Nazbierało się tego wszystkiego tyle, że zanim przejdę do krótkiej relacji z kolejnego wypadu, chciałbym odnieść się do przynajmniej niektórych opinii. Zrobiłbym to szybciej ale ostatni czwartek i piątek spędziłem na rybach z naprawdę niezłym skutkiem. Doba ma ile ma, więc jak mam czas to jednak wolę ryby, niż pisanie o nich, a są przecież inne sprawy. Ale do rzeczy.
Kwestia pierwsza, bo wydaje mi się najłatwiejsza. Uklejki poniżej zapory. Ktoś napisał jednym zdaniem, że to ingerencja człowieka. Dokładnie tak. Trafne są spostrzeżenia jednego z Panów, iż to obniżenie lustra wody i szybki nurt spowodował w zasadzie brak tych rybek w porównaniu do stanu sprzed budowy zapory. Do tego dochodzi obniżenie temperatury wody w skali roku, a nie jej wzrost. Zapora ma taką konstrukcję, że podobnie jak nad Soliną – wypływający nurt pochodzi z dolnych, bardzo chłodnych warstw. To dlatego od czasu wybudowania zapory, w ciągu całego roku można liczyć na jakieś inne niż pstrągi ryby dopiero od ujścia Stradomki, a jeszcze pewniej od rejonu Cikowic. W wyższe partie Raby [Gdów] ryby innych gatunków zaglądają dopiero w cieplejszej porze roku, gdy przed przegrodzeniem rzeki, bytowały w niej cały rok, co znam z własnych wspomnień, gdyż z rejonu Myślenic jest pół mojej rodziny i była to moja pierwsza, większa wędkarska rzeka. Czynnik dodatkowy to pstrągi: czy się to nam podoba, czy nie, to kropkowańce wpuszczone w cieki, gdzie ich nie było, a mając zdecydowanie niezłe warunki bytowe, są w stanie w krótkim czasie „wykosić” wszystkie, mniejsze rybki. Proszę zapytać jeśli macie znajomych na forach z rejonu Mazowsza, gdzie dość często dokonywano we własnym zakresie zarybień małych, tamtejszych rzeczek. Rezultat był zazwyczaj świetny, choć krótkotrwały. W ciągu 2-3 lat pojawiały się ryby kilowe i większe, przy praktycznie zaniku innych ryb [kiełbie, ślizy, strzeble itp.]. Potem następowało załamanie. Pstrągów gwałtownie ubywało, eliminowanych przez rosnącą grupę wtajemniczonych, a z tarłem bywało różnie. Nawet jeśli miało miejsce, to te nieliczne „ostańce” skutecznie wyżerały nieliczne potomstwo. Zresztą, odwołując się do bardziej namacalnych przykładów, proszę spojrzeć na wody krakowskie. Nie wiem, jak było ze Szreniawą, ale taki Prądnik/Białucha, Dłubnia, czy Rudawa [rzeki mojego dzieciństwa, bo nad nimi mieszkałem lub bardzo często bywałem].
Do czasów, gdy w rejonie Dąbia nie było jazu na Białusze, rzeka ta stała kleniem, głowaczem, strzeblą i wielkimi kiełbiami. Pstrągi były i trafiały się olbrzymy – mojemu ojcu potok w początku lat 60-ych najzwyczajniej złamał bambusowy kij. Potem klenie nie miały już możliwości migracji i nie stanowiły osłony dla mniejszych ryb. Teraz mamy tylko rachityczne potoczki, tępiące się nawzajem, a w tej wodzie o pstrąga większego niż 30cm chyba najtrudniej z naszych, okołokrakowskich cieków. A gatunek ten został wsiedlony w tę wodę o ile dobrze wiem dopiero w XIXw. Rudawa – to wiem na pewno: pstrągi wsiedlono w dorzecze dopiero w latach 70-ych XIXw. Sam pamiętam jeszcze spore stada ślizów i głowaczy, plus nieliczne ale duże lipienie. Niestety przechodzące plagi zanieczyszczeń wody w latach 70 i 80-ych, oraz zarybianie tylko pstrągami spowodowało, że mamy tam w zasadzie tylko pstrągi [nieliczne małe rybki, jak np. głowacze, pochodzą głównie z potoczków płynących z dolinek Będowskiej, Kluczwody, czy innych]. Dłubnia – tam pierwotnie żyły tylko nieliczne szczupaki, oraz okonie, ślizy itp. Pstrągi wsiedlono dopiero za zgodą niemieckiego okupanta w 1940 lub 41r [piszę z pamięci]. Wcześniej w większości tego typu rzeczek pstrągów nie było. Nie jestem przeciwnikiem tych ryb, ale jednak niekoniecznie zgadzam się by każdą małą rzeczkę „przerabiać” na wodę górską, nawet jak się do tego nadaje. Oczywiście nie mam nic do pstrągów w Rabie, bo żyły w niej nawet w niskim biegu, choć niezbyt licznie, a i uklejka na szczęście nie jest gatunkiem ginącym. Nie mniej ingerencja ludzi wprowadza zmiany czasami potężne.
Kolejna sprawa, to okres ochronny pstrągów do kwietnia. Przypomnę, że były to czasy nowoczesne „inaczej”, gdyż mimo relatywnie długiego okresu ochronnego, polskie wędkarstwo na wodach górskich robalem stało i tyle. I było to w majestacie regulaminu ówcześnie funkcjonującego. To, że jako tako z rybą było wynikało wyłącznie z:
– nikłej mobilności wędkarzy i zerowej komunikacji
– niechęci do jakiegokolwiek kontaktu z ówczesnymi „organami ścigania” [jakie by one nie były], a na kontakt z ówczesną milicją w kategorii łamiącego prawo z powodu ryb, to tylko jacyś desperacji by się decydowali
Obecnie przedłużenie okresu ochronnego nie ma sensu, bo te ryby zeżrą kłusownicy wszelkiej maści. Choć strasznie mnie to wkurza, wolę jednak, by te ryby pozjadali wędkarze, bo za to płacą. A najlepiej by wędkarze byli nad wodą non stop, za to z umiarem, a najlepiej wcale nie zabierali ryb.
Przy tej okazji powiem, że pstrągi to nie pielęgnice i z pewnością nie pilnują swoich tarlisk. Pozostają w ich pobliżu bardziej w skutek resztek instynktu terytorialnego, który swą kulminację ma faktycznie podczas tarła, szczególnie chyba wśród samców.
Pan Karol pyta, czy ktoś sobie zadał trud sprawdzić, jak jest ze skutecznością tarła pstrągów. Odpowiem sarkastycznie – po co? [Oczywiście pytanie Pana Karola jest jak najbardziej zasadne]. Podobnie mógłbym zapytać, a wiem, jak wygląda prawda – z jakiego roku pochodzą operaty rybackie, które regulują zarybienia danych wód okręgów. Część z Was pewnie by się zdziwiła. Nie mniej, co do skuteczności tarła, to także jestem pewien, że ma miejsce przynajmniej w niektórych ciekach, aczkolwiek nie wiem, jaka jest jego skuteczność. Nie mniej w rzeczce, nad którą prowadzę projekt przyrodniczy dla młodzieży licealnej związany z monitoringiem wody [ od września 2013], obserwowaliśmy liczne zaloty i walkę o miejsca tarłowe, oraz, fakt, że mniej liczne kopce tarłowe. Z perspektywy ostatnich lat mogę powiedzieć, iż nad samą Rudawą, zazwyczaj na przełomie marca i kwietnia, zdarza mi się widywać pojedyncze małe pstrągi, która są bardzo charakterystyczne, co do wyglądu, jak i sposobu pływania.
Zarybieniom jestem generalnie przeciwny, co wielokrotnie pisałem, tym bardziej, że odnoszę wrażenie, iż część ryb wpuszczanych, przystępuje do tarła lub, jeśli nie ma warunków – próbuje do niego przystąpić, zaś część nie. Zastanawiam się, czy nie zachodzi tu taki proces jak z trociami: ze sztucznego chowu rosną słabiej i niechętnie się trą. Czasem myślę, czy nie działa się tak na narybek specjalnie, by już jako dorosłe ryby nie wycierały się, bo to daje kolejne lata prosperity, dla „chcących” przywrócić łososia naszym wodom i czy podobnie nie jest z pstrągami? „Odradzanie” łososia pochłonęło już ponad 20mln zł i trwa chyba z 20 lat. Na Łotwie, która jest, że tak powiem nawet w porównaniu z Polską lekko „dzikim” krajem, udało się to zrobić w kilka lat i kosztowało o wiele mniej. Jak widać problem w tym, czy się chce…
Osobiście wolę ryby dzikie niż wpuszczane, aczkolwiek zdziczały „wpuszczak” jest po latach dziki. Z tym nie dyskutuję. Finowie mają świetny sposób: w wielu tamtejszych łowiskach wolno zabierać tylko ryby wpuszczone. Jak je odróżniają? Wszystkie zarybieniowe mają obcięte płetwy tłuszczowe. Tyle, że u nas przy takiej zasadzie, skądinąd świetnej, zaraz obok wędki, podstawowym sprzętem byłyby nożyczki…
Tyle wątków, jak najbardziej istotnych i ważnych dla naszego hobby, że zaczynam się gubić, mając jednocześnie wrażenie, że wszelcy działacze nie dostrzegają ich lub ich to najzwyczajniej „wali”, bo albo dołoży im prawdziwej pracy, albo się będą musieli poszarpać z takim czy innym urzędem.
Zróbmy odskok na inną płaszczyznę. Dzięki za temat haków bez zadziora. Zanim na to odpowiem – pewne uogólnienie. Podchodząc do ryb z całym szacunkiem i ostrożnością, uważam, iż podobnie jak we wszelkich innych dziedzinach życia, zakazy i regulacje powinny w minimalnym tylko stopniu w to życie ingerować. I dlatego jestem zdania, że wędkarzom powinno się ułatwiać dostęp i możliwość złowienia ryby, a nie odwrotnie. Rybom powinno się tylko umożliwić występowanie w możliwie dużej ilości, ku naszej satysfakcji. To, że u nas jest kupa różnych zapisów zabraniających czegoś tam, wynika że użyję tak dziwnego zwrotu – z małej normalności wszystkiego. Nie wiem, czy szanowni Czytelnicy zdają sobie sprawę, że tak mniej więcej do 2006r w Anglii regulamin co zabrać, od jakiej wielkości, ile i kiedy, praktycznie nie istniał? Na porządku dziennym, szczególnie w wodach Walii było łowienie pstrągów w dzikich co podkreślam rzekach na białe robaki, na drgającą szczytówkę, co chyba do dziś jest jedną z częściej stosowanych metod przez „lokalsów”. To nie zakazy, jeśli są tylko martwym zapisem, decydują o tym, czy ryby są albo nie ma. Ludzie ryby łowili, jedli i jeśli byłoby ich dużo, to w ogóle bym sobie nie zawracał głowy ich wypuszczaniem. Tzn. ja wypuszczałbym je nadal, gdyż zbyt je lubię [tak emocjonalnie], ale nikomu bym nie patrzył w tej materii na ręce. Ale mamy sytuację jaką mamy i PZW powinno odgórnie wywierać nacisk na wędkarzy, a nie zasłaniać się głosowaniem „mędrców”, często pierdzących w stołki od kilkunastu/kilkudziesięciu lat na tych samych stanowiskach, bez efektów. Przepraszam – z efektami. Coraz gorszymi.
Panie Karolu -ja temat haków bezzadziorowych przerabiałem już dawno temu. Mogę powiedzieć jedno: na pewno nie ułatwia to złowienia ryb. Wiem, że teraz niejeden muszkarz „zagotuje” ale proszę doczytać do końca. Panowie – Muszkarze, Wasz sposób łowienia jest zupełnie odmienny od spinningu i muchę ryba zjada kompletnie inaczej niż TYPOWE przynęty spinningowe. Sam nieraz zastanawiam się jak to możliwe, że jestem w stanie zapiąć pstrąga mikrojigiem, którego waga, wielkość i sposób podania niczym nie różni się od dolnej nimfy. Jak to możliwe, że tak maleńki, pojedynczy haczyk jest w stanie skutecznie zapiać rybę. Co więcej: najczęściej ona sama sobie go instaluje, na ogół w „jęzorze”. Haki bezzadziorowe w spinningu mają sens pod trzema warunkami:
1. Jest dużo ryb.
2. Stosuje się [w spinningu] większe haki, a w przypadku kotwiczek relatywnie duże i z długim ramieniem.
3. Używa się sztywnych kijów o „zdecydowanej” gramaturze.
Jeśli jacyś Pana znajomi byli na jakimś świetnym łowisku skandynawskim i spinningowali „bezzadziorowo”, proszę ich zapytać o wyniki. Ja tam nie łowiłem, ale od osób które tam były wiem, że stosując małe haczyki lub kotwiczki, szczególnie o szerokim łuku kolankowym i krótkim ramieniu, to, owszem skuteczność zacięć stanowi jakieś 80%, ale do ręki doholujemy jakieś 20% z tych ryb. Oczywiście to opinia grupki ludzi, więc może się Pan nie zgodzić.
Nie znalazłem i nigdy nie widziałem w miarę sensownych kotwic bezzadziorowych do moich wahadełek. Pozbawienie zadziorów tych, które stosuję, czyni je niewiele wartymi w zestawieniu z miękkim jak na pstrągi kijem. Najnormalniej nie stać mnie nerwowo, na to by tracić kolejne, duże jak na moją wodę ryby. W przeciwieństwie do Pana Ryszarda dla mnie piękne okoliczności przyrody są istotnym, jednak mało znaczącym dodatkiem, jeśli nie łowię ryb, albo ich nie ma. Osobiście wolałbym łowić w rzece o brzegach, które są całymi kilometrami hałdami żużlu, jeśli będą ryby, niż w rzece jak na Alasce, ale pustej.
Co do troski o małe „kropki”, takie naprawdę małe, poniżej 20cm, to sam kilka razy pisałem, że tam gdzie dużo takich rybek, nie powinno się łowić na maleńkie wirówki, gdyż rybom tym najłatwiej w nie trafić. Na wahadłówki takich ryb nie łowię, bo nie umieją ich skutecznie zaatakować i jestem w stanie to w praktyce zademonstrować.
Ostatecznie idąc na pewien kompromis, pozaginałem kotwice WSZYSTKICH moich pstrągowych woblerów, co też uczyniłem bez żalu, gdyż używam ich tylko na pstrągi i jak wielokrotnie pisałem – stosunkowo rzadko. Mam nadzieję, że choć trochę Pana usatysfakcjonowałem, gdyż wiem, że kierują Panem dobre intencje.
Tu dochodzimy do zdjęć małych ryb. Panowie – Pstrągarze, tacy z prawdziwego zdarzenia: nie urwałem się z choinki i mam pełną świadomość, jak małe są ryby tego gatunku, które prezentuję. Śmiesznie małe. Nie mniej ta strona ma poza zadość uczynieniu jakimś tam chwalipięckim zapędom, kilka innych celów, w które wierzę. Jednym z nich jest szeroko pojęta EDUKACJA, rozumiana nie tylko w sensie jak złowić, ale co potem z tą rybą zrobić. Panowie: sądząc z maili, które dostaję, to jakieś ¾ czytających moje teksty, to ludzie poniżej 20 lat, zaczynający zabawę z wędką, lub bawiący się w to od kilku lat, ale z mizernym skutkiem. Oni nie robią wpisów, bo nie mają często o czym. Oni czytają i OGLĄDAJĄ. Czy ludzie zdają sobie sprawę, czy nie z psychologicznego punktu widzenia w wędkarstwie na pierwszym miejscu liczą się emocje [podejście ryby, podanie przynęty, branie, hol i na koniec często wypuszczenie zdobyczy – to ci z wyższej półki mentalnej], na drugim miejscu jest OGLĄDACTWO [sorry za nieco seksualny termin] – my wędkarze uwielbiamy ryby oglądać i bez wyjątku wszystkie, a im ktoś mniej łowi, tym chętniej popatrzy na każdą [o kwestiach „reportażowych” już pisałem]. Dopiero na miejscu trzecim jest mięcho. Niby wysoko, ale tak naprawdę daleko, daleko za dwoma pierwszymi. Więc w temacie EDUKACJI po namacalnych przykładach śmiem twierdzić, że przez dwa lata zrobiłem w tej materii więcej niż wędkarska Trybuna Ludu przez lat 60-ąt…
Jeśli piszę, że dana ryba miała 27cm, to równie dobrze mogła mieć 26, albo 29cm. Mierzę centymetrem TYLKO pstrągi [dotyczy innych ryb też], które na oko są w okolicach moich prywatnych rekordów. Mam pozaznaczane na poszczególnych kijach podziałki i z niewielkim odchyleniem jestem w stanie mierzyć ryby nawet nie wyjmując ich z wody.
Często w wypowiedziach pstrągarzy pojawia się określenie „ryby szlachetne”. Cóż – kompletnie nie zgadzam się z tym określeniem. Tym bardziej, że wrażliwość i „urazowość” pstrągów jest moim zdaniem dużo niższa niż malutkich sandaczy [takich do 15cm], które chcąc nie chcąc często biorą, jak łowię okonie. Dlaczego tak uważam? Przez te wszystkie lata złowiłem [ilościowo] tysiące bez przesady pstrągów. Wysilając się, kojarzę jednego malucha, który raczej nie przeżył spotkania ze mną [właśnie mała wirówka]. Tymczasem każdego roku mam 2-3 sandaczyki, które skaczą do gum na tyle dużych i na tyle głęboko je zjadają, że dostają hakiem na tyle głęboko w czaszkę, iż widać, że nie przeżyją, ponieważ mają coś uszkodzone…
Tu odniosę się do wielkości ryb. Najczęściej łowię w ciurku, w którym jak mówię, marzę o czterdziestce. Tylko ze skąpstwa w tej materii nie zaproszę na test, na tej wodzie. Na przestrzeni lat, kilka osób, które tu łowiło ze mną, z ogromnym trudem, niezależnie od metody w ogóle łowiło ryby, a tylko Paweł złowił miarowe. Pozostali cieszyli się z każdego pstrąga. To naprawdę nie Raba, czy choćby szreniawski Ścieklec lub inna Krzeszówka. Jest trudno, ale pstrągów 30+ sporo, choć dużych raczej nie ma. Powołam się na jednego znanego dziennikarza, który, gdy pracował jako korespondent we Francji [ bodajże w Normandii ] – jeśli życzenie, to podam nazwisko, bo teraz uleciało – który pisał spory felieton, jak podchodził przez całe wakacje, namierzał i w końcu złowił 35cm pstrąga w strumyczku. I twierdził, że to bezwzględnie największa ryba w całym tym kilkukilometrowym potoczku. Ja takie podejście rozumiem doskonale. Mając w zasięgu, niejako w standardzie półmetrowe jazie, na takich i większych się koncentruje, ale dużych pstrągów w zasięgu łowisk spinningowych nie mam na co dzień… Jak zresztą pewnie 90% wędkarzy.
Na koniec powiem, iż w pełni się zgadzam z Panem Ryszardem. Ja dostaję wysypki na myśl o tzw. pracy społecznej i społecznikach. W pełni zgadzam się z samą ideą, ale ma ona sens, TYLKO w systemach, które już SKUTECZNIE regulują dany obszar życia. Z całym zrozumieniem i zarazem szacunkiem dla SSR, wszelkich klubów przyjaciół jakiejś tam rzeki – postrzegam to jako wentyl bezpieczeństwa świadomie popuszczany przez skostniały i do gruntu wyrachowany system PZW w obecnym kształcie, gdzie co jakiś czas paru frustratów wyżyje się i czasem faktycznie udowodni sobie, że można i poczuje się lepiej.
Dla mnie najlepszymi przykładami w tej materii są wszelkie odcinki no kill. Jestem ich zwolennikiem tylko dlatego, że podnoszą i nagłaśniają potrzebę wypuszczania ryb. Poza tym są dla mnie takim samym workiem bez dna jak wszystko inne, a nawet gorzej, bo co sądzić o tym, że na danym fragmencie ryb się nie zabiera i co roku robi tam nowe zarybienia, które kosztują? Więc co? Ktoś te ryby zabiera, spływają niżej, zdychają po zarybieniu? Dla mnie odcinek no kill ma sens wtedy, gdy daje realnie dużą szansę na spotkanie z rybim olbrzymem. Jeśli tak nie jest, to ja wolę moje bajora i strumyczki, lub Wisłę jeśli myślę o większych niż pstrągi gatunkach.
Na koniec jeden przykład. Otóż kilka dni temu wybuchła w Irlandii afera. Pracownik pomocy społecznej zaproponował ojcu rodziny, by ten zażądał redukcji etatu, bo pracując trzy dni w tygodniu, będzie mógł starać się o pomoc społeczną, której wartość łącznie z dniami przepracowanymi, będzie nieznacznie, ale jednak większa niż jego przepracowane pięć dni. Na nieszczęście „socjała” człowiek odmówił i nagłośnił temat. Piszę o tym dlatego, że wszystko zależy od systemu jaki sobie ludzie „ukręcą” na siebie. Piszę „ukręcą” gdyż system zawsze jest jak bat, z tą różnicą, że leje słabo, mocnej, albo tłucze na śmierć. Moim zdaniem, nasze dopuszczane limity ilościowo – wielkościowe, bez górnych wymiarów ochronnych, są takim chorym odpowiednikiem irlandzkiego socjału. Znów przyznając rację Panu Ryszardowi, powiem, że wszelkie społeczne, kolegialne „imprezy” są nic albo niewiele warte w naszej rzeczywistości. Jak czytam, że obecni działacze boją się, czy wygrają kolejny operat jeśli upomną się o Rudawę, to szlag mnie trafia. To niech się zwolnią!!! Szyderczo zapytam – nam? – największej organizacji społecznej w kraju? Czegoś nam odmówią? A w ogóle w podobnej kwestii choć raz próbowali się upomnieć o odszkodowanie? Niedawno tłumaczyłem jednemu gościowi, dlaczego moim zdaniem zarządzający okręgami trzymają się stołków, że widocznie bardzo im się to z jakichś powodów opłaca, a człowiek wątpił. No to tu mamy namacalny dowód. Kiedyś byłemu prezesowi okręgu w oczy powiedziałem, że szeregowi wędkarze, a włodarze [to doskonałe słowo] to dwa różne światy. To, że jest jak jest, to wynik całej polityki tych wszystkich lat w PRL i obecnych – sam nie wiem, które są/były bardziej chore na polu wędkarstwa. Zawsze tylko ściągano kasę i zasłaniano się porąbanym statutem i kolegialnym /demokratycznym podejmowaniem decyzji. Gdyby te relacje były normalne, to zarząd występuje do sądu, wygrywa jakieś tam odszkodowanie, bo należy się BEZWZGLĘDNIE, gdyż zmarnowano jakąś tam część NASZYCH pieniędzy, a jeśli potem dziwnym trafem urzędasy chcieliby coś zabrać z dzierżaw okręgu, to parę tysięcy wędkujących skutecznie by im to wybiło z głowy. Tylko takiej presji ze strony zwykłych ludzi nie ma i nie będzie, dopóki będą postrzegać [ czy słusznie, czy nie to nie rozstrzygam] stanowiska zarządcze w okręgach, jako kolejne żłoby, w których można się obłowić. Niech się działacze dalej boją. I ta retoryka fałszywej troski. Że co niby, tak się troszczą byśmy nie stracili więcej? Powiem jeszcze raz: niech najpierw spróbują. Jeśli się nie uda to niejeden powie: ok, ale próbowali coś z tym syfem zrobić.
Na koniec tylko dodam, że trzeba było to załatwić po „mojemu”, a nie być lojalnym, bo Ludzie – tu zwracam się do osób KPR – mamy teraz burzownik, a nie odcinek no kill. Jak remontowano oczyszczalnię w Krzeszowicach i napisałem na mojej stronce, jak ja to czarno widzę, to w ciągu tygodnia wyciągnięte z koryta drzewa z powrotem tam leżały. Tylko na dużą skalę zadyma medialna, którą trzeba było zrobić w temacie Rudawy, nie leżała pewnie okręgowi. Za to teraz, to co mamy, raczej nie pomoże ludziom, których zalewała rzeka, a rybom na pewno też nie. I jako społeczeństwo jesteśmy „wygoleni” z niezłej kasy jaka poszła na ten bubel.
Wracając do polemiki. Ktoś powie, że bijemy Panowie pianę. Jasne, że gadamy sobie o różnych niuansach typu haczyki bez zadziorów, czy ryby mają tarło i inne rzeczy, o których byśmy mówili w zupełnie innym kontekście, jeśli by ryb było dużo. To dlatego jesteśmy z tak różnych biegunów i często dlatego drażni nas to, co robi kolega po kiju, bo ryb jest znikoma ilość. Jeszcze uważam, że PZW powinno istnieć, natomiast absolutnie nie zgadzam się z obecną polityką ruchów pozorowanych. Wasze komentarze są właśnie taką formą EDUKACJI dla młodych wędkarzy, jakiej nie znajdą nigdy w naczelnym organie prasowym PZW. Ci młodzi ludzie po pierwsze mają ogląd sprawy z różnych stron, wyrabiają sobie jakieś swoje zdanie i wiem jedno: na pewno będzie inne niż obecna polityka związku. Także dzięki Wam.
10 odpowiedzi
Bardzo ciekawy i pouczający tekst Panie Adamie. Przyznam że nie we wszystkich sprawach się z Panem zgadzam, a w nielicznych mam wręcz diametralnie odmienne zdanie, poparte zresztą jakąś tam wiedzą i doświadczeniem. Tym razem jednak powstrzymam się od karkołomnej polemiki, bo po pierwsze nie uważam za zasadne dążyć by wszyscy myśleli jak ja, a po drugie podejrzewam że w wielu przypadkach różnice zależą od różnej, bądź co bądź, perspektywy z której patrzymy na te same tematy.
Pozwolę sobie jednak odnieść się do sprawy bezzadziorów.
Nie mam Panie Adamie znajomych łowiących łososiowate w Szwecji, więc nie wiem jak jest tam, ale sam łowię pstrągi wyłącznie na bezzadziory i myślę że po paruset złowionych rybach posiadłem podstawy do wyciągnięcia jakichś tam wniosków. Wniosek naczelny jest taki: jak pstrąg ma spaść, to spadnie i zadziory czy ich brak nie mają tu nic do rzeczy. Mam to szczęście, że łowię w wodach gdzie ryby faktycznie są, a nie tylko występują, stąd poligon doświadczalny mam niezły. Gdy ryby te są głodne i faktycznie agresywnie żerują, jakikolwiek problem z ich zacięciem nie istnieje, mimo że łowię w ostatnim czasie niemal wyłącznie na przynęty zaopatrzone w jeden hak. Nie tak dawno udało mi się złowić 10 ryb na 10 brań. Cóż, żarły…
Takie sytuacje w przypadku przynęt spinningowych zdarzają się jednak rzadko, szczególnie w cieplejszych miesiącach i na wodach gdzie łowi wielu wędkarzy. Począwszy od maja, zdecydowanie częściej zdarza mi się że na 20-30 kontaktów łowię 2-5 ryb. Pstrągi to ciekawe ryby. Potrafią walić w przynętę z impetem, ale zamkniętym pyskiem, „całować” delikatnie, podskubywać za ogonek, lub brać tak że 90% spada w pierwszych 3 sekundach holu. To wszystko jest przy spinningowym połowie tych ryb zupełnie naturalne i doprawdy nie ma nic wspólnego z zadziorami. Przywołuje Pan metody muchowe. Nimi również staram się parać od jakiegoś czasu i przyznaję że ma Pan rację że pstrąg muchy zjada inaczej. 90% kropów które łowię na nimfę, ma wbity haczyk w sam brzeżek pyszczka, a mimo to nie spadają, więc dlaczego miały by spadać z gumy czy jiga, które nie rzadko zażerają dość głęboko?
Pan oczywiście ma pełne prawo mieć swoje zdanie i naprawdę nie jest moją nadrzędną ambicją przekonanie Pana do moich racji. Jednocześnie pragnę zapewnić że jest mi niezmiennie miło iż zechciał Pan posłuchać mojej sugestii i zagiąć zadziory w przynętach „wielogrotowych”. Na pewno wyjdzie to z korzyścią dla łowionych przez Pana ryb.
Napiszę jeszcze tylko, że bardzo mocno zdziwiła mnie Pana opinia na temat łowisk no-kill. Z całym szacunkiem, ale mam wrażenie że nie za bardzo rozumie Pan mechanizm działania takich odcinków. Nie chcąc pisać kolejnego elaboratu, zapytam jednak, tak z czystej ciekawości: jak dużą powinien mieć Pan szansę i na jak dużą rybę, by uznać że taki odcinek w przypadku łowisk pstrągowych „ma sens”?
Zacznę może od haków bezzadziorowych. Nie chciałem wyjść na lizusa i napisałem nie do końca prawdę. Pozaginałem groty także we wszystkich wahadełkach w pudełku [tych mojego wyrobu]. Kilka lat temu, gdy je stosowałem używałem innych kotwiczek [bardzo miękkich]. Postanowiłem sprawdzić, jak sprawdzą się obecne. Cóż , jestem nadal dość sceptyczny, ale przekonuje mnie Pana opinia, że pstrąg jak walnie i ma się zapiąć, to wisi. Trafiłem na rewelacyjne dwa dni na tajnej rzeczce. Z 13 ryb, które zaatakowały tak, że nie było szans nie zaciąć, wyjąłem 8. Będę nadal próbował – zobaczymy jak się to potoczy. Kłopot w tym, że w wodach gdzie łowię, pstrągi większe niż 30cm, jak Pan to świetnie ujął – bywają, więc ciężko o wiarygodny poligon, a jak pisałem – boli spad dużej i nieczęstej ryby, jak na taką wodę.
Co do odcinków no kill, to trochę się zapędziłem. Oczywiście, niekoniecznie chodzi tylko o olbrzyma, szczególnie w naszej rzeczywistości. Nie mniej w jednym aspekcie ciężko mnie przekonać: te ryby jednak znikają z tych odcinków… Ponieważ na wędkarstwo organizacyjnie powinno się patrzeć jednak przez pryzmat pieniędzy, coś takiego jak notoryczne zarybienia odcinków no kill mnie drażni, a szczególnie drażni tych, którzy ryby zabierają, bo uważają, że są na tym w jakimś sposób stratni. Ja to rozumiem. Po prostu uważam, że wędkarstwo powinno być podobnie dostępne dla wszystkich ludzi i możliwie tanie. Nie jest to jakaś utopia w ogóle, skoro są kraje, gdzie tak właśnie jest z tym tylko, że pozycją wyjściową do takiego stanu rzeczy, jest sporadyczne zabieranie ryb, a nie odwrotnie, oraz „nawigowanie” wędkarstwa w sposób bardzo czytelny i jawny. Nie mniej, jak napisałem – odcinki no kill przekonują mnie przede wszystkim tym, że nie pozwalają zapomnieć o idei wypuszczania ryb.
„Mogę powiedzieć jedno: na pewno nie ułatwia to złowienia ryb.”
Nie po to wymyślono haki bezzadziorowe. Taki hak, nie ułatwia złowienia ale wypuszczenie – szczególnie wyjęcie głęboko połkniętych przynęt u ryb dużych i najmniejszych. Znacznie skraca czas do wypuszczenia i zwiększa przeżywalność ryb wypuszczanych. Szczególnie u ryb zajmujących stanowiska stacjonarne widać tego efekty.
Z moich zeszłorocznych testów kotwiczek i haków bezzadziorowych wynika:
Wiślane klenie: miękki kij do ok. 7-8 g , rozciągliwa żyłka okoniowa, kotwiczki na woblerkach 2- 3 cm- bezzadziorowy Owner nr 12 ( zbrojenie wyłącznie w 1 kotwiczkę ).Skuteczność ok. 60 % ryb doholowanych do ręki. Jeden dzień ( tyle wytrzymałem …) test z użyciem 15 g kija ze sztywna szczytówką ( wklejanka ) – skuteczność ok. 20 procent .Do ręki doholowałem tylko 3 duże ( plus 45 cm ) klenie bardzo głęboko zacięte. Pozostałe spadały od razu po zacięciu. Kombinacje z ustawieniami hamulca nic nie zmieniły !
Wzdręgi na stojącej wodzie: krótki kij okoniowy z miękką szczytówką, żyłka mało rozciągliwa, haki na „microjigi „ od nr 8 go 4 , wszystkie z przygiętym zadziorem. Relatywnie duże przynęty od których rybki małe się odbijają. Skuteczność – ponad 90 % ryb wyjętych ( dodatkowe atrakcje: karaś ok. 45cm i krąp ok. 30 cm ) Kluczem jest odpowiednie do reszty zestawu ustawienie hamulca. Ponieważ najczęściej łowie w zawadach jest to tzw.” beton” w połączeniu z „amerykańskim” holem.
Kilka ryb( 4-5szt. ), które w sezonie wróciły do wody w gorszej kondycji : stosowałem na początku haki małe (nr 8 i 10 ) i z zadziorem a przy głęboko zaciętych rybach miałem problem z wypięciem nawet przy użyciu małej kosmetycznej pincetki. Przy stosowaniu większych pojedynczych haków należy się natomiast liczyć z tym, że hak przy zacięciu trafi w oko mniejszej ryby ( 1 przypadek wzdręga i 1 okoń – na ok. 200 ryb) – tak, że uważam nie należy stosować za dużych haków, najlepsze są haki do bocznego troka nr 6 . Mniejsze haki w mojej metodzie się nie sprawdziły – mam brania rybek od 8 – 10 cm, których jest mi szkoda kłuć.
Ogólny wniosek z obserwacji z całego sezonu : gdybym nie dbał o wypuszczanie ryb w moich najlepszych miejscach to nie miał bym tam co łowić – nawet na Wiśle. Tyle w temacie edukacji bezzadziorowej .
Kontynuując temat bezzadziorów, myślę że na kolejne ważne aspekty zwrócił uwagę kolega romanus. Faktycznie duże znaczenie ma „sztywność” kija i to w jaki sposób ma się ustawiony kołowrotek. Nie mniej ważny jest sposób holu. Według mojego doświadczenia, największą szansę na wyholowanie pstrąga mamy wtedy, gdy holujemy go zdecydowanie ale spokojnie, jak najszybciej starając się doprowadzić rybę do ręki lub podbieraka, ale unikając mocnego forsowania i w żadnym razie nie biorąc ryby „na wydrę”. Warto też zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt. Nie należy winić bezzadziorów za spady ryb zaraz po braniu/zacięciu. Gdy dzieje się coś takiego, można założyć z bardzo dużym prawdopodobieństwem, że albo ryba źle trafiła w przynętę podczas ataku, albo wędkarz źle ją trafił podczas zacięcia. Zastanawiać nad tym „co jest grane?” zaczął bym się dopiero wtedy, gdy ryby poprawnie zacięte, po paru/parunastu sekundach spadają w holu i dzieje się to często. Swego czasu miałem taki problem i okazało się że wynikał on właśnie ze stanowczo zbyt miękkiego kija pod te ryby, ale powody takiego stanu rzeczy mogą być różne. Pamiętać też należy że skuteczność bezzadziorów w znacznym stopniu zależy od gatunku poławianych ryb. Przy pstrągach widzę same zalety takiego rozwiązania, natomiast testy z okoniami wskazały że jest to jednak lekkie nieporozumienie. Pasiaki na bokach mają mięciutkie pyszczki, które potrafią pęknąć niemal jak papier. Jeśli hak bezzadziorowy trafi w to miejsce, to wypada bez najmniejszego problemu. Za to niewielki zadziorek rybę utrzymać potrafi i z tego akurat miejsca da się wyjąć bez najmniejszego problemu. Myślę jednak że na najważniejszą sprawę kolega romanus zwrócił w końcowym wniosku.
Panie Adamie, nie wystarczy ryby wypuszczać, żeby faktycznie były one w łowisku. Trzeba to jeszcze robić tak, żeby faktycznie miały one szanse przeżyć, bo w innym wypadku nie ma to żadnego sensu. Dlatego właśnie, szczególnie w przypadku tak małych i kruchych ekosystemów jak większość polskich rzeczek pstrągowych, istotne jest ograniczanie ilości grotów w przynętach, zaginanie zadziorów na nich i ograniczanie do minimum czasu przebywania ryby poza środowiskiem wodnym (przy temperaturze poniżej zera ryby najlepiej nie wyjmować z wody). Ja naprawdę nie rozumiem co drażni Pana w zarybianiu odcinków no-kill. Owszem, można, a nawet pewnie warto by tego zaniechać, ale tylko pod warunkiem że taki odcinek jest szczelnie zamknięty z obu stron (na przykład jazami), ma bardzo dobre warunki tarłowe, jest bardzo starannie pilnowany przed kłusownikami, wędkarze obchodzą się ze złowionymi rybami delikatnie i nie próbują ich kraść, a populacja takich drapieżników jak wydry, czaple i kormorany jest niewielka i pod stałym nadzorem. W innym przypadku oczywiste jest że ryb będzie ubywać i jeśli chce się aby odcinek był atrakcyjny wędkarsko, konieczne są „dorybienia”. Mówiąc szczerze szokuje mnie trochę Pana zrozumienie dla wędkarzy którzy czują się „stratni” dlatego że zarybia się odcinki no-kill. Przecież to właśnie dzięki takim wędkarzom mamy w wodach wszechobecną tragedię. Nie ma szans na poprawę, zanim ludzie nie zrozumieją że płacą za możliwość wędkowania, za utrzymanie sensownej populacji ryb w zdegenerowanym świecie, za to, że ktoś dzięki ich pieniądzom sprawi, że będą mieli brania i holowali ryby. A nie za mięso! Tymczasem ani większość kolegów wędkarzy, ani nasze czcigodne PZW nijak nie chce pojąć, że pieniądze którzy jedni płacą a drudzy przyjmują, winny być zapłatą za usługę, a nie za towar! Ci „stratni”, to zazwyczaj Ci roszczeniowi, pazerni i traktujący rzekę jak sklep rybny, tyle że samoobsługowy. W innym przypadku cieszyli by się, że za ich pieniądze PZW w końcu wywiązuje się z podstawowego obowiązku i zapewnia im wypoczynek wędkarski. Tych „stratnych” reprezentuje zapewne wędkarz opisany przez Pana w tekście powyżej. Takich ludzi nie obchodzi przyroda, zdrowy ekosystem, hobby, zachowania ryb. Pół centymetra powyżej wymiaru, oznacza cios w łeb, bez cienia refleksji że jeśli się takiej ryby nie złowiło od dawna, to ta może być właśnie ostatnią w rzece zdolną przystąpić do najbliższego tarła…
Pisze pan że „wędkarstwo powinno być podobnie dostępne dla wszystkich ludzi i możliwie tanie”. Moje zdanie jest takie, że to jednak utopia. Nie ma najmniejszego sensu porównywać się do innych krajów. Inne warunki wodne, inna gęstość zaludnienia, inna popularność wędkarstwa, a nade wszystko zupełnie inna świadomość społeczna, szczególnie ekologiczna. W postkomunistycznym kraju pokroju Polski, gdzie ludność kombinatorstwo i zachłanność ma już w genach, wędkarstwo nie może być tanie jeśli ma polegać na łowieniu ryb, a nie smętnym moczeniu kija w pustej lub niemal pustej wodzie. Tu nie chodzi nawet o koszty zarybień, ale o koszty pilnowania wody, czyli o to, że ludziom trzeba cały czas dawać znać że się im patrzy na ręce, bo w innym przypadku ryby będą z wody wychodziły w najbardziej absurdalnych okolicznościach. Nie powinno być też tak, że jest to hobby dla wszystkich. Do uprawiania wędkarstwa powinni być dopuszczeni wyłącznie ludzie o przynajmniej minimalnej świadomości ekologicznej i takiejże wiedzy o działaniu ekosystemu wodnego. W innym przypadku dalej będziemy mieli rzucanie rybami, wyrywanie kotwic z pyszczków, góry śmieci nad rzekami, tańce na tarliskach, pchanie do reklamówek wszystkiego co się nawinie itd.
Wróćmy jednak do odcinków no-kill. Otóż duży, dobrze pilnowany odcinek tego typu jest, według mojej orientacji, jedynym sprawdzonym i w miarę sensownym rozwiązaniem na utrzymanie jako takiego życia w rzece w warunkach polskich. Tylko taki odcinek pozwala utrzymać w miarę naturalny przekrój pokoleniowy populacji, będący jakąś tam namiastką zdrowego ekosystemu, gwarantującą że będą ryby mogące przystąpić do tarła i będą ryby atrakcyjne wędkarsko. Nie są tego w stanie zapewnić wymiary, bo te powodują to czego ma Pan okazję doświadczać – łowienie wyłącznie niedorostków, gdyż wszystko co ciut podrosło zostało zjedzone. Nie są tego też w stanie zapewnić limity. Limity to zresztą zagadnienie ciekawe samo samo w sobie. Pan pisze o sporadycznym zabieraniu ryb jako recepcie na rybne wody. Tyle że w przypadku łowisk pstrągowych i ogromnej popularności połowu ryb łososiowatych w naszym kraju, takie rozwiązanie nie wystarczy. Niech Pan popatrzy na taką Rudawę czy Szreniawę. Powiedzmy że przez 3 lata nie można tam łowić, zakaz jest respektowany, a w tym czasie sypie się dużo narybku. Po 3 latach jest eldorado. Gdyby udało się to uczynić, to w Pana okręgu z całą pewnością znalazło by się minimum 2000 wędkarzy (myślę że więcej) chętnych do łowienia w tych rzekach pstrągów. Jaki więc musiał by być dla nich limit, lub jak bardzo sporadyczne pozyskiwanie ryb, by rzeki te nie zostały zabite w jeden sezon? Bo moim zdaniem wystarczyło by żeby każdy z tych 2000 zabrał tylko 1 rybę w sezonie, by znowu powrócić do zera, lub w najlepszym razie, do wszechobecnej dzisiaj bylejakości. To tyle odnośnie limitów i sporadycznego zabierania ryb w Polsce.
Tak naprawdę tylko „po łebkach” piszę o jakichś tam aspektach gospodarki wędkarskiej na wodach pstrągowych. Temat jest dużo, dużo bardziej rozbudowany i skomplikowany, ale pisanie jeszcze dłuższego komentarza troszkę mija się z celem. W końcu, póki co, wymieniamy jakieś tam przemyślenia, a nie szukamy całościowych rozwiązań, których i tak nie mamy szansy wprowadzić 🙂
Cóż, być może kiedyś dane nam będzie, Panie Adamie, spotkać się nad jakimś ciekiem i wymienić spostrzeżenia. Myślę że w takiej sytuacji dużo łatwiej dojść do wspólnych wniosków i myślę że nie było by to trudne 🙂
Ze swojej strony odnośnie łowisk No Kill na rzekach dodam tylko że……
nie są one w żaden sposób przegradzane , a dzięki zarybieniom większymi „rybkami” niż narybek zyskuje rzeka oraz wędkarze powyżej i poniżej tego odcinka. Tam bowiem również wędrują z niego rybki i cieszą tych którzy na No Kill narzekają.
tak się zastanawiałem czy pisać swoją refleksję dotyczącą wpisu pt. „edukacja” ponieważ mam mocno mieszane uczucia po lekturze. być może faktycznie „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia” a kwestia podejścia do różnych spraw od różności poglądów na dany temat.
może tylko dwie sprawy które mi się najbardziej „rzuciły”.
„Obecnie przedłużenie okresu ochronnego nie ma sensu, bo te ryby zeżrą kłusownicy wszelkiej maści. Choć strasznie mnie to wkurza, wolę jednak, by te ryby pozjadali wędkarze, bo za to płacą. A najlepiej by wędkarze byli nad wodą non stop, za to z umiarem, a najlepiej wcale nie zabierali ryb”
…by te ryby pozjadali wędkarze, bo za to płacą…. niestety jest to bardzo smutny zwrot który ma odzwierciedlenie w rzeczywistości i stanowi jedną z podstawowych przyczyn dlaczego zabiera się ryby. spora część wędkarzy opiera na tym swoje mięsiarstwo tłumacząc np że „zabiera ryby by opłata się zwróciła”. nie ważne czy jest zapotrzebowanie na rybę czy nie, czy będzie leżeć w zamrażarce, czy zeżre ją sąsiad czy pies – płacę to biorę. w przytoczonej wypowiedzi Autora jest zatem i pewna niekonsekwencja! z jednej strony promujemy zasadę złów i wypuść a z drugiej sugerujemy, że lepiej żeby ryby pozjadali wędkarze niż kłusownicy… niestety w dzisiejszych czasach w większości przypadków kłusolem też jest wędkarz, który bierze niemiarowe ryby, ponad limity, łowi na 3 i więcej wędek itd.
co do samej opłaty… jest to opłata za przyjemność z wędkowania /tak jak abonament to opłata za przyjemność oglądania telewizji/, a jak chcesz mięso to idź do sklepu ;P
„Na koniec powiem, iż w pełni się zgadzam z Panem Ryszardem. Ja dostaję wysypki na myśl o tzw. pracy społecznej i społecznikach (…) gdzie co jakiś czas paru frustratów wyżyje się i czasem faktycznie udowodni sobie, że można i poczuje się lepiej.”
wiem, że praca społeczna i społecznicy nie brzmi ani nie kojarzy się dobrze, ale ktoś to musi robić. dzięki takim ludziom możemy jeszcze coś łowić w naszych wodach. o ile to dobrze odczytuje z przytoczonej wypowiedzi to.. z jednej strony szacunek dla ssr i przyjaciół a z drugiej mowa o frustratach którzy czasem coś udowodnią by poczuć się lepiej… może lepiej nic nie robić! niech PZW spada dalej na dno, niech wytłuką wszystko co tylko żyje w wodzie i da się zeżreć, niech w wodzie pozostanie bezkresna pustynia!
samo pisanie nie poprawi sytuacji, są to tylko słowa.
słowa, które może padną na młody grunt i zaowocują, ale będzie już za późno…
mentalności ludzi się nie zmieni. trzeba tworzyć OSy żeby ratować to co jeszcze zostało, póki nie jest za późno. a że trzeba dorybiać OSy, no cóż, nie każdy rozumie takie idee i wpada na chwilę nad wodę po mięcho, taki dziki kraj, więc i nawet dobrze strzeżony os może zostać przerybiony.
z pewnością i tak Pana/Was nie przekonałem – nie miałem nawet takiego zamiaru. Pan/Wy macie swoje racjie/podejście a ja swoje. jednak samo pisanie niczego nie zmieni. dalej będziemy brnęli w tym bagnie po same uszy długimi latami ;P
na sam koniec. przeglądając różne wypowiedzi/komentarze na tym blogu widzę, że najbliżej poglądowo mi do wypowiedzi właśnie Pana Karola. trzeba wytrwale dążyć do wybranego celu i nie dać się zbić z tropu. tylko osoby chętne do pracy mogą coś zmienić na lepsze a nie wędkarze którzy tylko narzekają po różnych forach a sami za robotę się nie wezmą bo woleli by przyjść na gotowe!
Panie Karolu, szacun i uznanie, tak trzymać!
tyle w temacie ;P
Co do zabierania ryb, to ma pan rację. Nie mniej [abstrahując od tego, że sami wędkarze są często kłusownikami – racja], płacąc, mamy logiczne prawo do do ryb. Oczywiście drażni mnie tak samo jak Pana, gdy gros łowiących zabiera ryby jak leci, byle regulamin pozwalał. Nie mniej chciałbym wędkarzy raczej łączyć niż dzielić i widzę jednak różnicę między opłaceniem karty i nie.
W kwestii funkcjonowania PZW – cóż – na przykładzie okręgu powinno być z 6 ludzi na etacie plus 11 strażników, a nie kilku „społecznych” działaczy plus bodajże 11 członków zarządu od „przyklepywania”, także społecznie, różnych, dziwnych często decyzji. Ja widzę to jednoznacznie: albo podejście „firmowe” albo „harcerstwo” z całym szacunkiem dla harcerzy – sam nim byłem.
Zauważam jedną rzecz: mimo wszystko jestem przekonany, że jednak doszlibyśmy wspólnie do optymalnego konsensusu, czego o idącym po jednej linii PZW raczej nie można powiedzieć.
„W kwestii funkcjonowania PZW – cóż – na przykładzie okręgu powinno być z 6 ludzi na etacie plus 11 strażników, a nie kilku „społecznych” działaczy plus bodajże 11 członków zarządu od „przyklepywania”, także społecznie, różnych, dziwnych często decyzji.”
I to jest sedno całego problemu z pustoszeniem wody – raz że nie ma spójnej polityki a dwa to możemy sobie uchwalać najlepsze przepisy ale jak nie ma możliwości faktycznego ich wyegzekwowania to i nie ma to znaczenia. Tak jak w starym kawale o Konstytucji ZSSR – dobra była tyko nieużywana…Jak na razie najwięcej dla ochrony wody robią właśnie „harcerze” z SSR ( bo nikogo innego to nie obchodzi a ilość etatowych strażników to czysta kpina ) i ludzie ze stowarzyszeń.
Z końcem roku dużo pisałem w różnych miejscach o małej ilości etatowych strażników SSR w naszym okręgu. Rozmawiałem o tym także z ludźmi od których to także zależy. I co? Nic. W jednym przypadku usłyszałem tylko że: nie ma na to pieniędzy. Jężeli tak będziemy do tej sprawy podhodzić to wprowadzanie jakichkolwiek przepisów czy wymiarów widełkowych mających chronić nasze ryby aby wzbogacić rybostan będą jak to się mówi ” o dupę rozbić”. Czyli następne tylko papierowe działanie aby nie było że góra nic nie robi.
100% racji. Tylko nasuwa się pytanie od lat to samo dlaczego tak jest i kto ma w tym interes, by było właśnie tak? Dla mnie pytanie retoryczne.