W przerwach między deszczem…

Możemy mieć i dziesięć długich weekendów z rzędu, lecz jeśli pogoda będzie taka, jak obecnie, to faktycznie część z nas przerzuci się na łowienie wirtualne.  Co z tego, że wygospodarujemy czas, jak potem wszystko możemy oglądać sobie zza szyby pokoju, lub auta, jak ktoś już zaryzykuje. Może czerwiec  zmieni ten stan rzeczy; jak na razie jest to mój najsłabszy sezon od 2010r. Z tym, że wtedy zabawę z wędką zniweczyła na cały maj i pół czerwca powódź. Pewnie pstrągarze mają powody do radości, bo rzeczki może i nie zawsze czyste, ale jednak pełne wody. Cóż – aż takim wielbicielem kropkowańców nie jestem. Na rybach byłem zaledwie dwa razy w ostatnich dniach. Łowić można było w przerwach między opadami.

30-go maja odpuściłem właśnie ze względu na aurę. Tzn. miałem mocne postanowienie. Miała być Wisła i ponton. Uratował nas przypadek. Paweł wysłał sms, by spotkać się pół godziny później niż ustaliliśmy pierwotnie. Jakieś przebudzenie około piątej rano pozwala stwierdzić, że będzie fajnie: wietrzyk z zachodu i słońce, drobne białe chmurki. Ale umówiliśmy się później by odespać dni pracy. Tymczasem po dwóch godzinach budzę się w innym świecie. Ponuro, jednego powiewu, a od gór idzie wielki front. Na cały południowy nieboskłon. Zdzwaniamy się i jednak rezygnujemy z pływania. Powalczymy z wyspy. Nawet nie doszedłem do garażu, jak zaczęło kropić. Znów szybka rozmowa, bo deszczyk miał tendencje do lekkiej metamorfozy. Odczekamy z godzinę, choć kumpel mówi, że u niego to już nie ma lekko. Po kwadransie ja też jestem bez złudzeń. Ulewa z burzą. Zmiana planów. Postanawiam około 14.00 zobaczyć jak tam się mają pstrągi. Grom z jasnego nieba, [które szybko było czarne] padł dosłownie i bez ostrzeżenia. Kolejna, tym razem popołudniowa dwugodzinna ulewa i błyskawice większe niż rano. Skończyłem na biadoleniu i pomstowaniu. Na zmianę.

Piątek. No, wezmę odwet. Dość chłodno, jak na koniec maja, bo tylko 14 stopni. Ale świeci słońce, sporo błękitu. Liczne wielkie białe chmury i niskie, nie mniej liczne burzowe. Wiatr słaby z północy [przynajmniej początkowo]. Nad wodą jest tylko jakiś samotny wędkarz. Po drugiej stronie. To zwiastuje słabą aktywność ryb, inaczej byłoby tu więcej osób. Przechodzę na wyspę. Bez spodniobutów nie byłoby szans. Woda po pas. Zimna i „trącona” na 30%. Widoczność białych przynęt to maksymalnie 20cm dla ludzkiego oka. Z wyspy widzę, że gość stara się nałowić uklejek, chyba na przynętę. Nie wiem ile był wcześniej, lecz skapitulował po pół godzinie. Nawet nie miał brania. Sam byłem w lekkim zdziwieniu. U mnie także cisza. Facet mnie urzekł tym, że wyciągnął wielki wór i zebrał do niego swoje, ale także inne śmieci i zapakował w bagażnik. Może to się powoli zaczyna jednak zmieniać?

Ryby nadal śpią. Chyba wszystkie. Nawet jednego pobicia, jednego spławu. Nawet kółeczka. Zero. Zaczyna wiać ze wschodu.  Pół godziny potem kropi. Zanim przejdę rzekę, jestem mokry bo leje. Tuż przy aucie ulewa. Nim się wyzwoliłem ze wszystkiego ekwipunku, byłem nieźle zmoczony.  Cóż, w meczu z bolkami jest już 3:0 dla nich. Dość cierpka konkluzja. Liczę, że lepiej będzie z jaziami, tym bardziej, że na wschodzie zdaje się nie padać. Mam 10km do przejechania. Po 1/3 drogi humor wraca – nie pada. Nawet świeci słońce, choć chmur dużo. I jest nawet gorąco. Nie ryzykując jakiegoś wypadku parkuję przy dużej kępie niewysokich krzewów, a nie jak zwykle pod wielkim samotnym drzewem. Woda niższa niż dwa tygodnie temu. Większość obszarów, w których mulaki sobie ryły za czymś dla nich smakowitym, jest teraz tylko błotnistymi plażami. Ale coś tam zostało. Porządkuję przynęty na bolka po chaotycznym uciekaniu przed wcześniejszą ulewą i chowam w pokrowiec cięższy kij. Lżejszego za to nie zdążyłem rozłożyć do końca. Leje. Za chwile grzmi. Pół godziny później siedząc w aucie modlę się, by grad nie był większy niż  jest. Na razie taki normalny. Znów stracona godzina.

Lokalny Armagedon skończył się. Wskakuję w wodery i marsz w trawska. Teraz już takie po pas. Idę brzegiem wypatrując ryb. Faktycznie, jak wspominał Paweł – teraz przy niższym stanie jakby bardziej się pilnowały. Mniej je widać i czmychają natychmiast, jak pstrągi albo klenie.  Za to ciut łatwiej prowadzić małe przynęty, bo chcąc nie chcąc idą bliżej wyczuwalnego nurtu. Po około pół godzinie takich podchodów, jak na razie nieudanych, widzę jakiegoś śpiocha z 10m poniżej mnie. Tak naprawdę to widzę jego ogon, gdy co jakiś czas wychyla się spośród zielska nad wodę. Jak na tutejsze realia, to taki mniejszy. Tuż nad 40cm. Jestem powyżej ryby. Chwilę sprawdzam, czy mnie nie zauważyła, ale pasie się spokojnie nadal. Rzut wirówką. Co z tego, że wabik płynie z 30cm od ryby, kiedy ta jest w kłębowisku wodorostów. Nawet nie wiem, czy ona to widzi. Smużaka odpuszczam sobie, bo wody tak niewiele, że zielone farfocle leżą na powierzchni, rozpychane tylko pracowicie przez zwierzaka. Kilka rzutów bez efektu. W kolejnym dałem się zaskoczyć. Dosłownie spod szczytówki wychynął do błystki drugi jaź podobnej wielkości. Albo go nie zauważyłem, albo tak sprytnie podpłynął. Trochę spanikowałem i chyba niepotrzebnie przyspieszyłem na i tak bardzo krótkim dystansie, jaki pozostał. Jaź też dała susa, ale jakoś tylko cmoknął wirówkę. Wyraźnie ale tylko. Nie było co zaciąć. Oczywiście skubaniec mnie zobaczył. Pozostałe dwa wypatrzone jaziska nie dały się podejść. Idę na drugi brzeg. Trochę to zajmuje.

Tu jest głębiej. Łowię zwyczajnie, robiąc kolejne metry. Dosłownie po kwadransie mam, wydaje mi się, lekki kontakt. Ewidentne zaburzenie pracy wirówki. Biorąc pod uwagę, że woda jest nie najczystsza, zakładam 6 cm biały twister – szczęśliwie zaplątało mi się pstrągowe pudełko. Jest ostre branie! Bardzo mocne. Kij fenomenalnie ugięty, żyłeczka 14-ka gra jak struna, jaź już zaczyna się tarzać na powierzchni, po czym się drab spina. Trochę się zezłościłem. Ryba miała pod 50cm. Może nie tak gruba ale… Postanawiam tu porzucać jeszcze, licząc, że zazwyczaj pływają w parach lub trójkach. Tak przynajmniej było, jak je obserwowaliśmy na płytszym brzegu przy większej wodzie. Jakoś się przekonuję do twistera tego dnia. Zbiera mniej śmieci niż kotwiczka, a płynie tego sporo. Na szczęście nie musiałem zbyt długo czekać. Dosłownie z tego samego miejsca, tylko gumka była z 10m bliżej mnie [powyżej spięcia się poprzedniej ryby]. Nagle coś się zdecydowanie uwiesiło na żyłce. Nawet nie zacinałem. Dość długi i emocjonujący hol. Ryba szczuplejsza i trochę mniejsza [45cm], ale dość szybka i wytrwała jak na ten gatunek.

(fot.A.K.)

Kilka zdjęć i zwracam wolność. Nastrój mi się poprawia, tym bardziej, że znów grzmi. Przynajmniej miałem cokolwiek w ręce. Postanawiam zejść jeszcze ciut niżej. Kolejna godzina przynosi tylko dwa klonki.

(fot.A.K.)

Jeden na gumkę, jeden na wirówkę. Taki zupełny maluch i drugi pod 30cm [w sumie też maluch].

(fot.A.K.)

Namierzyłem jeszcze jeden okaz. Jaź pod 50cm. Naprawdę już z tych większych. Prawie pełzłem jak komandos [obaw, że mnie ktoś zobaczy nie ma, bo tu nikogo w zasadzie nie ma w tygodniu]. Co chwilę patrzę, czy ryba stoi w rzadkich trzcinach. Stoi. Powolne zejście po stromym brzegu. Śliskie trawska po deszczu nie dają oparcia. Wychylam się – stoi. Jeszcze jeden kok i jestem nad wodą. Teraz tylko dwa kroki i rzut. Hamulec ustawiony, smużak założony wcześniej. Wody z pół metra. Stoi nadal. Leniwie wachluje dużym lekko wiśniowym ogonem. Pod samą powierzchnią. I ten drugi krok… Pod trawą była jakaś wielka butelka z plastiku. Mało dyskretne „chrup” i cała operacja na darmo.  Niestety, to nie Alaska i poza wszelkimi naturalnymi przeszkodami, trzeba jeszcze uważać na  cywilizacyjne niespodzianki. Niestety nie zawsze widoczne.

Szybka przeprawa do auta. Znów chyba lunie. W drodze powrotnej kusi. Jeszcze raz skok na wyspę. Może rapy się obudzą. Godzina nerwowych rzutów ze spojrzeniem utkwionym w niebo, czy aby nie „sprzeda” mi nadmiaru energii za pośrednictwem kija. Ale póki co grzmi gdzieś dalej. Wygląda na to, że jaź wyczerpał repertuar większych ryb przewidzianych na dziś przez rzekę. Na zakończenie, z ciekawości idę z wirówką na koniec wyspy. Rok temu klenie się już ustawiały na kamienisku. Teraz to tu nawet wyrosły kępy trawy. Zalewane non stop, ale trwają. Woda się właśnie podniosła z 15cm. Niestety, poza mikrusem i kilkunastoma podobny braniami, nic większego nie daje znaku życia.

Sobota. Nie łowię. Siąpi calutki dzień. Jest raczej chłodno, wieczorem mam koncert, więc o rybach tylko dumam. Prognozom pogody już w ogóle nie wierzę, nawet takim z dnia na dzień.  Nie w tym sezonie.

Niedziela. No i prognoza się pomyliła. Piękne słońce. Dość ciepło. Pal licho wschodni wiatr. Późno bo dopiero  o 11.00 jesteśmy na wodzie.

Na „okoniowym” uskoku echo pokazuje dość dużo sporych ryb. Niestety nie reagują na nic. Kolejna miejscówka – muldy. Parę zaczepów. Cisza. Płyniemy w okolicę wielkiej mielizny. Momentami prawie przepychamy ponton na wiosłach.

(fot.A.K.)

Pod nami zaledwie 30-40cm wody. Czasem mniej. Wszędzie wokół dziesiątki większych i mniejszych kijów, korzeni, nawet całych pni.

(fot.A.K.)

Klimat bajorowato – bagienny. Nawet trzeba było zdemontować sonar. Silnik na burcie. Ale tutaj cokolwiek się dzieje. Co i raz jak nie atak, to agresywny spław. W pobliżu widzimy ogony wielkich jazi. Naprawdę dużych. Spłoszeni roślinożercy w rozmiarach co najmniej XL podrywają tumany mułu wokół pontonu. Niektóre uciekając wystają zdecydowanie ponad wodę. W panicznej ucieczce mija nas kilka naprawdę wielkich ryb, robiących slalom, sobie znanymi ścieżkami, gdzie jest ciut więcej wody. Nas interesują nieczęste ale zdecydowanie boleniowe  gejzery, lub lejowate zassania. Zakładam wahadłówkę, na którą  nieczęsto udało się cokolwiek skusić. Nie mniej nic innego nie mam na te płycizny. Kłopotem grube na palec warkocze glonów. Dość gęsto zalegające na powierzchni. Średnio co drugi rzut łapiemy zieleninę. Długo nie rzucam, by mieć pierwsze sekundy emocji. Zwijam ile się da. Wahadłówka skacze na pomarszczonej przez dość silny wiatr tafli. Z 10m przed pontonem widzę nagle wielkiego bolenia, który na pełnym gazie zachodzi przynętę z boku, po czym tak ostro hamuje, że na filmie rysunkowym zakopałby się w muł po skrzela. Zrezygnował… Widzę wielki już garb zaraz za głową, bystre łypiące na mnie oko. No tak. Na kotwicy pięciocentymetrowy pędzel z ziela. Rzucamy z Pawłem raczej zmotywowani tym faktem. Nie pamiętam, może trzy rzuty później. Wahadłówka na moment złapała ciut wody weszła pod powierzchnię. Przyspieszam by się wynurzyła. Strzał z natychmiastowym, szybkim i silnym odjazdem w lewo na środek Wisły. Łowię kijem do 15g i plecionką 10-ką, więc doznanie raczej dość emocjonujące. Ryba wozi jak chce. Przez moment tak szybko płynie, że mam wrażenie iż ją straciłem. Paweł już robi zdjęcia. Mnie się cieszy oblicze, jakbym holował milion dolców.

(fot.P.K.)

Jakoś nie zastanawiam się jeszcze , dlaczego nie szaleje na powierzchni jak boleń. Dopiero gdy przepływając wokół jakichś patyków usilnie w nie próbuje wpłynąć. I wpływa. O, rapa tak nie robi. Podpełzamy pontonem. Na nasz widok rybsko samo ucieka z zaczepu. Dwie minuty później też mam taką minę, jak ten ze zdjęcia.

(fot.A.K.)

Ale mnie zrobił w konia. Uszło z nas całe powietrze. Prosiak pod 50cm, a tyle siły. Ryby z Wisły są nieprzewidywalne.

Wracamy do działań standardowych. Znów dziesiątki rzutów. Wbijamy się nawet na drugą stronę mielizny. Tu już naprawdę jest może 20cm wody. Ryb wiele, ale ewidentnie przestraszone naszą obecnością. Bolki zupełnie milczą. To był ten magiczny kwadrans. Rozglądamy się za wzdręgami. Świeże trzcinowiska, płytka, na pewno cieplejsza woda, okres tarła.

(fot.A.K.)

Powinny tu być, a nie widzimy nawet jednej czerwonej płetwy.

Pogoda się zmienia. Nawet nie zauważyliśmy, jak nagle zrobiło się ponuro. Słońca praktycznie brak, za to wielkich sinych chmur – ile kto chce. Zaliczamy jeszcze dwie miejscówki, ale poza spławami wielkich leszczy to nic się nie dzieje. Gdy kumpel mówi, że jest 15.30, to myślę, że żartuje. Ale jednak… Postanawiamy zobaczyć na koniec, jak jest na głębokim, wzdręgowym fragmencie. Ledwo dopływamy, łapie nas taka ulewa, że na pływadle czegoś takiego nie doznałem. W moim pontonie byłaby już sadzawka. Paweł ma na szczęście odpływ [potem na brzegu odkręcając korek odpływu zrobiliśmy sporą kałużę z deszczowej wody]. Zakładamy płaszcze, ale od  pół uda w dół… Staramy się nie ruszać, by lodowate teraz spodnie nie kleiły się do skóry. Na szczęście ulewa przechodzi po około 30 minutach.  Wszystko mokre, nawet aparat mi ciut zaparował. Pod nami 4-6m. I tu zaskoczenie. Paweł łowi jedną wprawdzie, jedyną krasnopiórkę. Lejący mleczem samiec.

(fot.A.K.)

 Ryba wzięła z samego dna. Widzieliśmy jednak więcej tych ryb właśnie tutaj, na tej głębokiej wodzie. Wodzie bez roślin. Nie wiem co z nimi jest, ale tak mają.

Wzdręga Pawła, jak na tutejsze realia była raczej z tych mniejszych [pod 30cm], jednak ona jak i te , które widzieliśmy [w tym ogromną około 40cm sztukę], pozwala sądzić, że ten fragment jest ich całoroczną siedzibą.

(fot.A.K.)

Jeśli ktoś uważnie się przyjrzał, to zauważył, że przynęta kolegi jest niestandardowa.  Paweł stosuje bardzo oryginalne „jigi”. Otóż na małym haczyku zaciska około 1,5g śrucinę a na haczyk zakłada sporą sztuczną ochotkę, dodatkowo spryskaną atraktorem. Jak widać działa, co potwierdził już kilka razy na pobliskiej żwirowni w tym roku. Miał dziesiątki kontaktów.

Poza tym jedyne, co się meldowało na końcach zestawu, wyłącznie Pawła, to maleńkie okonki.  Ja zaliczyłem ewidentnie jeden pewny kontakt, ale na tym się skończyło. Dopiero grubo po ulewie, doczekałem się niemrawego stuknięcia.  Zarzuciliśmy równocześnie blisko siebie i brania były na obu zestawach. Pawła ryba szybko się spięła. Moja niemrawo telepała się nad dnem. Od razu uznałem, że to mój pierwszy, a kolejny tego dnia przeźroczysty okonek. Nadal przy dnie, lecz blisko pontonu ryba dość zdecydowanie i szybko ruszyła. Ożywiłem się więc znacznie, by po sekundzie, popuszczać hamulec i z lekkim zdziwieniem obserwując szczytówkę wciąganą pod pływadło.  Nastąpił krótki dramat, bo ryba oplątała żyłkę wokół kotwicy. Przez chwilkę zastanawiałem się, czy to aby nie jakiś mały lin, czy karp. Tymczasem w końcu na powierzchni pojawił się duży…krąp.

(fot.A.K.)

Ryba była zapięta na zewnątrz pyszczka, tak jakby tylko wąchała przynętę, choć odebrałem branie jako bardzo zdecydowane. Bezzadziorowy haczyk nie pozwolił uciec zdobyczy. Oceniliśmy rybę na co najmniej 80dkg. Była niesamowicie gruba.

(fot.A.K.)

Postanowiliśmy zakończyć działania na ten dzień, ciesząc się, że znów na chwilę wyszło słońce i nasze ciuchy, przynajmniej te na nas, trochę podeschły. Prognozy i to co za oknem są takie, iż zaczynam nie mieć pomysłu, co będę robić za tydzień – dwa i trochę mnie to martwi, gdyż znów będę w rozjazdach i parę miejsc mógłbym zaliczyć, tylko co z tego, jak będzie płynąć kakao…

Jedna odpowiedź

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *