No, jestem. Wróciłem z dłuższego wypadu. Relacja wkrótce. Mam jednak, jak stwierdziłem spore opóźnienie w raportach z ostatnich wypraw. Głównym motywem tego tekstu będzie autentyczna, płynąca perełka, ale o niej za chwilę. Zanim znalazłem się nad zjawiskową rzeczką, zaliczyłem parę razy Skawę i Wisłę. Piszę o tym bardziej z obowiązku odnotowania tych faktów, bo o rybach nie mam za wiele do powiedzenia. O rybkach więcej. Generalnie ryby strajkują. Na Skawie w kółko można łowić małe kleniki i okonki. Dla dzieci, które chcemy zajawić spinningiem super. Arcydelikatny zestaw, mikro – przynęta, leciutki kij i branie za braniem. A jak się powiesi cokolwiek nad 30cm, to emocji masa.
Tych, większych ryb [przynajmniej poza Wisłą], to nawet nie próbowałem łowić z jednego powodu: kupiłem – nazwijmy je serią – woblery. Najpierw dwa różne. Faktycznie maleńkie. Ale potem dostałem cynk, że przyjdzie partia tak małych woblerków, że trudno mi było uwierzyć, że ktoś takie zrobi. Ponieważ wykonanie, powtarzalność, a przede wszystkim skuteczność lekko mnie „wgięły”, to poświęcę im osobny tekst. Po tych ostatnich 10 dniach zamówiłem kolejne, podobnie, jak kumpel.
Wracając nad wodę, to miejscami więcej było ludzi w wodzie niż samej wody. Do tego dzikie zwierzęta, spragnione ochłody, mimo ewidentnego przestrachu taplały się kilka sekund w samo południe o czasem 20-30m od kąpiących się osób. Do mnie np. podszedł na zasięg rzutu przeciętną przynętą jeleń i dłuższy czas chłodził w rzece. Mojej żonie, prawie pod nogami wychynął z krzaczków nawet nie rudy, a czerwony, bardzo duży jak na te zwierzaki lis i także zażywał kąpieli. Generalnie czas upływał pod znakiem totalnej „lampy” na niebie i chyba totalnego lenistwa pod wodą.
W zasadzie wszystko w moim wypadku sprowadzało się do miłego człapania po wodzie, obserwowania nowych przynęt i tego jak poszczególne gatunki na nie reagują. Od czasu do czasu jakiś zimnokrwisty stwór był mniejszym zaskoczeniem, niż ssaki, które jak krowy, wyłaziły znienacka z krzaków…
Oczywiście bywałem nad Wisłą. Brań było bardzo, bardzo mało i okonie, [bo to głównie one cokolwiek jeszcze interesowało] najczęściej spadały. Ewentualnie, całkiem mocne, agresywne pobicia kończyły się pustymi zacięciami, po których różne przynęty wyglądały bliźniaczo podobnie. Jak ta poniżej.
Albo ta.
Z nudów już, wpłynąłem w pobliski kanał. Tam, muszę powiedzieć – jakieś życie dało się zauważyć. Głównymi bohaterami spore jazie, niestety trudne do dobrania się do nich za pomocą spinningu. Woda przy brzegach, gdzie głównie ryby się pokazują, jest porośnięta dość gęsto roślinnością.
Niby nic, ale z wszystkich listków i łodyżek zwisają w toni, czasem ledwo widoczne nitki glonów. Miejscami ciągnie się taki glut na metry. Nie sposób tego nie złapać nawet powierzchniowym smużakiem. Nie mniej pojedyncze, wielkie jazie i nieduże klenie bardzo aktywnie denerwowały co kilka minut narybek. Jednego „leniwca” namierzyłem przy samym brzegu w dość głębokiej mini zatoczce. Podpłynąłem jakieś 5m od jazia. Zrobiłem to ostrożnie, ale byłem zaskoczony, że nie zauważył. Coś tam zeskubywał ze zwisających do wody traw odwrócony tyłem do mnie. Uciekł dopiero po piątym rzucie, gdy żyłka lekko musnęła go w ogon. Jedynie oszukałem niewielkiego klenia.
10 sierpnia byłem na ślubie znajomego. Oczywiście „wyczaiłem”, że płynie tam niedaleko rzeczka, która w sumie jest całkiem sporą – bodajże sześćdziesiąt kilka kilometrów długości. To ta z zagadki. Rozpoznało ją w sumie dwóch ludzi i obaj prosili, aby jednak nie ujawniać jej nazwy. Takich to dożyliśmy czasów, ale się im nie dziwię i zastosuję do ich próśb. Mam nadzieję, że Was tym przesadnie nie wnerwię.
Po całej imprezie, dość mocno się kontrolując, by być w stanie zaraz z rana uderzyć nad wodę, opuściłem wesele jako jeden z ostatnich gości o 4.30. Zrzuciłem ciuchy, w których naprawdę rzadko można mnie zobaczyć i w ulubionej kamizelce i ciut naddartych portkach o 6.00 byłem nad wodą. Kolega, który mnie zaprosił ugościł się na weselu ponad siły [był drużbą], więc odradziłem mu bycie przewodnikiem, mimo, że nalegał. Padł zresztą zaraz, jak przyszliśmy do niego, do domu. Ranek już typowy dla sierpnia, bo lodowaty, zapowiadał jednak piękną, choć mało wędkarską aurę. Moją trzygodzinną wyprawę pod prąd, zacząłem w miejscu, gdzie rzeczułka traciła swój górski charakter.
Nie mniej wyglądała bajkowo. Martwił jedynie kosmicznie mały poziom wody. Przy przeciętnie 2-3m szerokości koryta, było 5-10cm H2O. A wyżej okazało się, że będzie jeszcze gorzej. Ostatecznie zrobiłem 4 i 5 kilometr biegu cieku, licząc od źródeł. Mniej więcej tyle. Już po kilkuset metrach, teren wyraźnie zaczął się dźwigać w górę, a woda nabierała cech górskich.
Ponieważ nie chciałem zabierać ze sobą zbyt wiele sprzętu, a mając takie płycizny za plac działań, łowiłem żyłeczką 0,10mm, wspomnianymi mikro wobkami i tylko kij miałem „normalny”, tzn. do 15g, a to, dlatego, że w planach była ta sama rzeczka, tylko znacznie niżej, a spodziewałem się tam czegoś ciut większego [miałem szpulkę z 14-ką]. Z poprzedniego rekonesansu, jeszcze bez wędki, widziałem, że rybostan stanowią głównie strzeble potokowe i kleniki. Trzydziestka wg tubylców, to gigant. Podobno pstrąg trafia się ekstremalnie rzadko. Faktycznie już na pierwszym zakręcie, w czymś, co można nazwać rynną [całe 20cm zacienionej wody], do woblerka wypadła cała horda kleniąt do 20cm. Któryś z nich zaatakował skutecznie.
Idąc w górę przecierałem oczy ze zdziwienia. Pięknie, urokliwie i…czysto. Nie muszę celować aparatem, by nie trafić szmaty, worka, czy butelek. Widać też, że nikt nie mieszka, nawet w tym dalszym pobliżu [jakkolwiek to brzmi] tej wody. Na tym przynajmniej odcinku nie widziałem żadnych „lewych” ujść ścieków, czy innych odpadów cywilizacji. I woda płynie po skale.
Po około pół kilometrze dotarłem do oryginalnego miejsca.
To, co widzicie po stronie prawej, to jakby ślepy zaułek. Rzeczka wpływa z lewej strony, a u dołu wypływa z tego maleńkiego zastoiska. W głębi zdjęcia woda miała około 80cm! Kryształ. Ruszam się jak w zwolnionym tempie, bo po dwóch kolejnych mikrusach, dostrzegłem znacznie większy cień. Wręcz gigant, jak na te warunki. Delikatny rzut, obrót korbką, żyłka ledwo się napięła, a już sunie za przynętą kleń. Taki z 40cm. Wszystko jak w akwarium. Ryba w jasnym już słońcu i prawie stojącej wodzie wygląda wręcz nierealnie. Przyśpiesza, gdy wobek jest pod powierzchnią i już , już ma go capnąć, gdy…znikąd pojawia się jak błyskawica ciemny niewielki cień, który dosłownie sprzed nosa kradnie kleniowi woblerek. Nieproporcjonalnie do rozmiarów rabusia, głośna chlapanina. Kleń oczywiście dostał prawie zawału i nawet nie wiem, gdzie odpłyną. Ja z kolei zaskoczony pochylam się rozpoznać, co zdemolowało tak misterne podchody…
Hmm, wolałbym jednak klenia. Kropkowany rabuś ma może z 16cm. Spalił całą miejscówkę. Trudno. Odhaczam delikatnie „dziada” i ruszam dalej. Kilkadziesiąt metrów wyżej, w kolejnym zakręcie leży niewielkie drzewo. Wody wzdłuż jego pnia też więcej. Podłażę na kolanach i wkładam od góry wobler, patrząc co się stanie. Natychmiast następuje atak. Z niejakim trudem wyciągam z pomiędzy konarów klonka nieznacznie mniej niż trzy dyszki..
Grubiutki. Na tym się nie kończy. Ku mojemu zdumieniu „gałąź dalej” mam znów pobicie podobnej wielkości klenia, jak ten spłoszony przez pstrążka. Niestety ryba się nie zacina: czuję tylko lekkie trącenie.Za chwilę wobka łapie szeroko rozdziawioną japą nieznacznie mniejszy żarłok. Widzę i czuję jak zamyka pysk, w którym znika wobek, ale przy zacięciu po prostu wyszarpuje rybie przynętę. Mam wrażenie, że na te większe klenie nie będzie to killer. Właśnie przez mikroskopijne rozmiary całości, jak i samej kotwiczki. Prędzej na jazie.
Spośród gałęzi drzewa, przez około 10 minut udaje mi się wyjąć kilka ryb. Niewielkich. Te największe jeszcze kilka razy wystawiają głowy za wobkiem, ale już go nie gonią. Tu też zauważam spore stadko dużych kiełbi, między którymi pływało kilka jeszcze większych brzanek. Mimo potężnej ilości drobnicy, klenie sprawiały wrażenie bardzo głodnych. Ruszam dalej. Teren cały czas się podnosi, a ja mam przed oczami widoki, które kojarzą mi się wyłącznie z rzekami Sudetów. Nawet nie miałem pojęcia, że w tej części Polski mamy tego rodzaju cieki. A może ten jest takim jedynym? Wyjmuję pojedyncze kloneczki ze skalnych rowków.
Na końcu prostego odcinka widzę jakby małe rozlewisko ze spokojną wodą. Mam wrażenie, iż jest to chyba najgłębsze miejsce. Sprawdzam nad głową czy nie ma jakichś gałęzi i posyłam znad głowy przynętę najdalej jak mogę. Upada z 15m przede mną. Zwijam dość wolno, bo nurt tu bardzo spokojny. W połowie dystansu kilka kleniowych mikrusów płynących za wabikiem, nagle czmycha w panice, a przy woblerku widzę zmieniającą się plamę: raz ciemną, raz jasną. Jakaś spora, jak na rzeczkę ryba, kłapie [stąd raz zamknięty pysk – cimny cień, raz jasny – otwarta paszcza] dość nieudolnie, próbując złapać przynętę. Nic z tego nie wychodzi. Kleń, jak mi się wydaje zawraca. Robię dwa delikatne kroki pod prąd i powtarzam rzut. Branie jest dość szybkie, po czym ryba dynamicznie kręci młynki na powierzchni. Z wrażenia popuszczam hamulec i idę w kierunku zdobyczy. Mam raczej chudego, ale wspaniale w tej scenerii wyglądającego pstrąga potokowego. Ma około 30cm – nie wyjmuję go nawet z wody, tylko tak przykładam kij, by mieć orientacyjną długość.
Odhaczony władca rewiru znika w swojej kryjówce. Faktycznie, jest tu przepastna głębia, jak na potoczek. Wody po ramiona. Chwilę obserwuję doskonale widoczne dno, ale nie ma innych, większych ryb.
Dzień już w pełnym rozkwicie. Robi się tak płytko, że nie bardzo jest gdzie zarzucić nawet tak małą przynętę. A i rybki coraz mniejsze. Ostatnim sensownym miejscem w jakim uznałem, że warto popróbować szczęścia była kaskada wielkich głazów. Między nimi korytarze wody, wyglądające na dość głębokie.
Chwilę przyglądam się im i kalkuluję, który może być najgłębszy. Chyba wybrałem dobrze. W pierwszym rzucie natychmiastowy atak i kolejne młynki na powierzchni. Mniej już zaskoczony, wiem, że to kolejny potokowiec. Są całkiem inne niż „moje” – chude, ciemne, jakby matowe i bez tej świetlistej oliwkowej oprawy. Mają za to dużo wielkich czarnych groszków w jasnych obwódkach.
Co tu dużo mówić: walczą też znacznie, znacznie słabiej niż nawet tak małe rybki w mojej rzeczce. Sam jednak fakt, iż żyją w tak chyba niezbyt gościnnym ze względu na rozmiary cieku, jest fenomenalne. Ten ma 26cm.
Ostatecznie łowię kilkanaście kleników i trzy pstrążki, oraz jedną piekielnicę. Rybkę tę ostatni raz na żywo widziałem z 20 lat temu. Zaatakowała woblerek. Nie robiłem jej zdjęcia, bo sprawiała wrażenie bardzo delikatnej, a miała może 13-14cm. Jedynie kiełbi i licznych brzanek nie udało mi się skusić czymkolwiek. Powiem, że oszołomiony ciszą po weselnych hałasach, niesamowitymi plenerami, jakich nawet się nie spodziewałem i licznymi rybkami, nakręcam się na ciąg dalszy dnia. Oczami wyobraźni widzę dalszy bieg rzeki, a w niej już nie kleniki a klenie.
Kamil już jest w świecie żywych, choć nadal bardzo wczorajszy. By złapał oddech, wraz z jego bratem idziemy nad ponoć bardziej pstrągodajny potoczek, który jest dopływem rzeczułki, odwiedzonej z rana. Godzina nad tym czymś była taka sobie. Fakt – złowiłem dwa potoczki wielkości 20cm, ale rozmiary ciurka i syf, jaki w nim był, trochę mnie zniechęcił. Woda miała średnio 1,5m szerokości, choć była dość głęboka: 20-30cm normą. Dno sypkie z grubego piachu. Sporo mułu. W wodzie i na brzegach stosy popiołu, obierek z ziemniaków i wszelkiego nieorganicznego, cywilizacyjnego „dobra”. Sporo ścieków z przybrzeżnych posesji. Spotkany tubylec mocno się rozgląda gdzie mamy te pstrążki. Z dezaprobatą krzywi się, gdy mówię, że były za małe na cokolwiek. Konkluzją „lokalsa” jest opinia, że owszem, agregat nie jest ok., ale już na wędkę to ryba ma równe szanse i on zabrałby wszystko, jak już wzięło. Może ze zmęczenia, może z kurtuazji dla gospodarzy nie wdaję się w jałową dyskusję z tym cymbałem.
Godzina 14.00. Jesteśmy z 15 km niżej. Po drodze do rzeczki wpada kilka innych. Nadal to mała rzeczka, jednak już takich normalnych, wędkarskich rozmiarów. Słońce pali mocno, dość silny wschodni wiatr. Stojąc nad brzegiem rozglądam się namierzając ewentualne miejscówki.
Dno sprawia wrażenie piaszczystego, ale to złudzenie. Jest kamieniste, natomiast przykrywa go około 10cm warstwa osadu. Nie widać żadnych oznak rybiego życia. Na pierwszy ogień idzie atrakcyjnie wyglądająca miejscówka przy palach po starym moście. Woda jest dość przejrzysta i nawet całkiem chłodna. Mam skubnięcie klenia z kleniowego przedszkola. Sterczę kilka minut, zmieniam przynęty, lecz ani powyżej, ani poniżej przelewu nic. Zero.
Tak już jest przez najbliższą godzinę. Tylko raz widzę rybę pod 30cm i mam jedno branie podobnej wielkości klenia. Nie wiem, może pora dnia i pogoda rzutowała na taki stan rzeczy. Śladów wędkarzy było niewiele, choć w dwóch – trzech miejscach znalazłem widełki wbite w pobliżu wody. Jestem dość mocno zawiedziony. Postanawiamy podjechać z 5km wyżej. Tu jest bardziej podgórsko. Naturalne przelewy, spotęgowane chyba działalnością bobrów, węższe koryto. Woda na ogół spokojna, głębokość do pół łydki, lecz wiele fragmentów do pół uda. Wszystko mocno zarośnięte. Brak śladów ludzi, choć w wodzie sporo śmieci.
Spodziewałbym się sporych kleni i pstrągów. Tymczasem łowię maleńkiego tęczaka, kilka mikro klonków. Spada, jak mi się wydaje okonek. Znajomy mówi, że to niemożliwe. Całe życie nigdy nikt tu nie złowił okonia. Mowa oczywiście o łowieniu na „glizdę”, bo nielicznym na szczęście entuzjastom takiego spędzania czasu, nic innego tu do głowy nie przyjdzie, mimo, iż woda ma status górskiej. W okolicy, na miejscu jest podobno aż dwóch legalnych wędkarzy… Udaje mi się udowodnić moją tezę o okoniach kilkaset metrów wyżej. Wobka podanego przy zastoisku wzdłuż sporych kamieni łapie mały pasiaczek.
Moim zdaniem te okonki i tęczaki pochodzą z niedawno powstałych w pobliżu, łowisk komercyjnych. To kilka prostokątnych, naprawdę nieciekawie wyglądających, małych stawów.
Cóż, końcówka słaba, wręcz beznadziejna w stosunku do ranka. Klenie są rybami, które mogą nie brać, ale które pozwalają się oglądać. A tu, niżej nie widziałem ich, tzn. nie widziałem takich, godnych choćby rekreacyjnego zainteresowania. Natomiast górna część tej strugi wchodzi na stałe w mój spis ciurów, które warto odwiedzać.
5 odpowiedzi
witam, niestety przez przypadek wykasowałem meila od Ciebie po napisaniu komentarza że jest to … (o ile takiego wysłałeś 🙂 ), nie byłem pewien czy odgadłem, ale teraz widząc fotki wiem że trafiłem 🙂 Szkoda że nie wiedziałem wcześniej bo pokazał bym ciekawsze miejsca. Na tym zaśmieconym potoku (dopływie …) warto połowić sporo wyżej (brak śmieci), a zapewne wędkowaliście w okolicy rynku. Dobry odcinek …. jest w okolicy boiska sportowego na którym graliście koncert. Jeśli jeszcze będziesz u Kamila to pisz na meila a chętnie oprowadzę.
pozdrawiam
Chętnie skorzystam, choć w tym sezonie to raczej się już nie załapię. Pozwoliłem sobie wykropkować nazwę rzeki, choć początkowo i tak wkradł się jakiś kiks i przez chwilę była widoczna…
dzisiejszy wypad nad opisywaną rzeczkę i kleń 43 cm 🙂 do tego kilkanaście klonków z przedziału 20-30 cm, oraz kilka pstrągów z czego jeden lekko ponad 30 cm.
wszystko na miedzianą obrotówkę mepps nr2. Jak widać ochłodzenie sprzyja żerowaniu kleni i pstrągów …
A też na tym wysokim odcinku? Tam 43cm wychlapuje dzienny przepływ wody 🙂
okolice odcinka opisanego jako „15 km niżej”, na górnym odcinku taki kleń miał by problem z zawracaniem 😉