Po powrocie znad Klimkówki, zaraz na drugi dzień pognałem z pontonem nad Wisłę. Miałem nadzieję, że odbiję sobie pontonowe niepowodzenia. Dość ciepło i ogólnie przyjemnie, tylko ta wredna wschodnia cyrkulacja. Poziom wody normalny. Temperatura wody już nie z Afryki, bo 19 stopni. Omiatam delikatnie sonarem okoniową miejscówkę. Piękne echa tuż nad dnem. Żółte „grochy” – wiadomo, że w tym miejscu to na 99% kolczaki. Szybko się ustawiam, kotwiczę. Kij rozłożyłem, gdy się wodowałem. Jedna guma, druga, trzecia….szósta. Wobler, wahadłówka. Cisza. Już widać, że to nie ich… tfu – raczej nie mój dzień. Emocje natychmiast opadają. Zakładam jeszcze na koniec, by uciszyć sumienie, że próbowałem wszystkiego – duże [10cm] zielone kopyto na 10g. Przynęta ląduje na końcu rynny. Mam ładne branie zanim guma dotknęła dna. Wyraźne, choć miękkie. Kijkiem przygina tyleż zdecydowanie, co dość ślamazarnie. Dość szybko mija więc obawa iż to szczupak, który mógłby się zwolnić od pozowania do zdjęcia w sposób inny niż tylko typowe wypięcie się. Sandacz. Z ręki wystaje, ale mając nadzieję, że trafiłem z gumą, cykam fotę i wypinam go w wodzie.
Owszem, zaraz mam kolejne branie, moim zdaniem holuję pięknego okonia. Tu już szczytówka dostaje bzika. Na plecionce szarpie zdecydowanie. Niestety ryba się odhacza w połowie drogi. Nawet nie widziałem zwierza. Kolejne rzuty, to tylko strata kolejnych 30 minut.
Rozglądam się wokół. Jestem sam. W oddali bardzo nieliczni grunciarze. Woda senna, z niewielką falką. Żadnych choćby odległych ataków drapieżników przy powierzchni. Naprawdę dziwny ten rok tutaj. W poprzednim sezonie o tej porze, woda dość zdecydowanie gotowała się. Może nie tak jak dwa i trzy lata temu ale… Teraz jakoś smutno. Gdzie te wszystkie boleniowe olbrzymy?
Zmieniam miejscówkę. Płynę do „spiżarni”, jak nazwaliśmy, może przesadnie nowy zakątek. Mamy jednak wrażenie, iż późniejszą jesienią, nie zawiedzie nas. Zaliczam tu wprawdzie kilka okoni z tym, że większość się spina, a poza tym są niewielkie, jak na to, czego oczekujemy od tego fragmentu Wisły. Wprawdzie, jak już się jakiegoś wyjmie, to widać, że był głodny. Ryby potrafią się zakorkować całkiem sporą gumą, a raczej główką, bo same przynęty średnich wielkości.
Tak się męczyłem do 17.00 zanim postanowiłem skapitulować. Dodam, iż sytuacja nie zmieniła się po dziś dzień. Na szczególne emocje nie ma co liczyć. Czy są echa, czy ich nie ma, ryby, jakby nie chcą żerować. Może robią to w nocy? Nie sprawdzę – nie wolno łowić nocą z pontonu.
Pod koniec sierpnia trafiłem dość przypadkowo nad Wisłę. Przypadkowo na tyle, że zapomniałem aparatu, więc fotki są z telefonu – bardzo marne. Pomysł był taki, by wybrać się nad Rabę tuż przed Bochnią. Nie byłem tam szmat czasu. Generalnie zauważyłem pewną regułę w moim wędkowaniu: im w danym sezonie jest słabiej, tym więcej jeżdżę po dalszych okolicach. W zeszłym roku praktycznie wszystko sprowadzało się do jednej miejscówki, i jednego obszaru, po którym pływałem, po Wiśle. Zajęło mi to jakieś 80% wyjazdów. W tym roku zmieniam łowiska jak rękawiczki. Efekty i tak w moim odczucie bardzo, bardzo słabe. Wręcz zniechęcające. I tak już, już jechałem nad Rabę, gdy dołączył do mnie ojciec, tyle, że ponarzekał na samopoczucie, że Raba za daleko i w ogóle mała woda. I wymienił jeszcze z 20 powodów. Uległem, bo wiem, że on sam już tak często na ryby nie rusza. I skończyliśmy nad Wisłą sporo poniżej Krakowa. Woda mała, ale na to się nastawiłem. Była i tak ze trzy razy szersza niż na moim odcinku. Pogoda zwiastowała średnie wyniki [słońce zza mgły, dość duszno i do tego notoryczny wiatr ze wschodu], choć trzeba przyznać – tak było od paru dni, więc ryby powinny się jakoś przyzwyczaić.
W sumie to nie wiem po co wziąłem sprzęt na bolenie. Coś mnie tknęło. U mnie jest taka lipa w tym roku z tymi rybami, że szkoda gadać. No ale jedno pudełko z przynętami dla rap [mam takie osobne] wziąłem i kij. Bazą miał być jednak kijek do 10g z 14-ką i małe przynęty na klonki, czy mniej oczekiwane jazie. W każdym razie nastawiłem się, że brania będą słabe i jeśli, to drobnicy. Przeliczyłem się w jednym. Brały ryby, które były naprawdę śmiesznie małe jak na Wisłę. W ujściu jakiejś rzeczki znalazłem książkowe stanowisko na klenie. Żwirowe wysepki oddzielone od siebie rumowiskiem sporych, zalanych kamieni. Naliczyłem chyba z 6-7 korytarzy do obłowienia. Woda czysta i o głębokości 30-80cm. No, co chcieć więcej. Rok temu w podobnym miejscu bez kłopotu udawało się złowić [w zależności od dnia], trzy do nawet siedmiu –ośmiu kleni, które na ogół mijały już te 40cm. Tu, dziś była pustynia. Co więcej: nie było w ogóle widać czegokolwiek większego. Dopiero za ostatnią wysepką, za którą kończyła się i to gwałtownie piaszczysta przykosa, na dosłownie jej krawędzi złowił się niewielki kleń.
Powracam do ojca, który dawno rozłożył się z leżakiem i ze stoickim spokojem „obrabia” wodną autostradę. Dla mnie miejsce do niczego. Na razie on jest zupełnie bez brań. Ja docieram do małego przelewu pośrodku koryta. Sam przelew jest płytki. Otacza go od mojej strony około metrowa woda, a od strony drugiego brzegu jest już głęboko. Mam tu kilkanaście kontaktów, ale, aż się wierzyć mi nie chce – same pudła. Już w sumie nie wiem, czy te ryby są aż tak małe [część z pewnością tak], czy tak ostrożne… Zauważam, że dość intensywnie pokazują się bolenie. Ataki na całej szerokości nurtu. Przeważa takie boleniowe gimnazjum, ale coś się dzieje. Postanawiam spróbować szczęścia. Odkładam lekką wędkę. Mocno dociążony tarnus ląduje w sumie na dość monotonnej tafli wody, choć wyraźnie płynącej. Żadnych jednak zwarów, czy innych szaleństw. Chyba w drugim rzucie mam piękne przyłożenie, tak mocarne w porównaniu z tymi wszystkimi rybimi okruszkami, co jako tako wypełniają większość tego sezonu. Ryba postawiła się nieprawdopodobnie i mimo, że ściągam ją w skos z nurtem, to idzie bardzo opornie. Dodaję jej już z 10cm do pierwotnej oceny i nastawiam się na sztukę pod 7 dych. Emocje, w końcu jakieś emocje. Kij też wygięty obiecująco. Boleń, już blisko mnie zaczyna chaotyczne miotanie się, gdy jestem już tuż, tuż. Dwunastocentymetrowy tarnus połknięty do połowy. Wspaniale gruby okaz bolenia. Rzadko takie łowię poniżej Krakowa. Jak już, to chudzielce. Nawet jak są trochę dłuższe. Ten jest odpasiony, krępy. Tyle, że ma zaledwie 60cm.
Kilkanaście rzutów. Jakby się połapały, że ich kumpla spotkała jakaś dziwna uklejka. Owszem, biją pod drugim brzegiem, znacznie wyżej, ale nie w strefie rzutu. Powracam do hipotetycznych kleni. W czasie, gdy nic się u mnie kompletnie nie dzieje, swoje trzy minuty ma ojciec. Z niezmąconym spokojem wciąć obławia jednostajny nurt nad równym jak stół dnem. Dla mnie strata czasu. Tymczasem pokazuje mi ręką szczytówkę. Ta dość ochoczo kłania się Wiśle. Biorę poprawkę, na „moc” jego kijka. Ale i tak to coś więcej niż okonek. Okazuje się, że po przerzuceniu pudełka wirówek i woblerków, na 5cm gumkę skusił się jazik.
Już wszystko jasne. Żerują z dna. Tak myślę. Znów przedzieram się przez głębszą wodę, na przelew. Zaliczam parę niemrawych podskubywań. I tyle. Trochę sfrustrowany, słyszę jak ojciec chwali się kolejną zdobyczą. Tym razem nie ma ściemy. Kij wygięty w kółko, a kołowrotek dosłownie dymi. Prawie biegnę do niego, wyciągając aparat. Może uda się choć w wodzie zrobić fotkę, zakładając, że żyłka 0,16mm nie da rady. Jakaś duża ryba uspokoiła się. Sytuacja zdaje się być opanowana. Pytam na co wzięła i czy na pewno pobicie, a nie podcinka. Ta sama gumka, co przed chwilą i ponoć branie. Ale nie raz już tak było. Mija bez przesady z 5 minut. Okaz nawet nie dał się przyciągnąć o metr, pływa stale w górę i w dół, jakieś 30m od brzegu. Nawet się przez sekundę nie ujawnił. Kolejne minuty. Rodzic z rzadko już wyczuwalną w głosie ekscytacją mówi, że nawet ból kręgosłupa mu minął. Ryba pozwala się podprowadzić znacznie bliżej. Coś tam powoli burzy powierzchnię. Na pewno spory okaz, choć mam dziwne wrażenie, że to żaden z drapieżników. Szczupak, boleń już dawno by się pokazały, kleń nawet wielki, jakby nie urwał w te pierwsze minuty, to by też się ujawnił i byłby znacznie bardziej dynamiczny. Jakiś jaź w rozmiarze XXL, też ciężko by mlasnął o powierzchnie, choć raz. Brzana – tę trudno pomylić z innym gatunkiem. Nie ma bicia ogonem po żyłce, więc nie sum. Po chwili widzę fragment płetwy ogonowej. Żyłka wprawdzie niknie pod wodą w kierunku rybiego karku, ale po sposobie wynurzenia jest prawie pewne. To podcinka. Mnie schodzi ciśnienie. Szkoda. Wydaje mi się, że to potężny leszcz. Kolejna minuta i tajemnica rozwikłana. Tołpyga. Co z tego, jak ojciec „męczy temat” kolejne 10 minut. Za każdym razem jak się do niej zbliżałem, to odjeżdżała bez śladów zmęczenia po 10-15m. W końcu jest. Prawie 70cm. Ma tak około cztery – pięć kilo. Znacznie masywniejsza niż boleń w tych rozmiarach.
Zaczepiła się za płetwę grzbietową. Kilka fotek tej dość egzotycznej ryby. Wraca do wody [ku rozpaczy czterech dziadków i zarazem dziadorów – pakowali wszystko co złowili w siatę, nawet niekoniecznie to co wolno i mieliśmy małą, niekoniecznie miłą wymianę zdań na ten temat].
Ponieważ bolki jakby znów ruszyły, podrzucam kilka razy pod prąd, najdalej jak się da mojego tarnusa. Przy którymś mocniejszym powiewie, wobler upadł te parę metrów dalej niż w poprzednich przypadkach. Naprawdę kawał drogi. Atak jest natychmiastowy. Ryba mocna ale typowa, tzn. dość szczupła. Ma 57cm.
Nie mniej cieszy mnie jak nie wiem co. Pod koniec mam jeszcze jednego, znów ciut mniejszego, ale ten za Chiny nie chciał być na fotce, którą chciałem mu zrobić w wodzie. Nie docenił tego faktu i obryzgując mnie bezlitośnie, dał nogę. Znaczy płetwę. Chwilkę stałem zdziwiony, patrząc dość niepewnie na spodnie, bo wyglądałem jakbym się…no wiecie.
Rozochocony takim obrotem spraw łatwo daję się skusić ojcu na kolejny, mały wyjazd w tamtym kierunku. Początkowo mamy podobną aurę, jak kilka dni wcześniej. Około 20 stopni, choć momentami słońce jest dość silne, mimo, że zza mglistych chmur. Pierwszą godzinkę poświęcam boleniom. Mam pewne i mocne uderzenie. Ewidentnie bolek. Jakimś cudem się spiął. Z tym, że raczej do maluchów nie należał. Co najmniej średniak. Niestety nic poza tym się nie dzieje, a i rapy w porównaniu z analogicznym czasem tydzień temu, są prawie niezauważalne. Owszem, tu i tam coś stuknie, w porywach mocno, ale z rzadka. Rodzic uparł się, że złowi coś konkretnego. Stoi nad zwężeniem rzeki, gdzie, wiemy – są mega zaczepy. Kilka drzew. Ma w sumie tylko cztery zawady, ale takie, że hej. Nie wiem jak, lecz wszystkie przynęty udało mu się uwolnić, mimo, że nie korzystał z plecionki [nigdy jej nie używa]. Za to nie miał nawet jednego kontaktu z rybą…
Ja uganiając się po całej rzece, dużym nakładem sił, wyjmuje 9 klonków. Tyle, że żaden nie przekracza nawet 30cm. Owszem, na przelewach wokół wysepek widzę w kilku miejscach po 3-4 klenie w granicach 40cm, ale ani nie uciekają, ani nie atakują przynęt. Jasne – mogły mnie widzieć i nie raz pewnie tak było, lecz w podobnych sytuacjach takową obojętność wykazywały wobec większych woblerów, wirówek czy innych typowych wabików. Małym smużakom praktycznie ulegały w takich płytkich miejscach zawsze. A dziś nic. Ponieważ wyszło na chwile słońce i zrobiło się wręcz gorąco, uznałem, że bolki może podniosły się bliżej powierzchni. Faktycznie, mam w trzech rzutach z rzędu trzy wyraźne pobicia, jednak bez skutecznego zacięcia. Myślę, że albo klonki próbowały swych sił [zdarza się nawet przy tak dużym woblerze, że trzydziestka się wypuści], ale raczej stawiałbym na boleniową podstawówkę. Kolejne kilka rzutów i w puszczony swobodnie w toni tarnus, na dość umiarkowanej wodzie bije niewielka rapka. Z tych o ceglasto – pomarańczowych płetwach.
Nie mogę sobie odmówić potarmoszenia go za kauczukową mordę podczas wypuszczania.
Miał tylko 54cm, lecz z ogromną wdzięcznością przyjmuję tę rybę, gdyż mam takie przeczucie, że to może być ostatni w tym sezonie. Ja tak mam, że po 31 sierpnia bardzo rzadko łowię ten gatunek. W sumie to nie wiem z czego to wynika. Może ryby te opuszczają moje łowiska, zapewne zmieniają sposób żerowania [głębiej], a tak łowić ich nie umiem? Poza tym wczesna jesień to dla mnie zawsze te trochę mniejsze rzeki podgórskie i uganianie się za rzadkimi świnkami, a potem to już tylko poszukiwanie okoni, sandaczy i szczupaków. Tych ostatnich szukam z wiadomych powodów teoretycznie… Może jeszcze jazie na naszym łowisku majowym nie odpuszczą i do nich będzie należeć ostatnie słowo w tym sezonie? Są przesłanki, iż tak może być, ale tym i o prawie pobitym rekordzie Polski w tym gatunku, w następnym tekście, już wkrótce.
Jedna odpowiedź
W zeszłym roku w maju też podciąłem tołpygę i też poniżej Krakowa. Może ta sama 🙂