Wybrałem się drugi raz w tym roku na bolenie. Pierwszy wypad, majowy – nie skończył się sukcesem. Ryby były zupełnie nieaktywne, choć być może, gdybym miał więcej wytrwałości, to pochwaliłbym się jakąś zdobyczą. Niestety, cierpliwości miałem na godzinę, wiedząc, że gdzieś tam, na innym kawałku wiślanej wody „stygną” mi jazie, które na pewno nie będą kaprysić [o ile pamiętam, to ten gatunek też mnie wtedy wystawił do wiatru].
Tym razem uzbroiłem się w większy zapas czasu, który miałem zamiar poświęcić rapom z żelazną konsekwencją. Jazie zostawiłem sobie dopiero na sam wieczór, tym bardziej, że łowiska dzieli kawałek drogi.
Jechałem z pewnym niepokojem, bo duża woda na różnych fragmentach Wisły była jeszcze dość nieprzewidywalna. Niestety, śląsko – krakowska Wisła poszatkowana progami, bywa dla wędkarza pewną niewiadomą, bo w czasie i po większych opadach, ciężko przewidzieć jaka woda będzie na danym fragmencie. Do tego dochodzą równie nieprzewidywalne dla wędkarzy zrzuty wody z Goczałkowic na Wiśle, oraz na zaporach Soły i jest do rozwiązania niezła zagadka. Bywa tak, iż na fragmencie niższym woda jest już spoko, a 70km wyżej wciąż płynie podniesiona, a bywa, że i brudna, bo dowaliła któraś ze wspomnianych zapór.
Okazuje się tego dnia, że woda jest doskonała. Podniesiona z metr, co na rozległej płyciźnie bywa zbawienne. Głębszy i szybszy nurt. Nie jest idealnie wyczyszczona, jednak ludzkie oko widzi białe kamienie wielkości pięści jakieś 40cm pod wodą. Bolenie nie powinny mieć kłopotów. Obserwacja bardzo rozległego areału wody podczas rozkładania wędki, nie przynosi jednak żadnych oznak żerowania rap. Trudno uznać za takie jedno pluśnięcie bolka, którego można szacować na co najwyżej pół metra. Zalane obecnie piachy dość złowieszczo uginają się pod nogami, miejscami się zapadam, ale na szczęście tylko do pół łydki.
Jest ciepło, pogoda nawet wymarzona: silny zachodni wiatr. Na niebie mamy wszystkie warianty wielkich białych i sinych chmur. Dużo słońca. Atmosfera lekko burzowa. Z niepokojem patrzę na jeszcze odległą fioletową, gigantyczną chmurę na południowej części nieba.
Jakby mnie ktoś zobaczył, to by się uśmiał, ale robię rozgrzewkę. Kawałek już kija na rapy i dalekie rzuty to nie rzucanie z ręki, a w krzyżu łupie. I tak, co jakiś czas przy zamachu czuję mrowienie w kręgosłupie. Na początek, jak zawsze tarnus, gdy rapy nie szaleją. Uważam, iż ten wobler ciągnięty lekko w skos z biegiem nurtu skusi każdą, leniwą rapę. Warunek – nie prowadzić przynęty szybko. Żadnego ekspresu. Tyle, by być ciut przed prędkością nurtu.
Łowi się ciężko. Tu nie ma jak inaczej stanąć, a przy spokojnym jak na bolenie prowadzeniu wabika, szalony wiatr robi taki łuk na plecionce, że momentami wykłada nawet 12cm wobler i to nieźle dociążony.
Nadal cisza w wodzie, za to gdzieś na niebie grzmi. Po chwili zaczyna padać. Dość mocno. Krople jakby nieliczne, ale wielkie. Morale nieco spada.
Znów słyszę atak, zapewne także bolenia. Taki groźniejszy niż pierwszy. Szukam wzrokiem miejsca, opierając się na słuchu – obracam się tam, skąd dobiegł dźwięk. Widzę resztki kręgów rozmywanych już przez nurt. Dużo na lewo ode mnie. Pod ten wiatr nie dorzucę. Na szczęście przestaje padać. Znów ciut słonka przyćmionego przez masakryczną już chmurę. Jak walnie, to do auta będę pędził w spodniobutach.
Trzecie łotnięcie. Tym razem na wprost mnie. Daleko, jakieś 60m na skrzywieniu nurtu, opływającego wzniesienie dna. Powstaje tam mała kolizja dwóch smug nurtowych. Dziesięć rzutów. Trzeba brać sporą poprawkę na wiatr. Większość „przelotów” wabika jest jednak optymalna. Zero. Zmieniam prowadzenie. Zakładam „przecinaka”. Tym razem prosto i szybko. Wobler jest zmaltretowany. Służy już z sześć lat, co w przypadku powierzchniowych przynęt cudem nie jest, bo rzadko się je rwie, ale śmiem twierdzić, że z dwie setki brań i około 80 holi w większości dość dużych ryb zmasakrowało go i to bardzo.
W drugim rzucie mam piękne kopnięcie. Mimo wiatru kijem wspaniale targnęło. Jak ich nie kochać? Znów to lekkie drżenie ręki, którego nie mogę i w sumie nie chcę się pozbywać, mimo już jakiejś tam rutyny.
Trochę się odzwyczaiłem robić zdjęcia boleniom w wodzie. Większa ryba, szybki nurt. Robienie przy nich fotek jest mniej przyjemne. Rybę oceniam na 60cm. Idzie teraz dość lekko wraz z wodą. Wypatruję z niecierpliwością, bo zawsze może się zdarzyć mały sumek. Po kilkunastu metrach jest na szczęście pierwsza moja tegoroczna rapa.
Kolejne metry i mam go w pełni okazałości.
Wydaje się być jednak większy niż oceniłem pierwotnie, co ryba momentalnie mi uświadamia, gdy mija mnie na pełnym gazie i muszę ją holować pod prąd. Nie ma lęku o sprzęt, ale nie ma co udawać: boleń na solidnym zestawie, a jaź, nawet na żyłce – pajęczynce, to dwa różne światy ze wskazaniem na bolenia. Trzeba już trochę siły, takiej prawdziwej. Pewnie zapięta ryba nie ma szans na wygraną. Po chwili ląduję ją na zalewanym przez fale piasku. Pozwalam sobie na kilkunastosekundowe zapatrzenie się w rybę. Śliczna. Ma 65cm. Nie jest bardzo gruba, ale nie zabiedzona jak na kilkanaście dni kakaowej wody.
Na koniec jeszcze tylko potarmoszenie za hakowatą żuchwę. To szczególne wtedy łypanie okiem. Nie rozumiem, jak można takie ryby zabijać?
W grę wchodzi bycie strasznie głodnym [to bym zrozumiał], albo bycie jakimś nieopisanym tępakiem. Po chwili moja zdobycz trzymana za ogon już nie chce się więcej ze mną „tulić” i daje ognia ze wszystkich płetw. Jedyne dla mnie normalne zakończenie takiej przygody.
Trochę zdezorientowany pływa po zalanych piachach, by w końcu złapać chyba główny nurt i zniknąć w odmętach. Spokój. Jakoś tak mam; po każdym pierwszym bolku w danym dniu. Mogą już nie brać, a i tak jestem zadowolony.
Kolejne pół godziny nie przynosi efektu. Ani ataków, ani spławów, gdy bolki czasem jakby patrolują okolicę. Zakładam największą gumę knight na główce 20g. Pewnie buszują nad dnem, a tutaj dno nie jest aż tak głęboko.
Nie lubię sumów, a raczej tego, że biorą wtedy, gdy nie powinno się na nie polować. W zasadzie to powinienem napisać, że nie lubię wędkarzy, którzy z dumą lansują się celowo, co podkreślam złowiony wąsaczami, a złowionymi w maju i czerwcu, a nawet w kwietniu. Efekt taki, że jak te ryby nawet wypuszczają, to najczęściej miejscowi, którzy są świadkami zdarzenia, zaprzęgają po 5 kijów z żywcami i ryba wcześniej lub później ginie w garnku. I potem, jak zdarzy mi się uzbroić jako tako na suma i celowo popróbować szczęścia w lipcu, to już nic wąsatego nie bierze. Mam za to niefart do brań sumów przy boleniach. W ostatnich latach straciłem tak kilkanaście ryb w tym co najmniej sześć powyżej 160cm. Najczęściej kulturalnie rozginają kotwice.
Pierwszy dosłownie rzut. Aż sobie przysiadłem przy prawie wyprostowanym kiju. Po kontakcie z dnem ledwo poderwałem gumę i może raz zakręciłem korbką. W zasadzie jestem już pewien. To coś ma wąsy i niestety grubo ponad metr. Dla mojej plecionki [ 6,8kg], trochę zbyt wiele. Nie katował mnie za długo. Kwadrans bawił się pływając w kółko. Nawet miałem przez chwilkę ułudę, że to coś podciętego w stylu wielkiej tołpygi, przez sekundę była nadziej na wielkiego sandacza. Ale potem, jak mawiają biegli w sztuce sumowej – rósł z każdą minutą. Jak powiedziałem po jakichś piętnastu minutach wkurzył się i z niezłą prędkością poszedł w dół rzeki. Wyjechał z całą plecionką plus około 50m podkładu. Pokazał się tylko raz. Oceniam go na 170 – 180cm. Potem plecionka zaczepiła o coś na dnie i się przetarła. Niby miałem jeszcze ze sto metrów podkładu, ale co można zrobić. Zabrał mi jakieś 90 m linki, bo nawinąłem oprócz żyłki, resztki może 20-30m plecionki. Znów będzie dodatkowy wydatek. Szczęście, że nie było na końcu woblera, bo bym marudził.
Zawiązuję nową agrafkę i wobler. Rzuty krótsze o jakiej 20m – zestaw wyhamowuje węzeł łączący resztki plecionki i żyłkę. Mimo tego mam dość szybko branie. Nie wiem, czy zbyt elastyczny zestaw z żyłką, czy to, że ryba zaatakowała jakby pod kątem prostym przynętę, spowodowało, że mimo wyraźnego pobicia, rapa nie zacięła się.
Mam mocne postanowienie kończyć, bo mija druga godzina zabawy i jeszcze sprawdzić , co tam u jazi, nieodwiedzanych chyba z miesiąc. Jeszcze kilkanaście rzutów. Jakby co, to tnę, jakbym miał urwać głowę. I jest! znów łomot na kiju, fajna walka, trochę ostrej przepychanki przy podbieraniu. Ten ma centymetr więcej.
Wieczór zbliża się wielkimi krokami. Optymistycznie nastawiony jadę, rozmyślając ile jazi uda się skusić. Nad wodą szok. Po dosłownym przedarciu się przez 1,5m wysokości łąkę…stanąłem przed murem trzcin wysokim na 2m i gęstym jak żywopłot. Masakra! Zimny maj, a potem deszcze spowodowały, że odpuściliśmy, a roślinności wystarczyło to z nawiązką, by powstało skrzyżowanie dżungli z bagnem.
Przedzierając się przez trawska, jeszcze dala od wody znajduję przepiękną gąsienicę Nie znam się kompletnie na owadach, ale ta robi wrażenie. Jest wielka. Ma rozmiary mojego małego palca.
Na pierwszych 50m próbując cokolwiek dostrzec, płoszę kilka sztuk. Po prostu nie da się przebić ściany trzcin zupełnie po cichu. Zaskakuje mnie też kolor wody: lekko brązowy. Leniwy, bury nurt nie wygląda zachęcająco.
Jedyne, co wydaje mi się sensowne, to człapanie po wysokim brzegu i szukanie wchodzących w pole widzenia resztek kręgów, pojawiających się zza kotary trzcin. Długo nie szukam, ale zakłócenia na powierzchni raczej nie jaziowe. Za duże, za czytelne. Zmyliły mnie kaczki. Jakieś sto metrów dalej tym razem jestem pewien. Postanawiam zaryzykować i atakować zielsko centralnie przy jaziu. Odciągam rośliny łodyga po łodydze. Minuta pracy i patrzymy sobie z 1,5m w zdziwione oczy. Ja i łabędź…
Nie przedłużając, powiem, że nie było lekko. Ostatecznie znalazłem tylko dwa żerujące pod brzegiem jaziole. Jeden mnie zwodził spływając po 10m w dół nurtu, za każdym razem, gdy dokopałem się do wolnej przestrzeni, po czym za chyba czwartym podejściem zawinął ogonem zniecierpliwiony i zniknął, odpływając w środek rzeki. Drugiego udało się namówić do współpracy. Subtelne resztki kręgów zdradziły spaślaczka, który łaskawie nie uciekł, gdy niezbyt cicho mościłem sobie w zielonościach stanowisko 5m powyżej jego stołówki. Wobler zauważył w drugim przepuszczeniu przynęty, a potem było już wg utartych schematów: piękny garb, coraz szybciej zbliżający się do woblerka, chciwie rozchylona mordka, ospałe i ciężkie zarazem ugięcie kluskowatego kija i rozbryzgi, potęgowane hałasem, który w tej ciszy wydaje się być wielkim. Minuta szachów w zielsku i kapitulacja.
Całkiem fajny, choć do pięciu dych brakło. Potem krótka reanimacja i uciekaj. Trzeba przyznać, że bolenie, jazie i klenie są bardzo wytrzymałe i świetnie znoszą nawet trochę dłuższe sesje fotograficzne. Byle by ich nie wytarzać w suchym piasku i nie kłaść na gorącym podłożu. Bujne trawy są niezłą matą fotograficzną.
Trudno mi powiedzieć, co będzie w najbliższym tekście. Wyjątkowo mam nawet nadmiar tematów i sukcesywnie będę je wykorzystywał. Na pewno w jednym z najbliższych tekstów opiszę pontonowy atak na jazie, gdyż wobec niemocy odnośnie ściany trzcin, postanowiliśmy je niepokoić z wody. Eksperyment udał się całkiem nieźle. Co niektórych może zaskoczę dość nieoczekiwanymi obrazkami. Niedługo pochwalę się też fajnym karpikiem [tak, tak – zdradziłem spinning pierwszy raz od 2000r] i przedstawię nieszablonowe, wręcz unikatowe w skali naszego kraju łowisko no kill…gdzie nie dokonuje się zarybień. Wnioski bardzo pouczające. Zaprezentuję też wyniki niewielkiego projektu, jaki realizowaliśmy z kilkoma uczennicami od 2013r na małej pstrągowej rzeczce. No i cały czas łowię…
4 odpowiedzi
Witam, czytam Twojego bloga od dawna i od 'zawsze” Wędkarski Świat”. Czy nie macie wrażenia, ze niektórzy autorzy z WŚ prawdopodobnie inspirują się Adama tekstami? Np. w ostatnim numerze [lipcowym] jest tekst o tym jak ciężko fotografuje się niektóre gatunki ryb [ np. szczupaki], wcześniej czytałem to tutaj na blogu i nigdzie indziej nie spotkałem się z takimi uwagami, a czytam wędkarskich blogów, stron gazet ile mogę… Miałem takie wrażenie już wcześniej przy kliku artykułach, ale myślałem, ze to może przypadek… żeby nie być gołosłownym w wolnej chwili wygrzebię starsze numery i teksty z bloga i zacytuję.
No…. wreszcie bolenie! Już nawet miałem pisać do Pana na priva co jest grane… Bolenie biorą nieźle od ponad 2 tygodni. Recepta jest dokładnie jak wielokrotnie Pan pisał – baaaardzo dalekie rzuty oraz cierpliwość – sukcesywnie obławiać wybrany fragment rzeki nawet po 100 razy. W moim przypadku tegoroczna przynęta nr 1 to na razie wobler Spirit Hunter 7 cm + ołów na kotwicach. Prowadzenie dość szybkie
A też Pan łowi w Wiśle? Pytam, bo stosunkowo mało osób używa tych woblerów w rejonie Krakowa.
Tak, od niedawna łowie bolenie w Wiśle (wcześniej w Odrze). Ostatnie 2 ładne sztuki złowiłem tydzień temu w Pana starej miejscówce, tam gdzie WMH kręciło film i chyba nawet jest Pan na nim na drugim (a może i trzecim) planie 😉