. Chodziło się gorzej, bo było zdecydowanie muliście. Zanim jednak dotarłem nad wodę, dość długo mocowałem się z zielonością, intuicyjnie tylko kierując się na rzekę. Bo gdzie tu była jakaś ścieżka?
Łowiłem od 16.00 do 20.00. Było dość ciepło – 16 stopni i bezwietrznie. Takie typowe, późno letnie albo wczesnojesienne, pastelowe, senne popołudnie i usypiający wieczór. Wyjąłem zaledwie cztery krótkie potoczki. Tak kiepski wynik zawdzięczam tylko sobie i może trochę minimalnemu braku szczęścia. Miałem aż sześć pewnych kontaktów z rybami miarowymi. Na ogół ledwo trącały wahadłówkę. Dwa przypadki opiszę, bo akurat tu brakło szczęścia.
Doszedłem do niepozornego zwaliska dość cienkich gałęzi pośrodku koryta. Rzeczka ma tę właściwość, że w takich miejscach część kijów zakopuje się w piasku/mule, a woda między nimi wymywa dość głębokie „dziuple” o naprawdę małej powierzchni. Doszedłem do tej wyspy chrustu i po prostu wsadziłem od góry błystkę w jedną ze szpar, obserwując poniżej [jeszcze świeciło słońce], jak wahadłówka opada. Natychmiast rzucił się na nią kropas pod 40cm, ale po dłuższej szamotaninie spiął się, zanim podniosłem kolejną gałąź by móc go wyjąć.
Druga ryba to było już coś z lepszej ligi. Podobna jak wyżej, tylko sąsiadująca z brzegiem kupka gałęzi. Niewielka. Spływająca woda jest spychana przez patyki skośnie w środek, może czterometrowej szerokości koryta, tworząc głębszy wlew. Idąc pod prąd, zauważyłem, jak powyżej wlewu woda ma może pół metra głębokości. Bez wiary, spodziewając się co najwyżej malca, oddałem góra 5m rzut. Wahadłówka spływając wzdłuż drewna, została zaatakowana przez większego pstrąga. Bez wątpliwości wyraźnie nad 40cm. Czy miał więcej niż ten dopołudniowy? Raczej nie ale bardzo podobny. Najzwyczajniej szarpnął się dwa razy i wypiął. Z wrażenia nawet nie zaciąłem i chyba nawet nie próbowałem go holować.
I tak wróciłem szczęśliwy, i zmęczony zarazem jak diabli. Prysznic, namiastka kolacji i padłem.
Dzień drugi
Mimo zaledwie czterech godzin snu, wstałem ochoczo. Zaskoczenie. Tylko 11 stopni i ani śladu kolorowego świtu. Wręcz przeciwnie. Szaro i okropnie wieje. Już wcześniej założyłem, że przejdę fragment wody, na którym spiąłem dużego pstrąga, będąc tutaj pierwszy raz.
Mimo fajnych miejsc, kompletna cisza.
Około 25cm maluchy, które opanowały ten fragment, jakby zapadły się pod ziemię. Sporadycznie tylko jakiegoś spłoszę, ale poza tym wygląda to słabo. Znów w krajobrazie rzeczki dominują wielkie, zielone wyspy roślin, a woda rzadko sięga nad kolano.
Uznając, że coś musi być nie tak z przynętą, kombinuję. Przy tym wietrze i tych płyciznach mikrojigi od razu odpadły. Nie dam rady z nimi podejść na odpowiednią odległość. Jeśli coś stoi, to ucieka, zanim rzucę. Wirówka owszem jest zauważana, ale ryby jakby się jej przyglądają i rezygnują z pościgu, tym bardziej że prowadzę ją dość szybko, bo z nurtem. A i tak w polu widzenia nic co by wystawało z ręki. Dopiero biały twister okazał się odmienić wszystko. Albo aura, albo zdecydowanie niższa termika wody spowodowała, że pstrągi najchętniej zbierały, leniwie i blisko dna spływającą gumkę. Na razie same maluchy, najczęściej lekko choć zadziornie tarmoszące silikon.
Doszedłem do długiej i zacienionej przez kilka drzew prostki z jak się okazało potem, jakby około 5m rynienką z wodą do pół uda pod jednym z brzegów. Rzut jak dziesiątki innych i na spokojnej wodzie dostojny zawijas. Kij ugina się zupełnie inaczej. Ta ryba mimo leniwego nurtu postawiła się mocniej, znów budząc nadzieję na kolejne centymetry w górę. Nie mnie po najdalej minucie była w siatce. Znów skok adrenaliny, bo na oko wygląda, że znów może…
Dokładnie mierzę ślicznego, brązowego samca z lekkim haczykiem na szczęce. Jest wyraźnie grubszy niż ten 45cm z poprzedniego dnia. Z niedowierzaniem odnotowuję tylko 44,5cm. Trochę zaskoczony tym faktem robię mu szybkie zdjęcie z telefonu.
Podobnie jak dzień wcześniej, pogoda znów się gwałtownie zmienia i nad głową mam lity błękit. Ani jednej chmurki. Mimo słońca wcale nie jest ciepło za sprawą wiatru, który nie osłabł.
Podziwiam przepiękne zakamarki rzeki.
Zaliczam 19 ryb do ręki, ale żadna już nie ma nawet miary. Jak wyszło słońce to maluchy atakowały ochoczo, ale nawet nie zacinałem, jeśli widziałem jaki był „duży”. Brań jednak było wiele. Miałem tylko jeszcze jeden kontakt z pstrągiem 35+, którego jednak nie zaciąłem w tempo i spadł. Około 10.50 zakończyłem na odcinku, gdzie dałem się zrobić w balona podczas pierwszego pobytu. Nic dwa razy się nie zdarza, ale jakaś tam nadziej była. Oczywiście żaden „misiek” na mnie nie czekał. Nawet nie widziałem jakiejś grubszej sztuki.
Kurde, nie ma we mnie jakoś wiary w typowo łąkowe odcinki. Zawsze kojarzą mi się z nizinną Rudawą, gdzie obecnie traci się na ogół czas. Poza tym na takich fragmentach dno zazwyczaj jest bardziej „lotne”. Mimo to kuszę się na o parę kilometrów niższy odcinek. Brzegi są dość wysokie. Woda na ogół ekstremalnie płytka. Płynie szybciej niż w wyższym biegu. Dno bardzo nierówne: poszarpane kawałki gliny, w której rzeczka wymyła małe i większe rynny. Jedynie pod brzegami są marginesy szerokie dosłownie na 15-30cm z głębszą wodą. Duży plus to rzuty. Można machnąć z nad głowy i tylko waga przynęty decyduje jak daleko poleci.
Pogoda wyborna. Wietrznie, słonecznie, ale już z niewielkimi chmurkami. Brań dużo, ale wahadłówkę szturmują pstrążki po 25-30cm. Trafiam jednego na około 32-33cm.
Spada ryba 35+. Ta już mnie trochę obudziła z automatyzmu dalekich rzutów.
Co jakiś czas docierałem do zastoisk z dużo, dużo głębszą wodą. Tutaj sporo czasu mieszałem twisterem lub większym jigiem.
Pstrągi milczały, za to meldowały się z rzadka niewielkie kolczaki.
Wraz z zachodem słońca pojawił się problem. Słońce tak świeciło, że żadne okulary mi nie pomagały i z kłopotem mogłem iść wodą. Po prostu nic nie widziałem, a dno zaczęło być bardzo niestabilne. Z konieczności idąc u podstawy brzegu koncentruję się tyko na zastoiskach. I ponownie jakiś pstrążek nieznacznie nad 30cm.
Pod sam wieczór po dość burzliwym holu spina się z twisterka taki 35+. Znów kończę o 20.00. Dopada mnie jakiś kryzys kondycyjny, bo usnąłem z kanapką w zębach…
5 odpowiedzi
Witam Panie Adamie 🙂 Zaciekawił mnie Pan tym Cedronem…. W jakim rejonie tej rzeki Pan łowił i jakie wyniki Pan osiągnął ? Proszę o uchylenie rąbka tajemnicy, gdyż do zimy daaaaleko 😉
A czy cedron nie jest czasem zamknięty od 1 września do końca roku?
Masz rację, ale mam wrażenie, że Panu Grzegorzowi bardziej chodziło o kwintesencję wrażeń, niż jakiś wypad nad wodę po 1-ym.
Wyniki mam żadne [myślę o pstrągu]. Ja jeżdżąc nad tę rzekę – od Kalwarii po jaz w Woli Radziszewskiej – przez ostatnie trzy lata nie wyjąłem i nie widziałem ryby choćby zbliżonej do wymiaru. To samo dwóch moich znajomych, którzy, tam są znacznie częściej. Najlepsze jest to, ze co roku łowimy ryby, które jakby „nie rosną” – takie do 18cm. Owszem słyszałem o lepszych połowach od jazu w Radziszowie, ale tam nie bywam i te wieści są mało potwierdzone zdjęciami.
Pan Adam ma rację Panie Maćku 🙂 Chodziło o wrażenia z okresu, gdy rzeka jest otwarta dla łowiących. Teraz Cedron niech sobie odpoczywa (choć miejscowi i tak pewnie na nim łowią :/ ), a w jego wodach spróbuję coś złapać pewnie dopiero koło marca / kwietnia przyszłego roku….