W sumie to nie wiem od czego zacząć. Łowisko z którego nie schodzi się bez medalowej ryby? W Polsce? Czy to możliwe? Chyba mam szczęście. Co do tytułu, to nie dodałem jednego „iksa”, bo chcę go zachować na specjalną okazję. Mam nadzieję, że taka się pojawi. Zaliczyłem już kilka wyjazdów nad tę wodę i tylko raz zszedłem bez jazia. Pechowo, bo jeden spadł, a dwa inne nie dokończyły pogoni za wobkiem z pozytywnym [dla mnie] skutkiem. Za to nie złowiłem ryby mniejszej niż 45cm… Mam masę wniosków, pomysłów i teorii. Wspomnę tylko o jednej: nigdy za bardzo nie zgadzałem się z mówieniem o „klenio – jaziach”. Dla mnie te ryby zawsze dość mocno różniły się w zachowaniu, stanowiskach, co przekładało się na zupełnie inne podejście do obu gatunków, tak pod względem przynęt, jak i ich poprowadzenia.  Po ostatnich doświadczeniach powiem jedno: duży kleń, to jednak całkiem inna ryba niż duży jaziol. Poniżej relacja z pierwszego wypadu.

14 września. Wg prognoz miało być całkowite zachmurzenie  z ciągłym, drobnym deszczem. Plan wobec tego taki, że jadę nad Skawę i w drodze powrotnej zahaczę o jaziowy odcinek Wisły. Nie za bardzo po drodze, ale… Rano wszystko się zgadza, poza tym, że nie leje. Ciśnienie niskie – 976 hPa. Ciepło, bo 17 stopni. Jadę by połazić po krzakach, bo po tygodniu siedzenia w czterech ścianach mam dość. Jak zawsze zresztą. Mimo wszystko długo zastanawiam się, czy jechać. Godzina 10.00. Na niebie coś się zaczyna dziać. Chmury powoli „pękają”. Po pół godzinie drogi zmieniam plan, bo jak okiem sięgnąć, wszędzie widzę sporo błękitu. Można powiedzieć, iż dzień będzie jednak słoneczny. W jaziowej ostoi jestem przed południem [trzeba wziąć pod uwagę, że autem nie wszędzie się dojedzie]. Nad wodą zaskakuje mnie silny, zachodni wiatr. Rzeka podniesiona z 15-20cm. Czysta.  Ustawiam się przy wielkim trzcinowisku, na jego skraju. Stoję wśród bagiennych, wielkich prawie jak trzciny traw. Są tylko niższe. W powietrzu miesza się dość specyficzny, a uwielbiany przez mnie zapach bagna i mięty. Dla mnie zapach dziczy. Trawska zalane, tak, że woda sięga pod kolana. Z każdym krokiem kołyszę się wraz z podlanymi kępami zielska, wszystko wokół bulgocze, momentami głośno. Za pasem traw jest w tym miejscu mały, góra metrowej szerokości margines szlamowatego, luźnego dna. Nie da się na nim stanąć mimo, że tylko do pół metra wody. Jest tak luźno, iż momentalnie można zapaść się… w sumie nie wiem ile. Do pół uda  – norma, a więcej to wolałem nie sprawdzać. Za płycizną jest już spadek na podobnie szlamowate podłoże ale z wyraźnym majestatycznym uciągiem wody, około metrowej głębokości.

Taktyka prosta. Bardzo skrupulatne obławianie kantu wody płytkiej z tą ciut głębszą. Wobler mały, wobler bardzo mały i na koniec biały twisterek, by dać odpocząć żyłce, by się rozprostowała. Korzystam z kijka do 10g. Trzy metry tutaj to luksus, a nie płakałbym jakby było z pół metra więcej, choć kolega łowi krótszym kijem. Żyłka czternastka. Rzuty jak najdalsze w dół rzeki. Prowadzę dość raźno [wody mało, a wobki tonące], możliwie blisko brzegu. Po kilka razy. Potem trochę dalej od lądu, na długość kija. Następnie kilka rzutów w koryto, i pozwalam nurtowi znosić wabik do brzegu, na napiętej lince. Już z 4-5m w głąb koryta, jest 1,5-2m  i silny uciąg. Dno raczej równe jak stół.  Wokół cisza, nie licząc szumu wiatru. Nic nie wskazuje na obecność ryb. Widzę ospałe, pojedyncze cierniki. Nad wodą jestem sam. Tutaj to mało spotykana już u nas oczywistość.  Mija z 5 minut. Schodzę powolutku kilka kroków z nurtem. Powtórka wszystkich czynności. Drugi przebieg woblera. Niemrawe branie, którego nie zauważyłem mimo płytkiej wody. Pod nawisem traw około 35cm ryba próbuje pochwycić wobler ale się spina. Żadnej szamotaniny, lecz chyba się ukłuła. Trochę mi szkoda. „Skopałem” pierwszy kontakt. Ale jaź to raczej nie był.  Znów kilka minut. Ostatni rzut. Taki bardziej w nurt. Gdy woda wynosi woblerek w rejon spadu dna, już blisko brzegu mam nerwowe i silne branie. Sekunda nadziei szybko mija. To tylko mały kleń.

(fot. A.K.)

 Wcześniejsze doświadczenia pokazywały, że raczej stronią od tego fragmentu wody. Na oko mało kleniowej, bez przelewów, kamieni… Znów kilka kroków wprawo. Zachować ciszę w tych warunkach, to zadanie niewykonalne. Jak nie strzelające pod butami trawy, to chlipiąca maź. Na dokładkę ukryta w zieleni plastikowa butelka. Ale to już istny łomot w tych okolicznościach. Kolej na ten ciut większy wobek. Któryś tam rzut. Do będącej około 12m ode mnie  i jakieś 3m od lądu przynęty, pruje nie wiadomo skąd pokaźny, wodny garb. Zanim pomyślałem, już zabujało kijem. I to naprawdę nieźle. Potężne mlaśnięcie o wodę, rozbryzgi bez mała na metry, na kancie płycizny. Ryba odbija natychmiast w nurt. Szybko jednak staje i zawraca z nurtem pod trawy. Mam pięknego jazia. Spokojnie 1,8kg. Ryba okrągła jak mały karp. Zaklinowała się w mulistym budyniu pod trawskami. Nie wiem, czy ją ściągać na głębszą wodę i  holować do siebie, czy iść w jej stronę. Ostatecznie ryba swoimi siłami jest w głębszej toni. Wobka nawet nie widzę, więc spokojniejszy wyciągam aparat. Ryba naprzeciwko mnie jeszcze raz dokonuje gwałtownych piruetów.

(fot. A.K.)

Po chwili już nieruchomieje, jakby szacując sytuację, jakby wiedziała, że sam jej ciężar przy tak małej głębokości uniemożliwia jej siłowe doholowanie na cienkiej żyłce. Cielak.

(fot. A.K.)

Nie mam wątpliwości, że jest pokaźny, ale czy „pęknie” mój prywatny rekord? Staram się trzymać głowę ryby nad wodą, bo ewidentnie powoduje to, że podpływa coraz bliżej mnie. Macam nogami krawędź zalanych trawsk. Trzeba uważać, bo wodery zabezpieczają mnie tak na styk. Druga próba podebrania. Ciężkie brzuszysko rozlewa mi się po dłoni, która ledwo wystarcza do stabilizowania ryby. Jest na zalanych trawach. Przepiękny. Odhaczam, mierzę. Równe pięć dych. Jakoś nie jestem rozczarowany, choć brakło tych 3cm.

(fot. A.K.)

Cieszę oczy. Szkoda, że ryby nie mogą zbyt długo przebywać poza wodą. No, ale pewnie nie byłyby tak tajemnicze i fascynujące, gdyby biegały jak króliki po łąkach. Mam mały kłopot, bo nie chcę po prostu wpuścić jazia – to raczej twardziele i nie ma upału, ale wolę mieć pewność, że odpłynie. Nijak się schylić wygodnie z równoczesnym kontrolowaniem ryby w wodzie. Ostatecznie stosuję „boleniowy” sposób z kciukiem w pyszczku. Wprawdzie efekt był koniec końców pozytywny, ale w przeciwieństwie do boleni, jazie mają znacznie delikatniejszą mordkę i ewidentnie nie cierpią takiego traktowania. Odradzam i sam raczej nie powtórzę. Nie mniej na pożegnalnej fotce widać wielkość ryby w stosunku do dłoni.  Naprawdę spaślak.

(fot. A.K.)

 Jest około 13.00, a ja jestem już usatysfakcjonowany. Woda nie kłamie – faktycznie siedlisko sporych ryb. Chwila przerwy na małą refleksję z uśmiechem i łyk herbaty. Robi się cieplej. Chmury są nadal ale słońca jakby jeszcze więcej. Powolutku schodzę do końca odcinka. Potem znów jest wielkie trzcinowisko, którego obejście zajmuje sporo czasu. Nie mam już brań. Na wodzie nadal panuje cisza, nie licząc rzadkich spławów nielicznych uklejek.

Poświęcam trochę czasu i jestem na drugim brzegu. Tu jest trochę inaczej. Praktycznie zaraz za zalanymi trawami od razu jest dość głęboko [ponad metr], a uciąg równy i dość silny.

(fot. A.K.)

Tutaj też zaraz za plecami rosną miejscami małe drzewa, tak, że zarzucanie przynęty nie zawsze jest łatwe. W rzece są także, nie wiem – oderwane chyba od brzegu – pojedyncze wielkie kawały ziemi, które teraz obsypane mułem, stają się małym azylem dla roślin wodnych, zasiedlających gęsto takie wysepki. Gdy woda marszczy się przy wietrze i przy dość silnym słońcu, trudno zobaczyć te zielone włosy, które dość uparcie czepiają się nawet najmniejszych kotwiczek. Cierpliwie obrabiam wg poprzedniej strategii kolejne metry nurtu.  Może tylko znacznie wolniej prowadzę przynęty – jest głębiej. Nastawiam się, że jazie, jeśli się połakomią, to nie stoją tu pod samą powierzchnią. Mija jednak z sześćdziesiąt minut i nic się nie dzieje. Poza kilkoma fałszywymi alarmami wywołanymi przez zielone farfocle. Mniej więcej w połowie tego fragmentu widzę w nurcie spław dużego jazia. Spokojny, majestatyczny. Też około pół metra. W tym słońcu niesamowicie złoty. Kilka minut potem robię slalom między wypłyceniami z roślinnością. Nie zawsze się udaje. Znów mam takie ślimacze zatrzymanie. Już bez nerwów, nie zacinam, tylko nieznacznie unoszę wędkę, licząc, że zielone kłaki odpuszczą. Są na szczęście niezbyt wytrzymałe. Tymczasem uniesiona wędka wywołuje reakcję. Spokojną ale totalnie mnie zaskakującą. Ewidentnie delikatnie przycięta ryba, jakby skokami odpływa w nurt, by około 20m od brzegu pod sama powierzchnią wypiąć się. Wszystko podziało się szybko i zarazem  tak miękko. Nawet nie mam jakiegoś skoku adrenaliny. Zwyczajnie, kolejny pod pięć dych tym razem zrobił mnie w konia. Nic to, idę dalej. Pod koniec odcinka, znów ograniczonego wielkim trzcinowiskiem mam błyskawiczne zebranie wobka tuż po kontakcie z wodą. Ryba najpierw gwałtownie bije w dno, ale momentalnie wychodzi do powierzchni i prze w kierunku środka. Pierwsze sekundy to nadzieja na jeszcze większą sztukę, kolejne, to już pewnik. Jak nic mam coś ponad 50cm. Zapięty jest pewnie aczkolwiek za kraj paszczy.

(fot. A.K.)

Okazuje się, że wcale nie jest żadnym olbrzymem. Ma tylko 46cm. Nie mam pojęcia skąd tyle w nim pary [jak na jazia oczywiście]. Ryby są wspaniale odpasione, choć z perspektywy późniejszych wizyt na tym odcinku, to są tam takie egzemplarze bardziej harmonijnie zbudowane, a trafiają się ryby o proporcjach jak duża wzdręga: prawie ryby – piłki. Wszystkie są za to bez żadnych mankamentów, śladów chorób, czy pasożytów. Widać, że wiślana woda jest dla nich tą idealną.

(fot. A.K.)

Powracam do pierwszego miejsca na drugim brzegu. Znów mała przerwa. Dochodzi 15.00. Coś tam przekąsiłem. Schodzę  nieznacznie niżej. Tutaj zaczyna się całkiem inna woda. Kilkaset metrów przybrzeżnych płycizn, porośniętych miejscami dość gęsto wodnym zielskiem.

(fot. A.K.)

I tak sobie przeżuwam kanapkę, podglądając co też się na wodzie dzieje. I w pewnym momencie widzę jak pod jedną kępą, może z 20m niżej, jakiś spory jaziol rozpycha się niezdarnie.  Kilka sekund bacznej obserwacji i prawie się dławię kanapką. W polu widzenia mam co najmniej kilka sporych ryb. Jedne podbijają do góry wodorosty, inne machają ogonami nad powierzchnią na podobieństwo wielorybów, wydłubując coś z rzadkiego mułowatego budyniu w wolnych przestrzeniach wśród roślinności. Ubieram się tym razem w dzikim pośpiechu. Po krótkim ale stromym zboczu zjeżdżam  najciszej jak umiem i zapadam w moczary na kolanach. Znów mocno pachnie mięta, a mnie nad trawy wystaje tylko głowa. Przymiarka do pierwszej ryby. Mimo pudła – nie wytrzymałem nerwowo i zaciąłem, a jak się okazuje nic nie trzeba robić dopóki wyraźnie nie poczujemy jak kij się ugina – już myślę, jak w tych mało sprzyjających warunkach można by ustawić kamerę na statywie. Ewentualnie ktoś na brzegu… Tylko kto wędkujący wytrzyma za kamerką, widząc  podnoszący się znikąd wielki, klinowaty garb, sunący coraz szybciej do drobno smużącego po powierzchni woblerka?  Kilkanaście metrów niżej mam namierzonego kolejnego. Zanim dochodzę do niego, płoszę przy samym brzegu około 2kg rybę. Jest tak duża, że przez chwilę klinuje się na płyciźnie i jakby nie rzadki muł, to by chyba utknęła. Pozostała tylko wielka chmura osadów. Ten „mój” tymczasem w najlepsze coś tam mamle. Jakbym słyszał, jak cmoka. Wobek upada z metr za rybą i trochę z boku po stronie otwartej wody. Reakcja jazia jest natychmiastowa. Ryby nie widzę, ale mogę się domyślać po ruchach wody. Najpierw gwałtowne zauważenie ofiary. Jakby szybki ruch głową. Potem ten kosmicznie emocjonujący moment, gdy drapieżny klin coraz szybciej pruje do przynęty, aż w końcu widać szeroki grzbiet. Ten jaź jest jakiś ciapowaty. Próbuje capnąć wobka w stylu niezgrabnego delfina , za każdym razem cały się wynurzając. I tak ze trzy razy pod samą szczytówkę, pod którą jaź skamieniał. Chwilę mi się przyglądał, jakby zbulwersowany skalą oszustwa, po czym jak z procy, poszedł w środek nurtu. Z jednej strony przezabawnie, z drugiej odzywa się już lekka „napinka”. Drugi klocek który mi zwiał na kilkunastu metrach. Wszystko jednak przede mną. Nie wiem ile trwają te podchody, ale czas leci na łeb na szyje. Jest już po 17.00. Namierzam następnego. Rzut. Wiatr na chwilę zamarł i wobek upadł przed rybą. Ta jednak nie ucieka tylko nad wodę wychyla się pokaźnych rozmiarów biała mordka. Głośnie cmok. Znów dałem się zaskoczyć. Kucam kilka minut. Rzut oka zza trawsk. Już mi nawet nie przeszkadza kolejny krzyżak wielkości monety 50gr, którego ściągam znad ucha. Wszędzie jest mnóstwo pajęczyn. Ryba nadal ryje za czymś zapamiętale w mule. Licząc, że jak pokazał, nie odpuści, wyjmuje aparat i podchodzę kilka kroków. Wszystko na klęczkach. Odwijam ponad 3m żyłki, aparat w jednej ręce. Drugą robię miękki zarzut i natychmiast powolutku przeciągam przynętą po powierzchni. Maleńki woblerek zapamiętale zygzakuje drobnym ściegiem. Łup! Ciężkie uwieszenie się i natychmiastowe plaśnięcie o powierzchnię. Cyk! Potem w domu oglądam chyba moją najlepszą fotkę.

(fot. A.K.)

Ale mi zrobił jazdę. Nigdzie nie uciekał tylko zrobił z siebie, żyłki i kępy roślin jeden wielki zielony pompon. Na szczęście było na tyle twardo, że udało się podejść i usunąć choć część zielska, co zmusiło skubańca do ucieczki na otwartą wodę. Kawał jaziola.

(fot. A.K.)

Dopiero teraz widzę, że jest zapięty za jeden grot i dosłownie za końcówkę wargi. Wiedząc, iż nie ma się co śpieszyć, bo będzie tylko powtórka szarpanki, staram się trzymać mu głowę tuż nad wodą, na ile się da. I tak sobie patrzymy w oczy z minutę, może dłużej, a ja zaklinam go, żeby się nie wypiął i że nic mu nie zrobię i takie tam indiańskie zaklęcia. Z rzadka wydaje mi się, że to działa. Ale to pewnie takie magiczne myślenie. Jaź co parę sekund się przekręca, raz w prawo, raz w lewo, ale pozwala się podciągać coraz bliżej. Ten jest kosmicznie szeroki. Mam kłopot by go podnieść ręką, więc jakby „wychlapuję” go na zalane trawy. Niech to! Klocek, ale jednak wciąż nie mam swojego nowego rekordu. Brakuje dosłownie ciut, ale brakuje.

(fot. A.K.)

Co tu mówić. Jestem tego popołudnia wędkarsko spełniony. Do godziny 19.00, gdy ryby jakby przepadają, mam przyjemność jeszcze spudłować dwa kloce. Choć czy to ja pudłuję? Mam wrażenie, że niektóre ryby tak bardzo chcą zeżreć to coś na powierzchni, że w tym amoku nie potrafią trafić. Ani nie zwalniam, ani nie przyspieszam pracy wobka. A jednak. I teraz naoglądawszy się już ich trochę, nie panikuję i nie zacinam. Jaziole robią to same, a potem trzeba tylko spokojnie unieść kij i oglądać mały gejzerek. Ciąg dalszy oczywiście będzie…

4 odpowiedzi

  1. Gratuluje wspaniałych jazi i zazdroszczę pięknych chwil spędzonych nad wodą.
    Na początku lat 90 podobne emocje miałem okazje przeżyć nad Wisłą poniżej Przewozu. Co prawda nie z rybami 50+ ale czterdziestolatków było co niemiara. Moja najdłuższa seria to 14 sztuk z jednej miejscówki. I nie na mikrusy tylko solidne 5 cm wobki. Co ciekawe ryby jakby z jednej bajki – 40-46 cm. Ani mniejszych ani większych. Taki ówczesny standard na tym odcinku. Teraz można tylko powspominać. Kilka lat później ten odcinek stał się popularny a jazie były łatwe do namierzenia z wysokich brzegów. No i zostały niedobitki. Szkoda, bo teraz byłyby takiej wielkości ja te, które miałeś okazję potarmosić ; ). Niestety, ryba na patelni daje radość tylko raz…

    1. Ja załapałem się na końcówkę tych dobrych czasów w Przwozie. Stamtąd mam serię 7szt z jednego miejsca w przypadku jazi i 15 w przypadku bolków. Jazie miały już zazwyczaj tuż nad 50cm. To stamtąd mam jak dotąd nie pobity rekord 52cm, choć nie mam wątpliwości, że poprawię go na nowej miejscówce 🙂 I potwierdzam, ze brały nawet na spore woblery czy wirówki. Niestety wszystko minęło. Zaczęła tam jeździć masa ludzi bez wyobraźni zachłyśniętych obfitością ryb i temat na przestrzeni kilku lat został zakończony [może pamiętasz „Cyryla” – gościa z dużymi psami, który potrafił zabrań i 20 kg ryby na jeden raz, szydząc z tych, co ryby wypuszczali. I dopiero po roku 2000 ktoś nie wyrobił i ponoć spuścił mu lekki oklep, ale co z tego jak tam takich kolesi były już dziesiątki. W miejscu, gdzie, by złowić sandacza, ludzie zakładali na haczyk wentyl rowerowy, bo gum było w sklepach mało… Tam teraz jazia można jeszcze zaliczyć z wiosną, ale to już nie to. Smutne.

  2. Smutne, bo w latach 80 Wisła odżyła, ryby wróciły wcześniej niż wędkarze. To doskonały przykład jak rybna może być nawet uregulowana i zanieczyszczona rzeka. I dowód, że to wędkarze wywierają największą presję na rybostan.
    Ja tam uczyłem się spinnigować. Jak czasem sobie przypominam ówczesny sprzęt, przynęty i wyniki to nie wiem czy się śmiać czy płakać.

    1. To prawda. Rzecz o której bardzo niechętnie się mówi. Są okręgi, gdzie faktycznie ryby wybijają rybacy, czasem intensywne jest kłusownictwo. Nie mniej w naszym okręgu spustoszenie sieją wędkarze. O ile jakoś można szacować i kontrolować populacje w zbiornikach zamkniętych o tyle doglądanie rzek to trudniejsza sprawa. A dziś to chyba tylko naiwni wierzą w skuteczność zarybiania narybkiem tak dużych rzek jak Wisła i gatunkami jak szczupak czy sandacz. Przy tak nikłej przeżywalności, to musiałyby być chyba miliony egzemplarzy, a wpuszczanie ryb podrośniętych jest za drogie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *