Miewam ostatnio taki sen. Śni mi się nawet po kilka razy. Wersje różne, ale finał taki sam. Siedzę za wysokimi trawami. Na mulistej płyciźnie widzę kilka hasających jazi. W sumie to ich nie widzę tylko wzburzenia powierzchni je zdradzają. Czasem jakiś grzbiet wychynie nad lustro wody. Obserwuję je, delektując się tym widokiem. Już mam zarzucać przynętę, gdy nagle powierzchnia się marszczy, a nad wodą pojawia się płetwa piersiowa. Duża jak na jazia. Za chwilę ryba jakby się przechyla, płetwa znika. Pojawia się ogon. Ogon przez bardzo duże „o”. Godny brzany – sześćdziesiątki. Z wrażenia zamieram. Nie, nie zdaje mi się. To naprawdę jaź. Jaziol, jazisko. Wielkie. Płetwy brązowo – ceglaste. Łuska, gdy na chwilę się pokaże – lśni mosiądzem. Rzucam. Ryby kręcą się na obszarze paru metrów. Na razie kompletnie ignorują moje starania. Nic. Jakby nie były kompletnie zainteresowane.  Liczę na któregokolwiek. Wszystkie są pod pół metra plus ten jeden bysior. Nagle za moim wobkiem robi się fala. Jan na ten gatunek, to małe tsunami. Widzę mordę w której zmieściłoby się z dwadzieścia takich woblerków. Opór, ugięcie szczytówki, wyczekanie, docięcie. Z miną pewniaka wstaję na luzie, z przeświadczeniem, że tak – jestem dobry, odrobiłem lekcje, je już umiem łowić. Przy wpół zgiętych kolanach, nogi mi mięknął, bo po tym docięciu ryba, jakby dostała po bokach ostrogami, niezdarnie bo niezdarnie [w końcu to jaź] prawie staje na ogonie i jak orka wali się w wodę. Nie widzę swojej twarzy, ale muszę mieć przedziwną minę. Mam na kiju ewidentny rekord Polski w skali tego gatunku! Nie jakieś tam domniemanie, że coś koło tego. Widziałem ich już tyle, że nie mam złudzeń jak wygląda 50-ka, a jaka może być sztuka wyraźnie nad sześć dych…Odruchowo sięgam do hamulca, bo bardziej wyczuwam niż analizuję, że hamulec nie pracuje. Odkręcam go, nie patrząc ile da luzu. W tym samym momencie drugie targnięcie. Jakby upuścił w wodę cegłówkę. Za późno. Luz. Z niedowierzaniem zwijam żyłkę i z jeszcze większym stwierdzam brak woblera. Urwał… Wszystko na półtora długości kija.

Ostatnie dni były bardzo różne. Tak do 19 – go włącznie ryby mnie i koledze, a łowimy takim samym sprzętem, reagowały najlepiej na wobek 15mm. Po tym okresie aż do dziś dominują najmniejsze „pchły”. Różnica między nami była tylko taka, że tak do 22 kwietnia ja łowiłem po kilka ładnych jazi, a Paweł z bólem jednego, tyle, że później sytuacja dokładnie się odmieniła i na moją jedną rybę, kumpel miał 3-4 sztuki. Nie mamy pojęcia z czego to wynikało. Moim zdaniem z faktu, iż kolega łowi na odcinku dziewiczym, a mój jest już nawiedzany i to prawie dzień w dzień przez dwóch spinningistów. Obaj  – widać znają się na rzeczy i sprawiają wrażenie rozsądnych, w każdym razie widziałem jak ryby holowali i robili im fotki. Nie widziałem by jakąś zabrali. Z jeden strony mnie to złości, z drugiej ich prawo, że odkryli ten fragment wiślanej wody.

Z innych wniosków. Lepiej iść i hałasować w wodzie, oczywiście nieznacznie, niż poruszać się z podobnym natężeniem dźwięków po suchym lądzie. Oczywiście, gdy drugi raz danego dnia robię ten sam odcinek, co nie jest rzadkie, to już mniej się staram, więc zbyt cichy nie jestem i raczej poluję tylko na upatrzoną, pokazującą się sztukę. Wtedy ostatnie kilkanaście metrów znów jestem cicho.

Jazie mają też swoje upodobania. Gdy do wyboru da im się łysy brzeg lub bardzo zarośnięty [mam na myśli rośliny wodne], to wybierają zielsko. Ale jak zieleniny jest dużo, to preferują pojedyncze, jakby oderwane kępki. Tak jak poniżej. W zasadzie na bank przy takiej kupce traw stoi dyżurny jaź i kwestią tylko to, czy uda się go sprowokować.

(fot. A.K.)

No i to, na co zwróciłem uwagę w poprzednim tekście. Szczególnie za dnia i w spokojny wieczór, ryby lepiej reagują na zasuwające żwawo po samej powierzchni bardzo małe woblery, a dużo mniej chętnie reagują na stawiane w nurcie głębiej. Pewnie zależy to też od miejsca, w którym się łowi.

Aha. Jeszcze jedno spostrzeżenie – branie, jak mawiamy na tzw. „idiotę”, albo „głupka”. Nie wiem do końca o co w tym chodzi, ale mam na myśli podanie rybie przed nos przynęty, czasem na odległość mniejszą niż długość kija i granie wobkiem na powierzchni, jakby tam aktywny był jakiś owad. Celowo nie piszę „topił się”, bo to kompletnie tego nie przypomina, a z kolei w podobnej sytuacji puszczanie wobka pływającego i robienie nim nawet delikatnych kręgów w moim jak na razie przypadku nie dało rezultatów. Oczywiście podejście ryb tak blisko jest mało realne, więc takie sytuacje są kompletnymi przypadkami, gdy żerująca pod brzegiem ryba płynie w naszą stronę i nagle wypływa pod naszymi nogami. Wiem, że mało wiarygodne, ale tak jest. Rok temu miałem słownie jeden taki wypadek, a  w tym sezonie już trzy,

Około 17 kwietnia dni były ciut chłodniejsze i powiem szczerze dniówkę zakończyłem zerowym wynikiem odnośnie jazi. Dopiero pod sam wieczór trafił się niewielki kleń.

(fot. A.K.)

Dzień następny był cieplejszy. Nie miałem wielu kontaktów, nie mniej udało się złowić jedną przyzwoitą sztukę. Coś biedakowi ogoliło i to brutalnie płetwę grzbietową.

(fot. A.K.)

Dość ciekawe, że dzień później na tej samej miejscówce widziałem jazia podobnej wielkości i także bez płetwy grzbietowej. Pewności nie ma ale jest duże prawdopodobieństwo, że to ten sam.

Trzeba też zauważyć, iż wyraźnie ruszyła się drobnica innych gatunków, zresztą nie tylko drobnica. Tyle, że nie polujemy z kolegą świadomie na duże bolenie, sandacze i szczupaki, które już dość często padają łupem „sprytnych”. Nie mniej, na naszych zestawach dość często goszczą mniejsze rybki innych gatunków niż jazie i klenie.

Sandaczyki.

(fot. P.K.)

Leszcze, które potrafią wciągnąć wobler jak dobry kleń.

(fot. A.K.)

Kolega ma farta do małych zębaczy, szczęśliwie nie tracąc ani jednej przynęty.

(fot. P.K.)

Trafił się pierwszy okonek ale nie robiłem fotki.

Ryby już w typowo letnim stylu rozkręciły się 19 kwietnia. Taki zauważalny przełom. Już letnia aktywność. Im później, tym bardziej intensywne było ich żerowanie i trwało w zasadzie cały dzień. Nie wiem jak bywało o świcie [nie byłem] ale tak od 8.00 do 19.00 można było polować bardzo produktywnie. Po zmroku jak na razie nie miałem kontaktów. Oczywiście rzadko byłem nad wodą cały dzień. Zazwyczaj 3-4 godziny do południa albo od 16.00. Poniżej prezentuję wybrane ryby, które udało się złowić Pawłowi i mnie. Nie ma sensu pokazywać wszystkich, bo jak kolega słusznie zauważył – przy podobnych rozmiarach wyglądają jak jeden i ten sam.

19 kwietnia był w ogóle najmocniejszym dla mnie dniem. Złowiłem kilka naprawdę ładnych jazi. Dzień zacząłem od jeśli dobrze pamiętam sztuki na 47cm.

(fot. A.K.)

Wziął zaraz na początku łowienia i nie ma co ukrywać, że jeśli mamy efekt po paru minutach, to wypad jest już pozytywnie ustawiony. Łowi się bez ciśnienia i ze spokojem.

Potem był podobny, by przed 10.00 zaliczyć kolejną pięćdziesiątkę.  Rybę widziałem chyba z 50m. Ostentacyjnie zdejmowała coś z powierzchni. Wzięła bardzo pewnie w jednym z pierwszych przepuszczeń woblera. Od razu było wiadomo, że podniesie statystykę półmetrówek.

(fot. A.K.)

Trochę go umordowałem pozując przed statywem, a że teren był bardzo nieciekawy, toteż miałem kłopot z ustawieniem pod odpowiednim kątem aparatu. Nie mniej udało się – rybę widać.

(fot. A.K.)

Finał [mimo jeszcze kilku mniejszych ryb] miał miejsce prawie w południe. Na zdecydowanie głębszej wodzie, na skraju już nie traw a trzcin coś prawie po kleniowemu huknęło w woblerek. Hamulec idealnie odpuścił, a jakaś większa ryba raźno odjechała w nurt. Potem trochę przepychanki, trochę łażenia w mule [ryba bardziej z przypadku niż celowo wpłynęła za trzciny] i w końcu pod tłuste brzuszysko podjąłem największego jak na razie w tym roku. 53cm.

(fot. A.K.)

Ryby tej wielkości nie mają już na tym łowisku tych wszystkich różów i czerwieni, tylko takie bardziej brązowawe płetwy. Oczywiście bez uszczerbku na zdrowiu oddałem go wodzie.

I to był jakby jeden rozdział opowieści. Łowiliśmy kijami nieco nad 3m do 7g i żyłką 10-ką. Przynętami były woblerki 15mm prowadzone wolno w nurcie lub pod powierzchnią, ale bez pośpiechu.

(fot. A.K.)

Trzy dni później zaliczam miejscówkę na dwa razy. Pierwszy raz jestem od 10.00 do około 14.00. Ryb początkowo nie widać. Nie ma też brań. Dopiero od południa zaczyna się widowisko. Woda jakby oszalała. Co chwilę widać machające do mnie płetwy. Mam zbyt wolny aparat by uchwycić w pełni wystającą płetwę – zanim cyknę fotę, to wystaje jej tylko czubek jak poniżej.

(fot. A.K.)

Ale spławów masa. Piękne kręgi powodują, że aż trzęsą się ręce. Bez większych kłopotów można do ryb podejść na około 10m.

(fot. A.K.)

Pewny swego ze zdziwieniem dochodzę do wniosku po około 20 minutach nieudanych prób, że coś robię nie tak. Zakładam najmniejszy wobek [10mm] i ponawiam próby. Nadal nic. W końcu po pokazaniu się kolejnych zmarszczek na powierzchni rzucam w ich okolicę i szybko zaczynam zwijać żyłkę. Efekt natychmiastowy. Świetny klin na wodzie, rozchylony kremowy pysior, ciche cmoknięcie i jest.

(fot. A.K.)

Mała przerwa jest wynikiem pojawienia się dywersanta. Nachlapał i nahałasował. Jazie zwiały.

(fot. A.K.)

Szukam nowego miejsca. Znajduję kolejne stadko jakieś 70m niżej. A może to te same? Efekt dość szybki.

(fot. A.K.)

I jeszcze jeden.

(fot. A.K.)

Wszyscy jednak nie łowią. Aż takie proste to nie jest. Mój ojciec nie miał nawet brania. Co więcej, nawet nie zlokalizował żadnego jazia. Jedynie dwa spłoszył – zauważył wielkie chmury mułu. Oczywiście trzeba brać poprawkę na jego wiek i możliwości poruszania się, ale to nie okonie, gdy żerują. Samo wrzucenie przynęty pod nos nic nie da.

Znów jestem nad wodą tego dnia ale po 17.00. Siedzę za krzaczkami i obserwuję kilka leniwie baraszkujących sztuk. Pomiędzy nimi pojawia się wielgachny ogon… Tak, tak – zagajka na początku to nie tylko sen. Miałem na kiju jazia, o którym będę śnił jeszcze wiele razy. Wiem, że jesteśmy gatunkiem ludzi wręcz z predyspozycjami do koloryzowania i przesadzania. Mam jednak nadzieję, że moje dotychczasowe relacje budzą zaufanie. Moje ryby mają tyle ile mają. Mówię jak jest, cytując jedynego chyba naprawdę niezależnego, polskiego dziennikarza.  Obraz miał iście dramatyczną oprawę z głośną burzą nad samą głową.

Okazało się, że hamulec działa. Zablokowała się szpulka. Nie wiem, czy odkryłem przyczynę, ale jak wracałem, a wracałem dość szybko i z płaczem na końcu nosa, to zdejmując szpulę z kołowrotka [było po deszczu] znalazłem taki oto patyczek. Nie wiem, czy mógł zablokować obracanie się szpulki – na potrzebę zdjęcia, przesunąłem go bardziej na widok.

(fot. A.K.)

Nie mam pojęcia jak tam się znalazł, tym bardziej, że nie była to elastyczna słomka, tylko dość sztywne drewienko.

Nie ma słów, by ująć to co wędkarz czuje w takim momencie…

Paweł, ale wieczorem, po burzy, gdy ja opłakuję klęskę, dorzuca  kolejnego „miśka”.

(fot. A.K.)

Teraz mała przerwa, by ochłonąć. Pośrednio tylko związana z rybami. Kilka dni wcześniej idąc nad wodą przystanąłem wypatrując śladów ryb. Około 1,5m poniżej mnie w dość już gęstych trawach, coś mozolnie przeciskało się w zieleninie. Tak mi się zdawało. Prawie słyszałem posapywanie. Po paru sekundach uznałem, że to młodziak – zaskroniec morduje za dużą dla nie go żabę. Z jaszczurkami rozprawiają się bardzo dynamicznie i chyba wynika to z szybkości samych ofiar. Parę razy widziałem taką akcję i to jest walka. Natomiast zapasy z żabą są karykaturalne.  Tu jednak coś mi się nie zgadzało. Zaskroniec miał coś dziwnego w pysku. To, że polują na ryby nie jest niczym niezwykłym, ani odkrywczym. Nie mniej mniej uznałbym, że jakiś mały klenik, uklejka, to tak, ale to?

(fot. A.K.)

W kolejnych dniach Paweł tylko podsyła zdjęcia kolejnych półmetrówek.

(fot. P.K.)

A weźcie pod uwagę, że nosi ze sobą łososiowy podbierak. Te ryby są naprawdę duże.

(fot. P.K.)

26 kwietnia to był dzień pecha do kwadratu. Za przynętą idzie jaź. Chyba drugie stanowisko, ale zaraz na początku łowienia. No, więc płynie, płynie. Widzę, że przystaje. Wody do pół łydki. Ja też nie zwijam żyłki, bo jestem przekonany, iż ryba dała sobie spokój. Wobler opada jej z 10cm przed mordą. Gdy wobek dosłownie ociera się o dno, jaź podpływa, zasysa, zamyka pysk [!], bo nie widzę woblera. Lekko zacinam, opór… Ryba robi zwrot i odpływa. Wobler dynda na żyłce. Magik. Po około godzinie identyczna sytuacja. Lekko mi się już trzęsą ręce. Kilkadziesiąt minut potem namierzam grubą sztukę. Pięć dych chyba z lekkim okładem. Pełznę na kolanach jak komandos, jak łasica, jak Tommy Lee Jones, żeby znów zacytować. Rzucam. Jaź wychodzi w pierwszym podaniu, biała japa zamyka się na małym okruszku i…lipa. Znów poszedł. Jak one to robią?! Nie doradzajcie większych kotwiczek. Próbowałem – nie działa.

Mam pięć „setek” i zero. Ta piąta okazja to jakieś kuriozum. Dwa jazie. Jeden bysior, a drugi taki przeciętny, około 45cm. Coś zbierają z przymglonej powierzchni zastoiska. Najpierw tu przyszedłem, a potem one przypłynęły. Na długim kiju podaję wobler na powierzchnię. Robię nim lekkie kręgi, zanurzając dosłownie na milimetry. Ten duży ma to gdzieś, ale mniejszy podpływa, przekręca się bokiem, jakby rzucał okiem fachowca i jak ostatni naiwniak z głośnym mlaśnięciem wciąga przynętę. Też się nie zaciął.

Do tego momentu Paweł zbombardował mnie już trzema fotkami z jego odcinka. Mam ochotę skoczyć w wodę i je pogryźć.

Na osłodę, już po ciemku w typowy, prozaiczny sposób z puknięciem poprzedzającym właściwe branie wyjmuję takiego na 46cm. Jakby nie on, to nie wiem co…

(fot. A.K.)

Dzień następny jest jeszcze gorszy. Nie mam kompletnie kontaktów. Owszem ryby chodzą, ale bezwietrzna pogoda bardzo utrudnia podejście. Nie mniej koledze się udaje. Ma już trzy. Znów dręcząca nieco drzazga zazdrości. Honor ratuję kolejnym naiwniakiem. Miałem rzucać, a tu pod nogami wychynął jaź. Nie wiem jakim cudem mnie nie widział. Był tak blisko, że musiałem cofnąć kij za siebie [cały wolałem się nie ruszać], by wobler był w okolicy głowy ryby. Tu wyszło jak jazie są pierdołowate. Ten kręcił się coraz bardziej, widać było wręcz irytację ryby, bo nie mogła wziąć zakrętu o takim promieniu, by wobler [fakt, że mi się trochę trząsł i przesuwał] znalazł się na linii pyska. Ale w końcu mu się udało. To znaczy mnie się udało. Ten się zaciął. Też 46cm. Bez rewelacji, ale to była znów jedyna moja ryba dnia.

(fot. A.K.)

W kolejnych dniach, kumpel będąc na fali naciachał tych około 50cm sporo.

(fot. P.K.)

Jest 1 maja, 4.57. Silnik po wymianie olejów, ponton spakowany. Echo naładowane. Dodam tekst i jadę. Zobaczymy…

5 odpowiedzi

  1. Ci spinningiści może nie są dzień w dzień, ale często 😉 Wszystko co złowią wypuszczają, więc poza zdeptaniem miejscówek i przekłuciem paru ryb większej szkody nie robią 😉

    1. Piotrek, a ja słyszałem, że jeden z nich konsumuje jazie na miejscu. Te poobgryzane głowy i łuski na trawie to jego robota 😛

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *