Kilka spostrzeżeń

Kolejne dwie doby, to dość radykalna zmiana aury. Nocami panuje zdecydowany mróz, nawet do minus 7 stopni. W dzień jest realnie ledwo na plusie, ale nie czuć zimna, szczególnie gdy wyjdziemy z cienia. Słońce świeci bardzo mocno, lity błękit, suche powietrze. Ciśnienie jeszcze podskoczyło, ale niewiele.Tylko w zacienionych jarach jest mglisto, jak na głównej fotce.

W takich okolicznościach jestem nad wodą. Nie spieszyłem się głównie z powodu temperatury. Jeszcze o 10.00 był zaledwie jeden stopień nad zero. Ale  wśród zeschłych trawsk, które teraz zalewa ostre słońce, nie czuć chłodu. Celem nie może być nic innego, tylko rzeczka z tym domniemanym olbrzymem, co ostatnio mi zwiał. Cokolwiek to było.

Woda jakże odmieniona. Mogę się teraz dobrze przyjrzeć ciekowi. Jest faktycznie płytki. Nawet bardzo. Pół metra to już całkiem nieźle. Sporo kamyków, choć dominuje piach.  Woda płynie na ogół całkiem żwawo, choć miejsca na oko nieciekawe, jak na luty.

(fot. A.K.)

Południowy brzeg jak zwykle jest lekko nadtopiony i prawie bez śniegu. Północny ma jeszcze małe lodowe wąsy. Jestem raczej spokojny, że nikogo nie było od mojego niedzielnego rajdu. Mało realne, by ktoś tu zajrzał w poniedziałek.  Obawiam się tylko tej przejrzystości. Taktyka, jak ostatnio: gumka z tą tylko różnicą, że ze względu na poziom wody i nasłonecznienie, nie na 3g tylko na gramie i nie biała tylko rubinowa; potem wahadłówka i na koniec wobler. Staram się rzucać jeszcze dalej, niż ostatnio, by do minimum zniwelować szanse na to, że mnie ryba zobaczy.  Co chwilę łapię drobne gałęzie. Nie mniej już na pierwszym przegłębieniu mam branie. Mocne, ale takie w stylu – „”uciekaj”. Zareagował na blaszkę. Wobler przechodzi bez echa. Wracam jeszcze raz do twisterka. Od razu mam pewny „przechwyt”.  Maluch niesamowicie zsynchronizował swoje czerwone akcenty z kolorem wabika.

(fot. A.K.)

Parę metrów w dół i na piaskowym dnie wahadłówkę dogania i łapczywie zażera, tym razem naprawdę  mikrus [ok. 20cm].

(fot. A.K.)

Zmarzły mi ręce by go odhaczyć w miarę w wodzie, a zapiął się dość okrutnie. Ostatecznie operacja się powiodła. Odskoczył pod burtę, gdzie ukojenie nadszarpniętych nerwów znalazł w mrocznym cieniu.

Już myślałem, że w najgorszym razie będzie niezła ilościówka, ale nic z tego. Kolejne, prawie dwie godziny to jedno wyjście, bez ataku. Fragment, który ostatnio zajął mi cztery godziny, zrobiłem  w niecałe trzy…

Ale miało być o spostrzeżeniach.

Z pewnym zażenowaniem stwierdzam, że moja teoria o skuteczności  delikatnych wabików o tej porze roku, pierwszy raz nie potwierdza się.  Pocieszam się, że może mieć na to wpływ znacznie lżejsza, jak dotąd  zima i jak na razie dość wysokietemperatury. Być może odmienność wody też swoje robi. W końcu nie zawsze na różnych odcinkach nawet tej samej rzeki, ryby preferują ten sam pokarm…

Dwa: odkąd włóczę się po małych rzeczkach, regułą w zachowaniu pstrągów [przynajmniej takich niewielkich z jakimi mam styczność] jest to, że, gdy jest ponuro, to jakby żerowały cały dzień. Brania są często pośrodku rzeczki, gdzie ryby stoją i dość aktywnie reagują na wszystko co przepływa wokół. Gdy jest jak dziś, to jak się okazuje – żerują intensywnie, lecz bardzo krótko i zdecydowanie lepsze jest stygnące popołudnie, niż opornie łapiący ciepło ranek. Większość ataków ma miejsce blisko przybrzeżnych jamek. Pośrodku, nawet głębszych fragmentów, jakby nie było życia.

Po trzecie w końcu. Obecnie nie mam wątpliwości, iż nawet duże stado dzikich kaczek, gwałtownie podrywających się do lotu, absolutnie nie płoszy ryb. Od zawsze się nad tym zastanawiałem, tym bardziej, że o ile nad Wisłą, gdzie często poluje się na te ptaki, podejście do kaczki bliżej niż 100 – 150m jest mało realne, o tyle na tych małych ciurkach, już się ta nie boją, a i krętość  cieków często pozwala je podejść na kilkanaście metrów. Początkowo byłem pewien, iż podrywające się w ostatniej chwili kaczuchy „palą” miejscówkę. Potem zdarzało mi się często łowić pojedyncze ryby, tuż po ucieczce  kilku sztuk ptaków. Ryby z takich miejsc były zazwyczaj niewielkie, nawet jak na takie strumienie, więc uznawałem, że to dlatego udawało się je złowić. Małe, niedoświadczone, głupiutkie. Ale co powiedzieć, gdy w jednej minucie podrywa się jakieś 50 sztuk, czyniąc przy tym okropny hałas, a dosłownie kilkanaście sekund później z wody noszącej jeszcze ślady ptasiej paniki, wyjmujemy dwie ryby i to miarowe? Kaczki chyba nie są szkodliwe. Przynajmniej tam, gdzie jest ich dużo. O tym  przekonuję się na końcu wycieczki.

Na koniec wspomnę o tej, dla mnie jedynie słusznej kolejności: gumka, mała błystka, wobler. Już chyba kiedyś coś o tym wspomniałem, a na pewno raz miałem okazję zaprezentować swój pogląd w tej materii na łamach WŚ, za co potem paru pstrągarzy powiedziało mi, iż opowiadam dyrdymały. Moje obserwacje mówią jedno i jest to regułą: pstrągi wielokrotnie łowię po tym, jak atakują gumkę i nie udaje mi się ich zaciąć. Bardzo często poprawiają w wahadłówkę [ten wobler, to dla spokoju sumienia] i mówię tu o rybach miarowych, które na odwiedzanych przeze mnie wodach, można uznać za całkiem spore. Wiem, że nie zweryfikowałem tej teorii na większych pstrągach, ale takie mam spostrzeżenia. Kluczowe jest to, ile ryba wisiała nie tyle na haku, co na samej przynęcie po niefartownym dla nas ataku, dalej, czy ryba nas zobaczyła przy tym, potem, czy nie spłoszymy jej gwałtownym, pustym zacięciem, często połączonym z wyskokiem wabika z wody i dopiero na ostatnim miejscu biorę pod uwagę, czy ryba się ukłuła. Wiem, że to ostrożne ryby, ale szczególnie na początku sezonu z nimi samymi wygrywa ich drapieżność.

Dalej wędruję w dół rzeczki. Jest pięknie: ptaki jakby wiosennie się udzielają, słońce nie tylko świeci, ale i lekko już grzeje. Tylko ryby nie biorą. Nawet ich nie widać. Na pocieszenie wyciągane na samej wędce pokaźne kije, utwierdzają mnie w przekonaniu, iż nawet większy pstrąga, gdyby się trafił, tak łatwo tej czternastki mi nie zerwie. Do tego mogę się asekurować woderami, praktycznie w każdym miejscu.

Dwa podmyte cypelki z pojedynczymi, dużymi olchami. Prawie naprzeciwko siebie. Woda wyraźnie przyśpiesza na zwężeniu. Pierwszy idzie w ruch czerwony robal. Upada z 15m niżej u stóp drzewka na drugim brzegu. Kładę żyłkę na powierzchni, by nurt szarpnął przynętą i leniwie potoczył ją w kierunku wlewu. Gdy to się dzieje, to leciutko prostuję linkę i czekam. Strzał jest pewny i mocny, choć taki typowo „gumowy” – miękki. Kij w pierwszej chwili pochylił się nieźle. Jakby na złość słyszę, jak za plecami parkuje auto.  Tylko tego brakowało. Zsuwam się po stromym brzegu w wodę, a kij pochylam tak nisko, że końcowe pół metra wędki mam zanurzone. Nie wiem, co gość zamierza, ale wygląda na to, iż ma zamiar zrzucić z paki trochę śmieci. Taki nasz standard. Ale chyba kompletnie nie jest mną zainteresowany, o ile mnie w ogóle widział. Słyszę hałas upadających szpejów, a facet raczej w pośpiechu odjeżdża. Zrezygnowanej już rybie, robię szybką fotkę.

(fot. A.K.)

Pstrążek dość gruby, ociera się o te 30cm.

Dobra, morale lekko wzrasta. Jest tuż przed 14.30. Ta ostatnia godzina powoduje, że ostatecznie wycieczkę uznaję za udaną.  Relatywnie bardzo głębokie miejsce [troszkę nad 1m wzdłuż około 15 metrów brzegu] młócę gumką i wahadełkiem. Nic. Dobre ponad dwadzieścia rzutów. Stoję daleko od miejsca, w cieniu wielkiego drzewa. Ostatecznie sięgam po nielubiany wobler. Jedno, drugie przepuszczenie… Było ich sporo, ale w końcu mam ładny młynek na wodzie. Całkiem grubawa samica, jakby nie brała udziału w tarle, capnęła tak, że zapięła się na pojedyncze haczyki, ale w obu kotwiczkach.  W wyraźnym nurcie nawet się z nią mocowałem. Miarka pokazuje 35cm i świadomość obecności takich,  powoduje uśmiech na twarzy.

(fot. A.K.)

Ryba nie daje się długo obserwować, bo tylko kilkanaście sekund stoi w spokojnej wodzie, po czym daje piekielnie szybkiego i długiego susa, niknąc pod kupą na wpół utopionych gałęzi jakieś 10m w górę nurtu. Chciałbym ją spotkać w sierpniu. Mogłaby mieć z 38 – 40cm. I ta energia…

Z kolejnej dziury wyskakuje taki pod miarę, ale zawraca i już go niczym nie skusiłem. Też sprowokował go wobler.

Dochodzę do miejsca, gdzie ostatnio coś chciało mi urwać zestaw. Instaluję się z gracją baletnicy i cicho jak snajper. Mimo czystej dziś wody, cień który rzuca kilka drzewek, uniemożliwia zobaczenie czegokolwiek na dnie. Rzut twisterkiem. Jeden, drugi; delikatne skubnięcie. Bez wątpienia ryba. Kolejny rzut i znów. Ale tak jakby smakował sam ogonek. Rzucam wahadłówką. Cisza. Majestatyczna woda jakoś mi nie pasuje do dość dynamicznego woblera. Zakładam znów gumkę, tylko białą. Nerwowe szarpnięcie, ale wytrzymuję i nie zacinam, bo i nie ma czego. Postanawiam zmienić wabik na malutkiego Mepsa. Dwugramowa, złota błysteczka ląduje  kilka metrów niżej, niż przewidywane stanowisko ryby. Powoli naprowadzam na miejscówkę, pilnując by nie zgasła praca wirówki. Bum! A , tam. Dużo huku i niemrawy opór. Tylko taki pod 25cm. Cóż, dzisiaj z miejscowym stworem się nie spotkam, nawet jeśli tu żyje na stałe.

Skończyłem w miejscu jak ostatnio. A mam spokojnie z 40 minut do zmierzchu. Przeskakuję szybko mało uczęszczaną, ale jednak drogę i znikam wśród rzadkich zarośli.  Dopiero na przysłowiowej, ostatniej prostej, która w rzeczywistości jest całkiem głębokim, pokręconym wśród licznych olch odcinkiem, mam kolejne kontakty. Tu właśnie wychodzę z za zakrętu na wielgachne stado krzyżówek. Ptaszyska w dzikiej panice podrywają się do histerycznej ucieczki. Z rezygnacją patrzę na ostatnie metry wody. Mimo to rzucam. Już tylko woblerem, bo on akurat dynda na końcu zestawu, a powracający chłód zniechęca do manipulacji przy maleńkiej agrafce. Sztuczna rybka upada wśród jeszcze wzburzonej przez ptaki wody. Kilka bardzo szybkich obrotów korbką  – wobler pływa i dość opornie zanurza się nawet na tak cieniutkiej żyłce  – zwalniam i mam natychmiast mocne branie. Spada pstrążek w okolicach miary.  Wykonuję kolejny rzut z tego miejsca, tylko celuje z pięć metrów niżej. Znów powtórka procedury zatapiania woblera. Ponownie w momencie zwalniania tempa, następuje agresywny atak i spod jednej z olch wyjmuję takiego na około 28cm. Na końcowym stanowisku, może kilkanaście metrów poniżej, gdzie były ostatnie, największe drzewa, spod jednego z nich wyskakuje jasna strzała i dopada przynętę. Kręci w wodzie ślamazarne kółka, ale jest w tym dość wytrwała. Wygląda w mroku nawet całkiem, całkiem…

(fot. A.K.)

Tym razem samczyk. Już nie chciałem mordować go dodatkową sesją, ale na bank dało się zauważyć mały, czarny na krawędziach, haczyk dolnej żuchwy. Dopiero na brzegu widzę, jak bardzo jest chudy. Ten to naprawdę walczył o przedłużenie gatunku! Ma 33cm, ale zobaczcie jak długi się zdaje.

(fot. A.K.)

Odhaczam skubańca i nie chcą wrzucać go ot tak w wodę [dość wysoki brzeg], biegnę kilkanaście metrów wyżej, gdzie brzeg jest względnie płaski. Ryba jednak nie wykazuje szczególnego zmęczenia. Całkiem inaczej niż, gdy jest blisko trzydzieści stopni w powietrzu latem.

Wciąż mam cichą nadzieję, że może to tajemnicze „coś” sprzed dwóch dni tam będzie. Dam sobie dwie doby i znów się tu pojawię…

20 odpowiedzi

  1. Dobry wieczór.
    Jak ja zaczynałem wędkować, na początku lat siedemdziesiątych ub.w. okres połowu pstrąga zaczynał się 1 kwietnia.
    Był to mądry przepis, i pstrągi były w naszych, krakowskich wodach, w ilości trudnej do uwierzenia dla dzisiejszych młodych wędkarzy. Żyły i brały.
    Jak stanęło się wieczorną pora na moście w Rudawie, wydawało się, że deszcz pada: to małe pstrążki i lipienie zbierały muszki, te żywe muszki…

    Teraz możemy łowić od lutego. Przepisy pozwalają.
    Naprawdę nie jesteśmy w stanie dać im jeszcze spokoju? Niech wypoczną po zimie, tarle…
    Niestety, budzi to moją niechęć do tych niecierpliwych łowców, ale skoro sumienie im pozwala, nawet przy opcji no kill…
    Dla mnie śmierdzi świństewkiem.

    1. Witam.
      Dzięki za wpis. Sam pamiętam ten czasy. Odpowiem tak: jeśli Pan wypuszcza złowione pstrągi i jest w stanie czekać do 1 kwietnia, to ja szczerze chylę czoła. Mnie nie stać na taką cierpliwość. Nie mniej problemem jak zwykle nie jest to czy je JUŻ łowimy, tylko, czy JUŻ wolno je zabierać. Ostatnio byłem nad dość oklepaną krakowską wodą: 7 osób licząc ze mną na jakichś 4km… Wiem jedno: po mnie kolejny wędkarz wciąż złowi pstrąga którego wypuściłem, choć pewnie nie tego już dnia. Co do starego regulaminu: proszę Pana – przy dzisiejszym poziomie mobilności i komunikacji, oraz sprzęcie ryby z lat 70-ych wycięto by tak samo szybko jak dziś. Jak powiedział już śp. dość zasłużony z punktu widzenia PZW działacz do mojego ojca prywatnie „dzisiejsze zarybienia nie są w stanie nawet w niewielkim procencie zrekompensować presji, jaka jest nad wszystkimi wodami”… Nikt, jak na razie nie był w stanie podać mi dobrego argumentu na zwiększenie populacji ryb, niż ich wypuszczanie.
      Pozdrawiam.

  2. Dzień dobry.
    Mam nadzieję, że nie odebrał Pan mojego wpisu jako atak na swoją osobę, bo niczego podobnego nie zamierzałem, choć dziś widzę, ze mogło to tak wyglądać.

    Co do katastrofalnie małego pogłowia ryb w naszych wodach: też nie widzę sensownego środka na jego zwiększenie. Pewnie wypuszczanie ryb w jakimś stopniu pomoże, ale przecież nie stanowi wystarczającego remedium.
    Zastanawia mnie następująca sprawa.
    Przed niewielu laty, powiedzmy, przed dwudziestu, w Rabie poniżej Dobczyc żyła sobie ogromna ilość uklejek i, nieco może mniejsza, strzebli potokowej. Było ich tak wiele, że łowiąc na suchą muchę złościłem się, gdyż „obśliniały” mi pieczołowicie wysuszoną wymachami muszkę.
    Nie ma ich. W ciągu kilku ostatnich lat nie widać stad uklejek, a były naprawdę nieprzebrane. To co: wędkarze – mięsiarze wyłapali i przetworzyli na sznycle?
    Raczej wątpię. Więc co się stało, że nastąpiła taka hekatomba rybek nie stanowiących przecież obiektu połowów?

    Co do łowienia i wypuszczania.
    Ma małej rzece, przy połowie z brzegu, ma to jakiś logiczny sens.
    Natomiast na wodzie umożliwiającej brodzenie… Niejednokrotnie obserwowałem jesienią kolegów muszkarzy szukających w Rabie nieistniejących lipieni, w spodniobutach po szyję, ryjących kopytami dno na całej szerokości rzeki, owszem, wypuszczających złowione pstrągi. Nie sądzi Pan, że to trochę nie fair ?

    Jeszcze tylko odniosę się do pierwszego akapitu pańskiej polemiki, wypuszczania złowionych ryb.
    Cóż, zbyt święty nie jestem, zdarza mi się zabrać złowioną rybę, oczywiście zgodnie z przepisami złowioną. W poszczególnych sytuacjach podejmuję decyzję.
    Jak mam ochotę na rybkę, bez wyrzutów sumienia wrzucam do koszyka.
    Nie muszę wszakże ryby zabierać, nie jest to wiodącym celem, wystarcza mi świadomość, że mogę samodzielnie zadecydować.
    Z pewnością jednak nie wybrał bym się na łowisko ortodoksyjnie no-kill.
    W moich oczach to zaprzeczenie idei wędkarstwa.

    Pozostaję z szacunkiem, Ryszard.

  3. Czytam tego bloga z zainteresowaniem już od dłuższego czasu, do tej pory jednak nie zdecydowałem się na zostawienie tu swego komentarza. Dziś postanowiłem napisać parę słów i, przewrotnie, zwrócić się początkowo nie do autora ów internetowego bytu, a do Pana R. Wawrylaka.
    Panie Ryszardzie, powiem szczerze że po pierwszej pana wypowiedzi byłem przekonany że oto czytam słowa skreślone przez osobę świadomą problemów dzisiejszych wód pstrągowych, oraz ich mieszkańców i gotową do przedstawiania niepopularnych opinii w imię troski o nie. Swoją drugą wypowiedzią wyprowadził mnie Pan niestety z błędu.
    Wydłużenie okresu ochronnego dla pstrągów jest faktycznie dobrym pomysłem i choć sam łowię te ryby również w zimie, to pod taką inicjatywą chętnie bym się podpisał. Takie rozwiązanie ma sens pod jednym wszakże warunkiem. Otóż musi ono dotyczyć wody gdzie przepisy dotyczące zabierania ryb są bardzo restrykcyjne, lub zabierać ich wręcz nie wolno. W innym przypadku wydłużanie okresu ochronnego w przypadku pstrąga nie ma żadnego sensu. To przecież całkiem logiczne. Jeśli okres ma być dłuższy, to z troski o ryby, a więc ich zdrowie, kondycję i odpoczynek po tarle. Jeśli jednak nie widzi się nic złego w tłuczeniu pstrągów w kwietniu czy lipcu, to jaka to troska? Jaka jest różnica czy rybę zabije się w lutym czy 3 miesiące później? Że będzie wypoczęta, ciut grubsza i w związku z tym dłużej powalczy o życie? To jest ta etyka? To że taka ryba przed śmiercią z ręki wędkarza dożyje do wiosny nic nie zmienia. Wytrzeć się w tym czasie nie wytrze, więc data zgonu nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Trup to trup.
    Pisze Pan, że dla Pana łowienie ryb w lutym „śmierdzi świństewkiem”. Mi „świństewkiem”, a w świetle powyższego zdania również hipokryzją, śmierdzi fakt, że zdając sobie sprawę z katastrofalnej kondycji populacji ryb łososiowatych w większości polskich łowisk, w dalszym ciągu jest pan w stanie „bez wyrzutów sumienia wrzucić rybę do koszyka”, tylko dlatego że „ma pan ochotę na rybkę”…
    Wie pan co ja ja robię gdy mam ochotę na rybkę? Jadę do hodowli i kupuję sobie tęczaka, czyli rybę która została wyhodowana właśnie po to żebym ja ją zjadł i nawet przez chwilę nie była częścią dzikiego ekosystemu. Owszem, z całą pewnością taka ryba nie smakuje jak dziki potok, ale mając do wyboru gorsze walory smakowe i świadomość że okradam naturę z resztek jej wodnych zasobów, bez wahania wybieram to pierwsze. Zresztą dla mnie to nawet nie kwestia samodzielnej decyzji, na której panu tak zależy. To raczej wewnętrzny nakaz każdego w miarę inteligentnego człowieka (za takiego się uważam) względem resztek naturalnego środowiska z którego pochodzi i w którym żyje.
    Przyznam się też że stwierdzenie iż łowienie na wodzie no-kill jest (w Pana oczach) zaprzeczeniem idei wędkarstwa, wprawiło mnie w osłupienie. Wędkarstwo powstało jako coś pośredniego między sportem, zabawą, a metodą na fajne spędzanie wolnego czasu. Nie jako sposób na pozyskiwanie ryb, bo używanie do tego celu wędki jest utrudnianiem sobie zadania w porównaniu do użycia np. sieci. Wędkarstwo to hobby. Ale istnienie tego hobby warunkuje obecność ryb. Bez tego nie ma to sensu. W mojej opinii i warunkach kraju w jakim żyjemy, zaprzeczeniem idei wędkarstwa jest właśnie zabijanie dziko żyjących łososiowatych. Pana wypowiedź dlatego spowodowała moje zdziwienie, że dla mnie jest w pełni analogiczna z twierdzeniem „lubię zrywać jabłka, ale robienie tego bez ścinania gałęzi na których wiszą, jest zaprzeczeniem idei”.

    Chciał bym się jeszcze odnieść do „katastrofalnie małego pogłowia ryb w naszych wodach” (mam nadzieję, Panie Adamie, że nie będzie miał mi Pan za złe długości posta). Otóż remedium na tą przypadłość od dawna istnieje, w paru miejscach Polski szczęśliwie funkcjonuje i doprawdy nie jest to sposób z zakresu wiedzy tajemnej. Aby zasobność ryb w łowiskach była zadowalająca wystarczy:
    -stworzyć lub ochronić warunki środowiskowe umożliwiające rybom życie i rozród.
    -stworzyć regulamin połowu i ewentualnego pozyskiwania ryb dostosowany do możliwości łowiska i presji na nie.
    -bezwzględnie i skutecznie egzekwować przestrzeganie tego regulaminu.
    Tylko tyle i aż tyle. Naprawdę.

    Na koniec chciał bym się w końcu zwrócić do autora tego bloga. Panie Adamie, jest pan przykładem człowieka który nie tylko uprawia swoje hobby z niezwykłą pasją i zrozumieniem, ale również chce i potrafi pięknie o tym pisać. To wcale nie częste, więc tym bardziej budzi mój podziw.
    Tym bardziej mam nadzieję że wybaczy mi pan wrzucenie niewielkiego kamyczka do pańskiego ogródka. Te pstrągi… Pan wybaczy, ale nawet w naszych warunkach większość fotografowanych przez Pana ryb, to w najlepszym wypadku przedszkole. Naprawdę nie rozumiem potrzeby fotografowania tak małych ryb, tym bardziej że nierzadko wyjmuje je pan z wody, bierze w ręce, mierzy. Po co? Maleńki pstrążek, to maleńki pstrążek. Nie ważne czy ma 25, 27, czy 30cm. To w dalszym ciągu malutka ryba, którą doświadczony wędkarz widzący zasadność w podejściu C&R powinien jak najszybciej i z jak największą delikatnością zwrócić wodzie. Zresztą w przypadku ryb niewymiarowych mówi o tym nawet nasz jakże kulawy RAPR. Rozumiał bym świetnie tak okazywaną ekscytację gdyby to był Pana pierwszy czy drugi sezon z pstrągami. Ale teraz?
    Zresztą nawet nie to mi najbardziej przeszkadza podczas czytania Pańskich relacji. Wszak rozumiem potrzebę i zasadność zilustrowania tekstu. Łowi Pan jednak ryby w ciekach gdzie szansa spotkania ze sztuką 35+ jest żenująco niewielka. Wypuszcza Pan te rybki w dobrej wierze – żeby żyły, rosły i rozmnażały się. W takiej sytuacji naprawdę warto zadbać by spotkanie z Panem przeżyły z jak najmniejszym uszczerbkiem na zdrowiu. Łowienie tak małych i delikatnych ryb na przynętę wyposażoną w 2 kotwice z zadziorami to w takim przypadku naprawdę grube nieporozumienie. Tego nie widać, ale można z dużym prawdopodobieństwem podejrzewać, że nie każdy maluch przeżyje spotkanie z Panem. A nie o to przecież chodzi. Niech mi Pan kiedyś zrobi tą przyjemność i spróbuje spiłować, lub zagiąć zadziory w paru swoich przynętach. Przekona się Pan że zalety takiego rozwiązania są naprawdę liczne. Ryby łatwiej się zacina, dużo łatwiej odhacza, a przede wszystkim robi się im dużo mniejszą krzywdę. Warto spróbować choćby dla tego jednego powodu. O spady proszę się nie obawiać. W przypadku pstrągów nie będzie ich więcej niż w przypadku przynęt z zadziorami.

  4. A więc polemika? Jeśli będzie zachowany dotychczasowy poziom, to chętnie, jeżeli, oczywiście, właściciel bloga nie będzie miał nic przeciwko.

    Panie Karolu, okres ochronny potokowca do końca marca podyktowany był tym, żeby chronić pilnujące gniazd tarłowych kelty pstrąga, a nie dla ich podpasienia przed złowieniem i zabraniem przez wędkarza, bo przecież wówczas, w latach siedemdziesiątych, ryby zabierano, a limity połowu były większe.
    Dzisiaj to byłby zabieg raczej o charakterze gospodarczym, bo pstrąg potokowy w naszych podkrakowskich wodach nie wyciera się, a jak już dojdzie do tarła, nic się z ikry nie rozwinie. Smutne to, ale taką informację zaczerpnąłem od nie byle jakich autorytetów, a pisał tak również na forum Fly Fishing pan … no, nie pamiętam, w każdym razie znana postać w światku wędkarzy muchowych.
    W świetle tego wszystkie żyjące w naszych wodach pstrągi są rybami hodowlanymi, wpuszczonymi do wód ku uciesze wędkarzy, a z całą pewnością nie stanowią dzikiego ekosystemu, jak Pan raczył napisać.
    Zatem złowienie i zabranie „wpuszczańca” jest jak najbardziej nienaganne, choć zgodzę się, że zuboży wodę.

    Wypunktował Pan, co należy zrobić, aby….było lepiej w wodzie i nad wodą.
    Cóż, wszystkie postulaty słuszne, ale zmartwię Pana, nierealne w naszym państwie przez jeszcze długie lata, niestety…
    W kraju ze zniszczonym przemysłem, monstrualnym bezrobociem, katastrofalną demografią, nikt, nikt nie będzie się przejmował rybnością wód, poza może garstką zapaleńców, za co im chwała, choć to zmarnowana energia.
    Mamy przykład sprzed kilku miesięcy: zabito, zdewastowano piękny odcinek Rudawy poniżej Zabierzowa. Widziałem. Płakać się chce na widok takiego draństwa.
    I co? I nic. To zresztą dopiero początek, jest publiczna kasa, to się ją przerabia.
    Ujście Wilgi. Wyłożono brzegi opaskami kamiennymi, choć rzeka, płynąc tam w głębokim międzywalu, nikomu nie zagrażała. Ktoś za to potężnie zarobił.
    Różne lobby meliorantów mają się świetnie, a będą się miały jeszcze lepiej.
    Kiedyś mówiono, że Bóg jest po stronie silniejszych batalionów, dzisiaj jest po stronie dysponujących dużymi środkami finansowymi.

    Stworzyć i egzekwować przepisy wędkarskie, dostosowane do warunków…itd. To chyba żart.
    Kto to ma zrobić? PZW? Przecież gdyby Związek chciał, to dawno by to zrobił.
    Zatem takie żądania, to czysta demagogia, nic nie wnosząca do sprawy, może poza poprawą samopoczucia.
    Mogę się założyć o moją najlepszą wędkę, że będzie tylko gorzej…
    I proszę nie przypinać mi aby łatki pesymisty. Obserwacja tego, co się dzieje dokoła, wystarczy do wyciągnięcia wniosków.

    Na koniec, niezbyt chętnie jednakowoż, o zdjęciach.
    Otóż czasem zaglądam na fora amerykańskich muszkarzy.
    Tam również łowcy zamieszczają fotki złowionych pstrągów, często bardzo niewielkich, długości dłoni… I teraz komentarze: jak ślicznie ubarwiona rybka, piękny kształt, a na jaką muszkę…
    Nie spotkałem się ze słowami krytyki; że mały, że po co takiego fotografować, że pewnie mu zaszkodzi…
    To, że tam ryby są, nie ma najmniejszego znaczenia. Mała pstrąg jest małym pstrągiem na całym świecie. Tylko nie cały świat jest opanowany polskim piekiełkiem, zawiścią, bezinteresowną na ogół.
    Umieścił ktoś zdjęcie, trzeba mu dowalić, a co się będzie wychylał…

    I jeszcze jedno. Jak Pan sądzi, Panie Karolu, co się stało z tymi uklejkami w Rabie, o których wspominałem w poprzednim wpisie? Były i ich nie ma.
    Wie ktoś?

    Pozdrawiam, Ryszard

    1. Panowie – oczywiście wszelka wymiana myśli i dyskusja jest wskazana. Nie oczekuję, ze wszyscy nagle skłonią się ku takim, czy innym postawom, ale fajnie poczytać sensowne wypowiedzi. Sam odpowiem na Wasze uwagi w najbliższym tekście, ponieważ mocno mnie zainspirowaliście. Panie Ryszardzie – absolutnie nie odebrałem Pana wpisu jako atakującego mnie.

    2. Uklejki w Rabie (odcinek Dobczyce-Gdów) padły przez:
      a) niewyrabiającą (po powstaniu strefy przemysłowej) oczyszczalnie ścieków w Dobczycach
      b) Zaporę w Dobczycach (gorzej natleniona woda, większa temperatura w lato, zamulenie żwiru oraz dna)
      c) Masowe zarybienie pstrągiem (główny konsument)

      1. gorzej natleniona woda, większa temperatura w lato, zamulenie żwiru oraz dna ?? to raczej nie wpłynęło na brak uklei, również nie zanieczyszczenie wody, ponieważ poniżej Bochni uklei jest całkiem sporo.

        Moim zdaniem głównym powodem było obniżenie się poziomu wody, co spowodowało wypłycenie rzeki i zwiększenie szybkości nurtu. Ukleja jednak woli spokojniejszą głębszą wodę, dlatego trzymają się dolnego begu Raby.

  5. niestety, ale nie mogę się zgodzić z twierdzeniem: „wszystkie żyjące w naszych wodach pstrągi są rybami hodowlanymi, wpuszczonymi do wód ku uciesze wędkarzy, a z całą pewnością nie stanowią dzikiego ekosystemu”. osobiście spotkałem się z tezą: „pstrąg potokowy w naszych podkrakowskich wodach nie wyciera się, a jak już dojdzie do tarła, nic się z ikry nie rozwinie” i z pewnością dotyczyło to rzeki Raby poniżej Dobczyc. proszę sobie wyobrazić, że są rzeczki i potoki nie zarybiane a mimo to drobne potokowce występują tam licznie. Panie Ryszardzie, byłbym wdzięczny jakby Pan podparł powyższe twierdzenie faktami tzn podaniem dokładnego namiaru na stronę z artykułem lub pracą badawczą na ten temat – chętnie się z tym zapoznam, bo póki co są to „opowieści dziwnej treści” wyssane z palca ;P …gdzieś, ktoś, coś powiedział… i od razu autorytet..

  6. Panie Macieju.
    Punkt a) – nie wiem, być może;
    Punkt b) – hm, przypominam Jezioro Rożnowskie: bardzo ciepła woda, mułu po pas, a uklejek tysiące (?)
    Punkt c) – to co, pstrągi je wyżarły?

    Panie Macieju, nazwisko Pańskie nie jest mi obce, a łatwe, dla mnie, do zapamiętania, bo mam kolegę o podobnie brzmiącym nazwisku.
    Nie jest Pan aby użytkownikiem forum wędkarzy koła Zwierzyniec?
    Jest to jedyne forum wędkarskie, na którym się zarejestrowałem. Jednak na tle innych for trzyma niezły poziom, nie ma raczej pyskówek, jakaś ta krakowska kultura…Może to zasługa kolegi o przydomku Czapla Siwa, którego miałem przyjemność kilkukrotnie spotkać nad wodą, a który moderuje, zdaje się…
    Trochę ostatnio przycichło to forum, szkoda…
    R.

    1. Dzięki kolego Ryszardzie za dobre słowo o nas i naszym forum.
      Faktem jest że zrzesza ono grupę faktycznych PASJONATÓW, którzy współpracują z podobnymi sobie grupami pasjonatów z południa Polski. Jako pierwsi i jedyni w okręgu zaczęliśmy dopominać się w sprawie regulacji Rudawy. Cóż jak widać po otrzymanych odpowiedziach z urzędów do których występowaliśmy w sprawie Rudawy wszystko było robione ok, chociaż jak to mówią – „kruk krukowi oka nie wykole”. Jedni są zależni lub podlegli drugim w jakiś sposób.
      Ponieważ jesteśmy w stałym kontakcie z ZO Kraków sprawa jak widać dla ZO nie jest łatwa. Obawiają się bowiem że występując na drogę sądową ze zleceniodawcą robót na naszych rzekach mogą w przyszłości nie wygrać na nie operatów wodnych. I tutaj robi się błędne koło a w rzeczywistości po tyłku dostajemy My Wędkarze.
      Co do Forum Zwierzyńca – może trochę ucichło , ale podobnie wygląda to na innych na których jestem częstym gościem.
      Serdecznie zapraszamy kolegę oraz wszystkich nam podobnych pasjonatów na nasze co miesięczne spotkania w każdą pierwszą środę miesiaca o godz 20 w Pizzerini Palermo- Kraków, UL. Balicka 2.
      Wodom cześć!

    2. Tak to ja. Mogę się mylić do moich punktów. Pan Edek ma racje aczkolwiek pstrągi też swoje robią. Forum Zwierzyńca to inna bajka.

  7. Zdaje się że błogosławieństwo gospodarza otrzymaliśmy, więc możemy kontynuować.

    Panie Ryszardzie, czuję się szczęściarzem, bo co roku mam okazję obserwować niezwykle intensywne, tarło pstrągów w naturze. Odbywa się ono na odcinkach dla tego zjawiska raczej standardowych, czyli tak płytkich, że co większym rybom z wody wystają plecy. Tarło w warunkach tych cieków trwa łącznie około miesiąca. Po tym okresie, tłoczne dotychczas żwirowe place, pozornie zamierają. Pozornie, bo w tym żwirze tli się już nowe życie, lecz gołym okiem tego nie widać. Widać natomiast wyraźnie, że dawcy tego życia odpłynęli już szukać dołków, rynien i podmyć, bo płytki żwirowy plac to nie jest miejsce do życia dla dorosłego pstrąga. Doprawdy nie widziałem (mimo licznych okazji), ani nie spotkałem się nigdy z tezą, by jakikolwiek kelt pstrąga po dopełnieniu aktu pilnował swojego gniazda. Cóż, może jestem niedoinformowany. Chętnie przeczytam argumenty świadczące o tym.
    Jednak nawet jeśli pan ma rację, a ja się mylę, to w dalszym ciągu nie rozumiem jaki cel miało niby chronienie keltów (jak rozumiem w pana mniemaniu ciągle zasadne) po tarle, po to by parę miesięcy później bezrefleksyjnie walić je w łeb? Dla mnie to w dalszym ciągu nielogiczne i doprawdy nie rozumiem dlaczego niechęć do hołdowania tym zasadom raczył Pan określić „świństewkiem”.
    Idźmy dalej. Tarło pstrąga w wodach podkrakowskich. Na wstępie chcę wyjaśnić, że ominął mnie wątpliwy przywilej bycia wędkarzem małopolskim, stąd wiadomości o tamtejszych wodach czerpię z Internetu, oraz z relacji paru dobrych kolegów zamieszkujących gród Kraka. Czy więc na rzekach podkrakowskich dochodzi do efektywnego tarła pstrąga? Nie mam takiej wiedzy, ale też wątpię by ktokolwiek zadał sobie trud by stwierdzić to ponad wszelką wątpliwość. Załóżmy jednak że tak faktycznie jest. Nie znaczy to wszakże, że rybom które tam pływają należy odmówić miana fragmentu dzikiego ekosystemu. Cóż z tego że zostały wpuszczone ludzkimi rękami? Polskie wody zarybia się w zdecydowanej większości przypadków palczakami lub wręcz wylęgiem. Są to zarybienia mało efektywne, gdyż rybki te przechodzą po wpuszczeniu proces ostrej, naturalnej selekcji, stąd ich przeżywalność jest nieduża, ale sprawia to zarazem, że osobniki którym udało się dożyć do dorosłości, niczym praktycznie się nie różnią od swych braci poczętych w warunkach naturalnych. Ryby takie nie stanowią co prawda fragmentu w pełni naturalnej populacji, ale spójrzmy prawdzie w oczy – w pełni naturalne populacje nie istnieją już niemal nigdzie w naszym kraju. Czy to znaczy że wybijanie wszystkich tych „skundlonych” (w praktyce pewnie z 99%) jest ok? Nie bardzo mi się też podoba stwierdzenie że rybki te zostały wpuszczone „ku uciesze wędkarzy”. W praktyce pewnie zaiste tak jest, ale należy pamiętać że głównym obowiązkiem PZW jako dzierżawcy wody jest utrzymanie dobrego stanu biologicznego powierzonych im wód. Tak też moim zdaniem należy traktować zarybienia pstrągiem, abstrahując oczywiście od tego jak „solidnym” gospodarzem jest PZW.
    Podsumowując: nie jestem w stanie się z panem niestety zgodzić że zabijanie „wpuszczańców” (jak był to Pan łaskaw określić) jest nienaganne, tak samo jak nie uważam by nienaganne było wybicie żubrów, dlatego że są reintrodukowane, lub piętnowanie dzieci za to, że pochodzą z probówki. Poza tym zechciał Pan przyznać mi rację iż zabieranie takich ryb zubaża wodę, a samo to jest już moim zdaniem wystarczająco dobrym argumentem przeciw takim praktykom.

    Pisze Pan, że moje słuszne (dziękuję) postulaty, są nierealne w naszym państwie jeszcze przez długie lata. Że żyjemy „w kraju ze zniszczonym przemysłem, monstrualnym bezrobociem, katastrofalną demografią”, że „nikt nie będzie się przejmował rybnością wód, poza może garstką zapaleńców”.
    Cóż, ma Pan troszkę racji, ale jednocześnie bardzo się myli.
    W regionie w którym jest mi dane żyć przemysł rzeczywiście dawno nie istnieje, ale to akurat rybom i rzekom wychodzi zazwyczaj na dobre. Bezrobocie faktycznie jest katastrofalne i zamieszkujący tu ludzie marzą by zbliżyło się ono chociaż do poziomu krakowskiego. Demografia jest katastrofalna jak Pan słusznie zauważył.
    To wszystko nie znaczny jednak że moje postulaty są nierealne. Ba, powiem więcej – w mojej okolicy są one skutecznie realizowane, choć opór „materii”, jest oczywiście ogromny. Widzi Pan, ja właśnie należę do takiej grupki zapaleńców, którym los świata w jakim żyją nie nie jest obojętny. Wcale nie uważam by nasza energia się marnowała, a nasze wody oraz ryby są na to najlepszym dowodem. Przywołuje pan przykłady zniszczonych podkrakowskich cieków. Znam te historie i serce mi się kraje gdy patrzę na zdjęcia tego co zrobiono z naturalnych rzek. Ale nie zawsze musi tak być. Lobby melioracyjne jest faktycznie bardzo silne i stoją za nim wielkie pieniądze, ale nie oznacza to że nie można temu przeciwstawić skutecznego oporu. Po to są instytucje unijne, organizacje proekologiczne i służby państwowe, by szukać u nich wsparcia. To oczywiste że taka walka jest niesłychanie trudna i bardzo nierówna, ale to nie oznacza że należy się poddać bez niej. Zdewastowanym krakowskim ciekom nikt prędko życia nie zwróci, ale ciągle jest jeszcze wiele do ochronienia, dużo do oprotestowania, setki pism do napisania. Melioracje mają rację bytu dlatego, że da się na tym dobrze zarobić, a opór społeczeństwa jest niemal żaden. Po całym wędkarskim Internecie idzie gniewny szloch za każdy razem gdy umiera kolejna rzeka, ale jednocześnie mało kogo stać na cokolwiek więcej niż złożenia podpisu pod internetową petycją przeciw. Widzi Pan, my wędkarze możemy więcej niż nam się wydaje, tylko musimy chcieć to pokazać, zamiast wiecznie jęczeć po sieci w jakim to strasznym kraju żyjemy. Nie wszystkie rzeki da się uratować (Rudawy się być może nie dało), ale większość rzek umiera dlatego że nikogo to tak naprawdę nie obchodzi. Ludzie się orientują dopiero gdy się wybiorą nad „swoją” rzekę i zobaczą że rzeki już nie ma. Trochę za późno, nieprawdaż? A przecież czasem może być inaczej. Dla przykładu – w ubiegłym roku, w okresie tarła pstrąga, ciężki sprzęt wjechał na jedną z nietkniętych ludzką ręką pstrągowych rzeczek w mojej okolicy. Koparki wyjęły z wody sporo zwalonych drzew, zdążyły też niestety ruszyć trochę dno, ale na tym koniec, mimo że plany mieli dużo bardziej destrukcyjne. Dlaczego? Bo dwóch kolegów zorientowało się w porę co jest grane, zawiadomiło policję, wójta, ochronę środowiska, oraz lokalną prasę i telewizję. Efekt był taki, że przedstawiciel inwestora tłumaczył się w lokalnych mediach z rzekomej pomyłki. Rzeki do poprzedniego stanu nam nie przywrócą, ale od tego mamy bobry. Dla nas jest istotne że degradację dało się zatrzymać. Widzi Pan, czasem można, tylko trzeba wykazać więcej zaangażowania niż to internetowe. Tym dwóm kolegom się chciało. Gdyby nie oni, mielibyśmy kolejny kanał, a tak dalej płynie rzeka, choć pstrągi straciły parę miejscówek.

    „Stworzyć i egzekwować przepisy wędkarskie, dostosowane do warunków…itd. To chyba żart.”
    Nie proszę Pana. To nie żart. To podstawy racjonalnej gospodarki na wodach krainy pstrąga i lipienia.
    „Kto to ma zrobić? PZW? Przecież gdyby Związek chciał, to dawno by to zrobił.”
    Panie Ryszardzie, fakty są takie, że ten znienawidzony przez wszystkich Związek to również ja i Pan. Ja staram się robić wszystko co w mojej mocy by racjonalna gospodarka zasobami naturalnymi obejmowała wody pstrągowe w których na co dzień poławiam. Wszyscy moi koledzy pstrągarze dokładają podobnych starań. A jak tam u Pana?
    Nazywa Pan takie żądania czystą demagogią. Ale ja niczego nie żądam. Ja po prostu napisałem jakie są podstawowe warunki funkcjonowania łowiska pstrągowego z zadowalającą populacją łososiowatych. Takie warunki staramy się od lat uzyskać u siebie. Nie wszystko jest tak jak byśmy chcieli, ale zmiany na lepsze są bardzo widoczne i to mi właśnie poprawia humor, nie zaś demagogia o którą mnie pan niesłusznie oskarża. Ja Panu łatki pesymisty przypinać nie zamierzam, natomiast jestem zdania że defetyzm szerzy pan straszliwy, co jest zresztą znamienne dla większości komentarzy internetowych. Chce się Pan zakładać że będzie tylko gorzej. Cóż, w Pana stronach – zapewne. W moich – nie wiem, ale bardzo się staramy utrzymać to co już mamy i jeśli nam się uda, będziemy zadowoleni.

    Zmierzając już ostatecznie do końca polemiki, odniosę się jeszcze do tych zdjęć. Nie wiem na jakich „amerykańskich” forach pan przesiaduje, bo na tych na których bywam ja, raczej mało kto się chwali narybkiem. Nawet jeśli jednak tak jest, to doprawdy nie widzę powodu by amerykańscy muszkarze mieli być jakimkolwiek wyznacznikiem właściwych zachowań względem ryb. Tu ma pan przykładowy filmik prezentujący model wędkarstwa w amerykańskim stylu:
    http://www.youtube.com/watch?v=AhzOZRML7_E
    Naprawdę chciał by Pan krzewić u nas takie wzorce?
    Ponadto wypraszam sobie insynuacje jakoby moją intencją było „dowalić” Panu Adamowi i to jeszcze w imię, jak Pan to określił, bezinteresownej zawiści. Moje słowa traktujące o fotografowaniu ryb niewymiarowych były tylko i wyłącznie wyrazem troski o te właśnie ryby i jestem skądinąd przekonany, że Pan Adam, jako człowiek któremu to podejście nie jest obce, tak je właśnie odczytał. Ponadto chciał bym po raz kolejny podkreślić swoje zdziwienie faktem, że łowienie pstrągów o tej porze roku uważa pan za świństewko, zaś delikatne zwrócenie uwagi na zbyteczne przedłużanie pobytu młodocianych egzemplarzy tego gatunku poza środowiskiem wodnym, określa Pan bezinteresowną zawiścią i polskim piekiełkiem. Pan wybaczy, nie jest moją intencją obrażenie Pana, ale po raz kolejny trąca mi to hipokryzją.

    Co do uklejek w Rabie. Nie znam tematu, więc nie znam przyczyny zjawiska, ale wiedza i jakieś tam doświadczenie podpowiada mi iż w przytłaczająco znakomitej większości podobnych przypadków winę ponosi destrukcyjna działalność człowieka, na co zresztą wskazuje wpis Pana Macieja Kierzyka.

  8. Pozwolę sobie włączyć się do dyskusji jaka się wywiązała po tym ciekawym tekście. Nie spodziewał bym się aż takich emocji…
    Ale do rzeczy. Śledzę blog Pana Adama już od jakiegoś czasu. Lubię te wpisy bo na próżno szukać tu suchego: byłem, rzuciłem, złowiłem, wziąłem/wypuściłęm, odjechałem. P. Adam jest dobrym obserwatorem i „analizatorem” sytuacji na łowisku. Brały na wobler? – OK, ale dlaczego, a dlaczego nie na gumę? Dlaczego na tym łowisku?; w tych warunkach?; itp. Takie spostrzeżenia są bardzo cenne i podziwiam P. Adama za tę cechę.
    Odniosę się też do uwag poprzednich komentatorów. Panie Ryszardzie, trudno jednoznacznie wyrokować o tym czy łowienie pstrągów od stycznia/lutego jest etyczne czy nie. Ilu pstrągarzy, tyle opinii. Podobnie jak zabieranie złowionych ryb. Często na forach wędkarskich spotykam się z opinią, że częstsza obecność wędkarzy nad wodą może odstraszać/ zniechęcać kłusowników. Zgadzam się z tym. Jeśli przy tym będziemy wypuszczać większość złowionych ryb to może będzie jakaś szansa na poprawę w naszych rzekach. Straż i kontrole wszystkiego nie rozwiążą, bo przy obecnej sytuacji nie są w stanie. Ale to temat na długi wpis…Dobrym pomysłem wg mnie było by zmniejszenie limitów np. w odniesieniu do ilości w tygodniu lub w roku lub też wprowadzenie czasowych zakazów na szczególnie zagrożonych rzekach/ odcinkach rzek. Nie jestem fanatycznym zwolennikiem idei C&R, też lubię zjeść rybę, tę złowioną – podobnie jak Pan Ryszard, a odwrotnie niż Pan Karol. Za to bezwzględnie jestem ZA wypuszczaniem tych dużych. Podam tu przykład Irlandii gdzie w tej chwili mieszkam i wędkuję. Szczupak posiada górny wymiar ochronny, 50 cm, i każdą rybę powyżej tej miary bezwzględnie się wypuszcza. Duże sztuki dają przy tarle więcej ikry i więcej potomstwa, a wędkarze mają więcej radości ze złowienia ponadmetrowych, kilkunsatokilogramowych szczupali. Łososie i trocie z kolei mają wymiar minimalny, ale za to ilość sztuk do zabrania jest limitowana rocznie poprzez konieczność „tagowania” złowionych i zabieranych ryb. Za naruszenie w.w. nakazów grożą surowe kary… Żeby tak było w Polsce…
    Odnośnie uwag Pana Karola na temat zdjęć małych pstrągów. Nie popadajmy w skrajność. Dla szybko wyholowanego małego pstrąga te 2-3 sek na zdjęcie w wodzie (gdzie czeka pozując) lub już w ręce (domyślam się, że mokrej) gdy wcześniej przygotujemy się do wykonania zdjęcia, nie zrobi aż takiej krzywdy. Za P. Ryszardem podam przykład z kolei irlandzkiego fotobloga, prowadzonego przez wędkarza muchowego bardzo świadomego swojej pasji, który również umieszcza zdjęcia pstrągów niewielkich podkreślając przy tym urodę i waleczność tych ryb. Oczywiście po zdjęciu wracają one do wody. Pisał Pan Karol o wątpliwej zasadności łowienia ryb w ciekach gdzie szansa na rybę 35+ jest znikoma. Nie zgodzę się z tym. W tym cały urok wędkarstwa jak dla mnie. Nie jest sztuką i nie daje takiej przyjemności przechytrzenie pstrąga 30 cm w wodzie gdzie ich nie brakuje, a wiele jest dużo większych. Radość daje upolowanie największego okazu w strumieniu, tego jedynego trzydziestaka wśród stada licznych maluchów. Co to jest? Jak to nazwać? Żyłka łowiecka? Pierwotny instynkt łowcy, myśliwego? Niektórzy tak mają. Ja tak mam. Nie uważam żeby to miało być coś złego. Tak, używam kotwiczek z usuniętym lub przygiętym zadziorem i każdego namawiam do tego samego. Odepnie się w czasie holu – trudno, taki urok wędkarstwa.
    Panie Adamie, słowa uznania za stworzenie takiego ciekawego miejsca w sieci jakim jest ten blog. Będę nadal śledził wpisy z nie słabnącym zainteresowaniem!
    Pozdrawiam Pana jak i wszystkich komentujących!

    1. Tak się sieje propagandę zamiast dobrze poczytać. Sam się na to nabrałem…

      „Rozpoczęcie – w ciągu 7 dni od daty podpisania umowy
      Zakończenie do 29.11.2013r. „

      1. Nie byłbym tego taki pewien. Termin zakończenia zawarty w specyfikacji a życie to dwie różne sprawy. Nie zagłębiałem się jeszcze w rozstrzygnięcie ale oferent wybrany, nie wyglądało na jakieś odwołania… Obawiam się, że prace mogą jeszcze mieć miejsce. Aż z ciekawości jutro to sprawdze.

      2. O tych wszystkich pracach pisałem na wielu różnych forach. Najgorsze w tym wszystkim jest to że zleceniodawca nie informuje o nich ani przed ani w w ich trakcie dzierżawcy czyli ZO PZW. Jedynie w trakcie objazdów terenu przez Pion Ochrony Wód przy ZO oraz z wiadomości od wędkarzy dowiaduje się o nich nasze Biuro Okręgu. Tak być nie powinno bowiem przed ich rozpoczęciem dzierżawca czyli PZW winien brać czynny udział w konsultacjach na temat wykonania takich robót. Cóż można powiedzieć w temacie, jak widać urzędy straszliwe olewają takiego ” partnera i dzierżawcę” jakim jest to nasze stowarzyszenie PZW.

  9. To, że wędkarstwo wywołuje nie byle jakie emocje, wiedziałem, ale że doprowadza do takiego zacietrzewienia…
    Autorytety wędkarskie. W środowisku wędkarzy krakowskich są tacy, ludzie o wielkiej wiedzy w temacie i o dużej kulturze. Krakusy na pewno wiedzą, o kim mówię, ale na publicznym blogu nie wymienię nazwisk, bo być może Oni sobie tego nie życzą. Tyle.
    Zdanie, że pstrągi w wodach krakowskich się nie wycierają skutecznie, podtrzymuję.
    Nie zaprzeczam jednakowoż, że gdzieś w Polsce, w małych strumykach, dochodzi do tarła naturalnego. Być może. Jeśli tak, to rad jestem, choć nie wędkuję w takich miejscach, po prostu nie sprawia mi przyjemności takie harcerskie łowienie.

    Teraz o tych „kundelkach”. Przecież jednak są wpuszczane do wód otwartych ku uciesze wędkarzy. Ma Pan, Panie Karolu, wątpliwości?
    Jeśli nie ku uciesze wędkarzy, to ku czyjej uciesze? Kormoranów, wydr?
    PZW, jako masowa organizacja społeczna, oczywiście musi dbać o dzierżawione wody zgodnie z operatem, jednak zarybienia dla zaspokojenia potrzeb członków są chyba ideą wiodącą, a przynajmniej powinny być, tak?
    A Związek nasz wędkarski wcale nie jest znienawidzoną przeze mnie organizacją.
    Ideałem nie jest, fakt, ale umożliwia mi legalne łowienie w wodach znajdujących się w zasięgu mojego miejsca zamieszkania w odległości kilkunasty kilometrów.
    W ciągu połowy godziny mogę być nad Rabą, Rudawą, Wisłą… To wszak duży komfort. I za niewielkie pieniądze. A że mało ryb? Tak naprawdę, to nie jest to najważniejsze. Ten kilkugodzinny kontakt z przyrodą po pracy… bezcenny.

    Zresztą, gdy mam potrzebę się tak naprawdę nałowić, to jadę tam, gdzie ryby są, niestety, nie w naszym pięknym kraju. Kilka tygodniowych wypraw w roku w pełni zaspokaja moje potrzeby, przecież wędkarstwo to nie jedyna moja pasja.

    Ale to wszystko raczej tematy lekkie.
    Natomiast poruszenie przez Pana, w dyskusji o rybkach, sprawy dzieci poczętych w szkle – no, to już naprawdę niesmaczne!!! Chcę wierzyć, że Pan, zapewne młody człowiek, rozpędził się w polemice, zacietrzewieniu. Bardzo proszę to jeszcze raz przemyśleć. Z góry dziękuję.

    I czy ja jęczę w sieci, w jakim to strasznym kraju żyję? Nie sądzę, by to wynikało z mojej wypowiedzi. Więcej, mnie jest tu, w Polsce, dobrze, nawet bardzo dobrze.
    A że widzę przyszłość wód w czarnych barwach, to tylko wynik obserwacji i wyciągania wniosków.
    Istnieją grupy zapaleńców, walczące o to, co nam zostało; żałosne resztki świetności.
    Jestem z nimi duszą i sercem. Tylko tyle.
    Otóż są ludzie, posiadający pasję społecznika, potrafiący coś robić dla ogółu, często bezinteresownie. Ja nie. Mam wręcz chorobliwy wstręt do pracy społecznej, wstręt nie do opanowania. Jest to może rezultatem życia w tzw. komunie, nie wiem. Wiem jednak, że jest to jakaś skaza, tkwiąca gdzieś w środku.
    Ponadto moja inżynierska natura żąda efektów szybko, natychmiast, natomiast użeranie się z jakimiś debilnymi urzędnikami zrobiłoby mi krzywdę.
    Całe moje postępowanie musi być pragmatyczne i przynosić szybkie efekty.
    Tak żyję i nie zamierzam tego zmieniać.

    Teraz te fora amerykańskie, na których, według Pana, przesiaduję.
    Co mam rozumieć przez słowo „przesiaduję”?
    Konfucjusz nauczał,że każdą dyskusję należy rozpocząć od uporządkowania znaczenia pojęć, nieprawdaż? Zatem nie przesiaduję, ale zaglądam.
    Dlaczego?
    Otóż jestem kolekcjonerem klasycznych kołowrotków muchowych. Cóż, jedni zbierają znaczki pocztowe, inni puszki po piwie… Ja kołowrotki muchowe, te klasyczne.
    I z tego to powodu zaglądam na Classic fly rod forum i The Fiberglass Flyrodders.
    Jest tam facet, o nicku bulldog 1935, który o kołowrotkach muchowych wie wszystko, no, wszystko! Od niego właśnie czerpię informacje.
    I na tych forach można zobaczyć mnóstwo zdjęć pstrągów o długości dłoni, niejednokrotnie takiej damskiej dłoni. I nikt nie krytykuje, nie dowala, bo jednak na publicznym wpisie skrytykowanie kogoś za za fotkę niewielkiej rybki, jest w moich oczach dowalaniem.

    Życzę luzu. Złość nic nie da, zepsuje krew, po co?
    Przecież ryby to tylko ryby, nic więcej…
    Choć kochamy je, są piękne …i jest ich coraz mniej.

    Ryszard.

  10. Panie Ryszardzie, przyznam szczerze że liczyłem na kontynuację bardziej konstruktywnej polemiki. Nie spodziewałem się naturalnie że odniesie się Pan szeroko do mojego posta, bo sam wiem że z jego długością przesadziłem, liczyłem jednak że zechce Pan ostatecznie podjąć próbę przekonania mnie dlaczego np. łowienie pstrągów w lutym śmierdzi świństewkiem, zaś robienie w tym czasie zdjęć złowionym rybom niewymiarowym tego gatunku jest jak najbardziej na miejscu. Albo dlaczego zabijanie kropkowanych ryb pochodzących z zarybień jest nienaganne, mimo że stan ich populacji, jak sam pan stwierdził jest katastrofalny, a ich zabieranie jeszcze bardziej zubaża łowisko. Albo dlaczego w Pana oczach łowienie na łowiskach no-kill jest zaprzeczeniem idei wędkarstwa?
    Zamiast tego raczył Pan napisać post, w którym zdecydowanie pomija większość ważkich punktów naszej dyskusji, za to dużo więcej mówi mi (nam) Pan o sobie. Cóż, merytorycznie moim zdaniem się Pan nie postarał, tym niemniej jestem bardzo wdzięczny za tą wypowiedź, bo dzięki niej dowiedziałem się sporo o moim adwersarzu, co bardzo pomogło mi zrozumieć dlaczego nie zbliżyliśmy się nawet do jakiegokolwiek concensusu. Tak więc zechciał się Pan przedstawić, jako inżynier kolekcjonujący klasyczne kołowrotki muchowe, któremu nie sprawia przyjemności „harcerskie łowienie w małych rzekach” i który zagląda, a nie przesiaduje, na amerykańskich forach muchowych. Człowiek któremu w naszym kraju „jest dobrze, a nawet bardzo dobrze”, ale nałowić się, klika razy w roku, jeździ za granicę. Człowiek, który (na podstawie obserwacji) przyszłość naszych wód widzi w ciemnych barwach, ale niezmiennie żywi „chorobliwy wstręt do pracy społecznej”. Człowiek którego zniesmacza porównanie ryb do dzieci, nawet jeśli tylko sugeruje że jedne i drugie można powołać do życia w warunkach sztucznych. W końcu człowiek, który łowi ryby z koszykiem do którego bez wyrzutów sumienia wrzuca ryby gdy ma na nie ochotę, jednocześnie widząc katastrofalny stan ich populacji.
    Ten cały obraz, mówi mi wyraźnie, że nasza polemika była od początku pozbawiona sensu. Pan jest po prostu człowiekiem, znajdującym się na zupełnie innej płaszczyźnie światopoglądowej niż ja, dlatego nie ma możliwości byśmy w dyskusji osiągnęli jakiekolwiek porozumienie. Z tego też powodu proponuję w tym miejscu zakończyć polemikę, jednocześnie życząc Panu samych wymarzonych okazów w kolekcji kołowrotków i zawsze natychmiastowych efektów Pana pragmatycznych działań.

    Z serdecznymi pozdrowieniami.

    Zacietrzewiony, dowalający, zawistny i używający niesmacznych porównań młody człowiek.

    Karol.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *