By nie było zbyt nudno, zrobiłem małą odskocznię od jazi. Nie wiem, czy wzdręgi są dla Was na tyle atrakcyjne, by poświęcić im cokolwiek czasu. Moim zdaniem warto. Powody są co najmniej trzy:
– można nacieszyć się dużą ilością brań, co szczególnie z początkiem sezonu ma niemałe znaczenie
– jeśli sensownie podejdzie się do sprawy, to statystycznie średnia wielkość przeciętnej wzdręgi będzie wyraźnie większa niż przeciętnego okonka
– ryby te są znacznie bardziej dynamiczne, sprytniejsze w ucieczce niż podobnej wielkości garbusek, a przy tym, w niektórych przynajmniej łowiskach można polować na konkretne sztuki, a nie na chybił trafił, co dla mnie jest szczególnie ekscytujące
Namawiam szczególnie teraz. Ze względu na brak zimy, krasnopiórki już od jakichś 2 – 3 tygodni są bardzo aktywne; kulminacja ich najlepszego żerowania ma miejsce teraz i potrwa jeszcze z dziesięć, maksymalnie dwadzieścia dni. Potem ryby się rozpłyną na tarło i będzie po sprawie. Pozostanie możliwe i łatwe, masowe łowienie rybek do 15cm [moim zdaniem nieatrakcyjne] lub polowanie na okazy, ale to już dla prawdziwych fanatyków i do tego takich, którzy mają szanse spotkać duże wzdręgi w swoich łowiskach.
Jeśli kapryszą Wam jazie, klenie, jeśli macie jak ja daleko nad fajną pstrągową wodę i dość palczaków, to wzdręga jest świetną alternatywą.
Do 12 kwietnia tylko raz poświęciłem im ze dwie godziny, zaraz na początku marca, ale stały jeszcze na głębokiej wodzie i nie żerowały w sposób dogodny dla spinningisty. Zresztą spławikowcy też cudów wtedy nie dokonali. Złowiłem jakieś maleństwa, o czym nie było sensu pisać. Potem jazie zawładnęły wędkarskim czasem całkowicie i dopiero w ostatni weekend nie odpuściłem, a to głównie za sprawą pogody, która zresztą zrobiła mi psikusa.
Sobotni ranek przywitał mnie słoneczną żarówą bez jednej chmurki, po chłodnej nocy. I tak przez pierwsze godziny. Ponieważ około 9.00 zaznaczył się wschodni wiaterek z tendencją do wzmożonej aktywności, postanowiłem zaliczyć jedną ze żwirowni, która ma takie usytuowanie, że strefa corocznych, wiosennych wzdręgowych kumulacji, jest osłonięta od powiewów wysokim wzniesieniem. Nad samą wodą zanosiło się na fajny piknik. Całkiem ciepło, pogodnie, choć już pojawiły się pierwsze chmury.
Słoneczny brzeg, zieleń młodych trzcinek nastrajały pozytywnie. Intuicja i napływające sygnały podpowiadały, że powinno być dobrze, ale zawsze jest ta nutka niepewności. Schodząc ze stromego zbocza, już lustrowałem odległą taflę, wtedy jeszcze spokojnej wody. I były! Wprawdzie dziwnie niewyraźnie je widziałem, ale na powierzchni jakichś pięćdziesięciu metrów kwadratowych, jak nic stało, lub leniwie pływało około 200 – 300 krasnopiór. Mniej więcej, co dziesiąta sztuka miała około 25cm, czyli była już wg moich rankingów zdecydowanie warta zainteresowania. Zaskoczeniem były wyraźnie większe cienie, ale dalej od brzegu. Jeśli również to były ryby tego gatunku, to miały co najmniej 30 – 35cm i powiem szczerze, takich tutaj jeszcze nie widziałem. Z tym, że równie dobrze mogły być to karasie, czy małe karpie, które w trakcie łowienia także widziałem, a jedną rybę przypadkiem podciąłem. Zaskoczony niezłą ilością kolorowych rybek, jakoś nie zwróciłem uwagi na to, że tak źle je widać.
Może coś o łowisku. Nie było łatwo. Powodem głównym coraz niższy poziom wody w zbiorniku i coraz większe kłęby glonów, śmiało dobijające do powierzchni, co jeszcze kilka lat temu nie miało miejsca na tym fragmencie. Ryby poruszały się w wąskim około 20-50cm pasie wody miedzy powierzchnią, a glonami.
To praktycznie wyeliminowało opad, jako główną technikę na mało ruchliwe tego dnia, chyba zmarznięte krasnopiórki. Dawniej, gdy do dyspozycji było nawet 1,5 – 2m wody, długo szybujący wabik mógł być dostrzeżony, wzięty pod uwagę przez rybę, która miała czas podpłynąć do niego, obejrzeć i zjeść. Teraz pozostało dość szybkie ściąganie przynęty. W innym wypadku od razy miałem na końcu żyłki kulkę zielonego kisielu.
Na pewno zwróciliście uwagę na jeszcze jeden fakt: jakby maź na powierzchni wody. Otóż pod brzeg wiatr zdmuchnął chyba sadzę opadająca na wodę z tych wszystkich okolicznych kominów. Momentami było tego tyle, że malutki jig ledwo się przez to przebijał.
Łowiłem standardowo, żyłką 0,10mm. Na pierwszy ogień także wzdręgowy pewniach: czerwony mikrojig 0,2g. Ryby na mój widok nieznacznie się ożywiły. Część oddaliła się od brzegu, część powoli, lecz jakby nerwowo, zaczęła się przemieszczać. Czas jaki poświęciłem na zmontowanie zestawu [robiłem to na siedząco] pozwolił jednak opaść rybim emocjom. Namierzam pierwszą nieznacznie większą sztukę. Jest relatywnie blisko brzegu, nad wyrwą w wodorostach i glonach. Cały spektakl mam okazję oglądać: ryba rusza dość zdecydowanie, jakby sekundę ogląda przynętę i jednym szybkim skokiem ją dopada. Czuję wyraźne szarpnięcie szczytówki. Mogę uznać ja za pierwszą w tym sezonie [wspomniane wcześniej mikrusy się nie liczą].
Jest naprawdę niezła – ma 27cm. Rewelacyjnie zygzakuje. Bardzo szybkie rybki. Kolejną siódemkę łowię może nie w każdym, ale w co trzecim rzucie. Ryby porównywalnej wielkości. Nie mierzę ich dokładnie ale raczej żadna nie ma mniej niż 25cm. Niektóre, jak ta poniżej, jeśli udaje mi się nie dopuścić by wpadły w zielone gluty, to ciągną za sobą tłusty, czarny kożuch sadzy.
W te krótkie pięć, może dziesięć minut zmienia się pogoda. Wiatr staje się bardzo silny i nawet stroma skarpa nie całkiem mnie chroni. Za to słońce prawie znika. Mimo tego eksperymentuję, chociaż po pierwszych holach stado zdecydowanie odskoczyło dalej od brzegu. Już tylko nieliczne mam w zasięgu rzutu. Zakładam najmniejszy, jaziowy wobek. Dałbym się pokroić, że będą za nim szalały. A tu niespodzianka. Owszem podpływają, leniwie oglądają. Mam jedno zdecydowane skubnięcie. Ale nic więcej. Sądzę jednak, iż to bardziej kwestia aury i jeszcze zimnej wody. Odwołanie się do także czerwonych, ale cięższych jigów przynosi jedynie kolejne kłębki zieleniny. Ryby albo już nie żerują, albo 1,5g opada zbyt szybko i ginie w zielsku.
Powracam do pierwszej przynęty. Zaczyna się dłubanie. Staram się podrzucać wabik konkretnym upatrzonym osobnikom. Ciężko je zlokalizować, bo zrobiło się smętnie, a najgorsze to, że woda bardzo faluje. Nie mniej te większe rybki od czasu do czasu robią na pomarszczonej powierzchni większe koła, pozwalające je zlokalizować. Na tym etapie większość krasnopiórek to jednak malizny poniżej 20cm, choć trafiają się wyjątki, jak ta poniżej.
Potem znów na chwilę wychodzi słońce z tym, że nic szczególnego się nie zmienia – ryby nadal nie żerują. Kolejna wolta pogody przynosi całkiem smętny nastrój, w którym o dziwo ryby się uaktywniają. A może trafiłem z metodą? Odnalazłem dwie duże dziury w glonach. Jedna to był w zasadzie długi na jakieś 7m rów, jakby ktoś szedł po dnie i oczyścił je z zieleniny. Zarzucałem w te wolne przestrzenie jiga i czekałem. Okazało się, iż chyba z braku światła ryby powbijały się w szczeliny między glonami, ale jeśli coś pojawiło się w ich polu widzenia, to bywało – wyskakiwały na sekundę z kryjówki. Znów złowiłem w krótkiej serii kilka większych wzdręg.
Niektóre, być może samce, smukłe.
Inne korpulentne.
Jedne i drugie błyskawicznie nabierały na żyłkę całe kłęby glonów. Tu swoją wartość wykazała nowa wędka. Dzięki długości pozwalała na dłuższym dystansie lepiej manewrować przynętą, a potem zaciętą rybą. Tu mała poprawka. W recenzji kijka, w poprzednim tekście napisałem, że już pół kilo wprawia wędkę w prawie parabolę. Na żywo, wystarczy ryba nieznacznie nad ćwierć kilo. Tylko jedną taką rybę próbowałem podnieść na wędce i nawet się udało, ale cóż to było za ugięcie! Naprawdę, jestem zadowolony z tego nabytku. Część ryb brała przy dość wysokim brzegu. Z zaciętą rybą musiałem odchodzić z 10m w lewo, a tam nad brzegiem stało drzewko. Około 3m wysokości. Tym kijkiem, na wyprostowanej ręce bez kłopotu przekładałem żyłkę nad gałęzie i już na płaskim brzegu bez kłopotu podejmowałem zdobycz.
I jeszcze taka refleksja. Warto być upartym. Ja do „mikrospinningu” podchodziłem na dwa razy. Pierwszy raz w 2008r. Wiejący w końcu września dość silny wiatr doprowadzał mnie do rozpaczy, ciągle plącząc mi cieniutką żyłkę, do której w ogóle nie byłem przyzwyczajony. Maleńka przynęta lądowała wszędzie, tylko nie w wodzie. Złowiłem, pamiętam słownie jedną, malutką wzdręgę, mimo, iż w łowisku takich do 20cm były dziesiątki. Sfrustrowany, odpuściłem. Powróciłem do tematu równo po roku, ale mimo tego samego sprzętu, już z całkiem innymi wynikami. Fakt, że dopingowało mnie do tego stado naprawdę dużych, wiślanych krasnopiór, których nijak nie mogłem sięgnąć na grubszej żyłce. Nie mniej warto próbować. Choćby po to, by zobaczyć nieco zdumioną minę wędkarza po sąsiedzku [tylko proszę nie zarzucać mi, że się z kogoś naśmiewam – nie mam takiego celu]. Mnie ostatnio towarzyszył taki gość na sąsiednim stanowisku, z 20m ode mnie. Jeden zestaw zarzucony na coś grubego. Druga, lekka wędeczka do rekreacyjnego łowienia. Nie wiem, co robił nie tak, bo oprócz przeźroczystego okonka nie wyjął przy mnie ani jednej ryby. Wzdręgi, a sądząc z odległości między haczykiem i spławikiem, to na nie się nastawiał – kompletnie ignorowały jego starania.
Podsumowując – jakiegoś szału nie było. Gdyby pogoda trwała w stanie jak z godziny 10.00, to można było się pokusić o jakieś 50 sztuk z pewnością, a może i setka by „pękła”. W warunkach jakie miałem złowiłem finalnie nieco ponad trzydzieści wzdręg, trzy niewielkie płoteczki i małą, niżej prezentowaną hybrydę najpewniej krąpia i wzdręgi.
Około 13.00 ryby całkiem zastrajkowały. Znalazłem je jeszcze w nowym miejscu, bardzo blisko brzegu. Nawet przy sfalowanej powierzchni nieźle je widziałem. Z jakichś powodów nie żerowały.
Zawinąłem się, a że dzień był jeszcze wczesny, to pojechałem na inne ryby. O tym i kolejnej miłej niespodziance w następnym tekście.
2 odpowiedzi
Niezły wynik – mnie w czasie uczciwej 8 godzinnej dniówki ( przed ochłodzeniem ) udało się wydłubać 5 ślicznotek 15-20 cm. Większe moje starania niestety ignorowały. Liczę, że po zmianie pogody się ruszą.
Taki średni. Za to dziś z bólem 8 czy 9 sztuk w dwie godziny i same malizny. Poddałem się i pojechałem na inne łowisko, ale po 15.00 w ogóle nie chciały żerować.