Z tymi jaziami to nie przesada. Można powiedzieć, że to swego rodzaju wysyp tego gatunku. Ale po kolei. Ostatnio kumpel Pawła – Wojtek, który jest wędkarzem spławikowym, „wystawił” nam fenomenalną miejscówkę na te ryby. Trochę się wymądrzając, powiem, iż już pół roku temu mówiłem, że to będzie być może, świetne miejsce na wiosnę w temacie tego gatunku. Zresztą od kilku lat zastanawiałem się, jak to jest, że poniżej Krakowa w Wiśle jazi jest jeszcze sporo, choć coraz mniejszych, a powyżej lipa, bo złowienie nawet okazu raz na kwartał to dla mnie za mało. Szczerze mówiąc, powyżej miasta jeśli już, to łowiłem maluchy. Teraz wiem, gdzie one siedziały, bo jestem prawie pewien, że to ich całoroczna ostoja. Siedziały i rosły. Gdyby nie tak długa zima już byśmy tam byli. Z czasem, gdy w końcu można było jako tako łowić, zapomnieliśmy o tym wariancie. Tak więc Paweł zagadnięty w temacie, pojechał sprawdzić rzecz w ostatni czwartek. W półtorej godziny miał 5 brań. Jednego nie wykorzystał, jedna ryba spadła. Złowił też małego klonka. Dwa jazie miały odpowiednio 40 i 42cm. Okazały się być najmniejszymi rybami jakie do tej pory nam się tam trafiły.
Nie będę relacjonował w typowy sposób ostatnich wypadów, tylko skoncentruję się na dokładnej charakterystyce łowiska i metodach – niektórych dość specyficznych. Część z Was może je uznać za „lanie wody”, ale naprawdę: zero ściemy. Słowo.
Otóż wiślana woda w tym łowisku ma w głównym korycie do 1,5m. Przeciętnie, jest obecnie 1-1,3m. Odcinek ten jest długi i w całości zamulony. Pośrodku, gdzie uciąg jest dość wyraźny ale spokojny, tego osadu jest może kilka centymetrów. Pod brzegami… Miejscami prawie metr. Typowy rzeczny muł. Bezpośredni styk lądu i wody na prawym brzegu [patrząc w dół nurtu,] jest dość płaski i taka płycizna wychodzi w nurt – do miejscami kilku metrów. Przeciwległy brzeg jest ciut oberwany i już pod nim samym bywa głębiej. Całość jest dość mocno zdemolowana przez bobry. Chodzi się miejscami fatalnie, tym bardziej, że nie licząc krótkiego marginesu, brzegi unoszą się pionowo w stromą, porośniętą bagienną trawą skarpę wysokości 2-3m. Generalnie jest bardzo bagiennie i takież zapachy nam tu towarzyszą: od nut świeżej wiosennej zieleni, kwitnących drzew i krzewów, przez zapach dorodnej mięty, na specyficznym aromacie wzruszonego butami bagna [dla mnie pachnie]. Większość skraju wody i lądu porastają typowe dla moczarów gatunki roślin [nie znam się na tym, więc nie podaję gatunków]. W wielu miejscach takie kolonie roślin są jakby chmurą na powierzchni i pod nimi jest kilkadziesiąt cm wody. Stanowią rodzaj parasola i utrzymują się w miejscu, tylko przez spleciony gąszcz z roślinami na lądzie. Typowych trzcin jest mało.
Na chwile obecną, a pewnie zmienia się to w czasie sezonu, wśród ryb dominują tysiące cierników, nieliczne drobne uklejki i małe klonki [takie poniżej 20cm], oraz bez przesady dziesiątki jazi. Całkiem grubych. Złowienie tutaj ryby poniżej 40cm można uznać za swego rodzaju pech. Równocześnie okazy powyżej 45cm, jak pokazały ostatnie trzy wypady są normą. Mnie się nie trafiło, lecz kolega widział dwa egzemplarze, które pół metra zostawiły za sobą kilka lat temu. A pooglądać je można. Wprawdzie nadal dość mętna woda w połączeniu z mulistym dnem nie pozwala na obserwację jak akwarium, ale być może dlatego można do ryb podejść na 3-4m, gdy są nawet na 20cm płyciźnie! Oczywiście w takich sytuacjach nie robiłem zdjęć, tylko starałem się złowić te ryby. Nie mnie, jazie spokojnie patrolujące moczarowaty brzeg można oglądać bez ograniczeń.
Te pływające tłuścioszki są dość mocno frustrujące, bo złowienie ich było, przynajmniej w ostatnie dni odwrotnie proporcjonalne do łatwości ich podglądania. Nie mniej się udawało.
Trafiliśmy chyba na końcówkę lepszego żerowania, bo co dzień było znacznie ciężej skusić je na cokolwiek. Na czym trudność polega? Są w zasadzie dwa problemy:
– ryby reagują na przynęty tylko w strefie najbliżej brzegu, gdzie woda prawie stoi i nawet niezłe wobki „gasną”, a wirówkę trzeba ciągnąć dość szybko [nie zwracają wtedy uwagi]
– obserwowane ryby żerują tylko na drobinkach wygrzebywanych z mułu [np. smużak, mimo płytkiej wody traktowany jest z chłodną obojętnością]
W czwartek i jeszcze w piątek ryby atakowały, spokojnie, lecz konwencjonalnie ciągnięte małe wirówki.
Były też puknięcia w wobki, choć takie w stylu jakby ryba dmuchała strumieniem wody w przynętę, zakłócając jej pracę. Gdy się już jakiś zdecydował to na kiju gwałtownie czuliśmy jakby duży zaczep, który w sekundę dostawał mega drgawek na powierzchni. Płytka woda uniemożliwia jakikolwiek cichszy hol. Na szczęście po „pierwszym wyładowaniu” jaziole spokojnie pozwalały się podprowadzać do zalanych roślin i dopiero tu następowała druga runda. Nie było zwykle lekko, bo średnio półtora kilowe ryby próbowały dać nura pod kożuch roślin, albo zejście do wody bywało dość trudne. Największy, którego miałem szczęście zaciąć [i wyjąć] – uczciwy dwukilowiec chyba z lekkim okładem – urwał mi żyłkę. Łowiąc czternastką, by w miarę daleko rzucać, byłem bezradny i wszystko co udało mi się zrobić po pierwszym gejzerku, to wprowadzenie ryby na kożuch roślin. Miękki kij i cienka żyłka nie pozwoliła już przyciągnąć ryby bliżej. Gdy w końcu doczłapałem do niej – tylko dzięki zabraniu woderów, choć zwykłe kalosze raczej tu wystarczą – jaziol zrobił salto o 180 stopni i to tak celnie, że ogonem trafił żyłkę, będącą pod ostrym już kątem w stosunku do szczytówki. Strzeliła w ułamku sekundy. Mając świadomość, że jest to jeden z większych jazi, z jakimi udało mi się mieć styczność, nie namyślając się, usiadłem rybie lekko na głowie, bo akurat ona znalazła się między nogami. Miałem wodę w woderach, mokry tyłek, ale zanim „klusek” się zorientował, trzymałem oburącz już jego ogon i jakoś wyszliśmy z tego cali.
W sobotę i niedzielę ryby już miały gdzieś nasze konwencjonalne starania. Za to udawało się je skusić w rzadko stosowany sposób, mianowicie na „zdechłego żuka”. Penie bym sobie nie poradził, gdybym kilka lat wcześniej, przypadkiem nie odkrył tego sposobu w wodzie stojącej. Otóż okazuje się, że jazie [klenie dużo, dużo rzadziej], podnoszą opadłe na ich oczach przedmioty przypominające pokarm. Wg moich doświadczeń tak dzieje się tylko, gdy ryby żerują na płytkiej lub ekstremalnie płytkiej wodzie. Jak na razie najlepsze są malutkie, tonące smużaki; lepiej by miały atrapy nóg. Łowi się na upatrzonego. Trzeba podejść blisko, by rzucić i zrobić to tak, aby nie spłoszyć ryby. Potem pozwala się opaść wabikowi do dna. Jeśli ryba podpływa, to co najwyżej można leciutko drgnąć żukiem. Nie jest istotne czy leży na boku, brzuchu czy grzbiecie. Ryba musi zassać przynętę. Wiem, że brzmi to mało wiarygodnie, lecz jest to swego rodzaju reguła, a zapewniam, że widok wbija w ziemię. Oczywiście trzeba w miarę cicho podejść, nie gadać, być ubranym rzeczywiście maskująco i super gdy za nami są drzewa rzucające cień, pochłaniający nasz cień, jeśli z tej strony świeci akurat słońce. W sobotę wieczorem dosłownie na 15cm wodzie i może 10cm od brzegu widzę jazia. Okrągły jak wzdręga z komicznie cienkim trzonem ogonowym. Takie 45+. Coś tam mamle w mułku. Byłem pewien, że aż tak blisko nie podejdę. Nawet nie rzucałem, tylko wstawiłem mu koło głowy żuka. Ryba powoli się przekręciła i ewidentnie przyglądała. Z czuciem napiąłem linkę, by owad drgnął. To wystarczyło. Jaziol, jakby z ociąganiem wziął głębszy wdech i wciągnął cały wobek. Nie wytrzymałem i zaciąłem [lepiej czekać, aż ryba sama szarpnie kijem]. Jakby ktoś walił deską do krojenia po tafli. Ryba wierzga, odbijając się od dna, które jest tuż pod powierzchnią. Paweł zdążył tylko dobiec i widzieć akurat słaby dla mnie finał: ten się spiął i jakby wzburzony, krótkimi zygzakami dał susa w środek nurtu. Ale naprawdę udaje się je tak łowić.
Teraz mały przerywnik. W sobotę rano próbowałem powalczyć z bolkami. Zwariowana pogoda i wysoki stan wody uniemożliwiający mi łowienie z prądem w tym miejscu, spowodowały, że wyszedłem na zero, choć rzeka pozornie zachęcała. Jednak mega silne fronty jakie przechodziły nad głową powodowały, iż niezależnie od metody w polu mojego widzenia nikt nic nie łowił. To tak na pociechę dla mnie…
Niedziela miała mi upłynąć na kolejnej sesji z jaziami, spokojnej, bez ciśnienia, późno popołudniowej. Jakoś nie spina mnie fakt, że kończy się druga dekada maja, a ja jestem bez bolka. Tymczasem tuż przed 9.00 dzwoni Paweł i informuje tryumfalnie, że został właśnie pierwszy raz kopnięty w tym roku. Bolek 53cm – licealista jeszcze, ale ryba godna. No i pierwszy w tym spóźnionym sezonie.
Trochę koledze zazdroszczę, składam szczere gratulacje. Pełen spokój. Myślę tylko – „fajnie, znów są”. Tymczasem po kolejnej godzinie Paweł dzwoni kolejny raz. Jego głos już nie jest taki spokojny, choć pełen szczęścia. Ale zobaczcie sami.
Kropnął bolenia, który dosłownie otarł się o 80cm. Brakło bardzo, bardzo niewiele. Oczywiście, po godzinie jestem na miejscu. Jednak kumpel wyczerpał limit na ten dzień. Doczekałem się świetnego, mocnego jednego brania i nie wiem jakim cudem ryba zeszła po sekundzie. Takie mniej częste, ale powtarzające się jednak boleniowe branie na „dwa takty”. A mimo wszystko uciekł. Nieco zmięty, pojechałem do kolegi na jaziową miejscówkę. Mulaki, pracowicie przesiewały szlam, często wystawiając nad wodę całe ogony.
Na przynęty reagowały dość chętnie, tyle, że do momentu zjedzenia wabika. Tu często się rozmyślały, choć w dwóch przypadkach z emocji zacinałem za szybko. Podobnie Paweł. Potem doszliśmy do wniosku, że lepiej by było nie widzieć, jak biorą. Największy [48cm] skusił się na wirówkę. Stał na półmetrowej wodzie przy pojedynczych trzcinach. Nie wiem czemu, ale chaotycznie rzucił się na ledwo, ledwo obracającą się 2g błystkę. Wyglądało to komicznie. W kilkudziesięciu takich samych sytuacjach, tego akurat dnia, co najwyżej podpływały do błystki. Nie mam pojęcia, co wpłynęło na fakt, że ten zaatakował.
Hol jest może krótki, ale trzy metry kija do 10g gnie się obłędnie pod taką rybką. Po każdym udanym podebraniu [nie wszystkie były szczęśliwe], cieszyliśmy się jak dzieciaki.
Oczywiście wszystkie ryby wypuszczaliśmy.
Wojtek – stały bywalec tego odcinka trochę nas skomplementował, mówiąc, że jak złowimy rekord Polski, to żeby nie pisać gdzie. Myślę, że tu to jest możliwe, ale zależy od szczęścia, by taka ryba stanęła nam na drodze. Natomiast na pewno nie podamy żadnych, nawet przybliżonych namiarów. Nie z egoizmu tylko z rozsądku. Chyba sami wiecie dlaczego…
2 odpowiedzi
Piekne ryby Panowie lowicie – GRATULUJE i czekam na ten rekord PL 🙂
Co do informacji o lowisku macie Panowie racje – tajne przez poufne 🙂
Pozdrawiam 🙂
Gratuluje dobrego tekstu w najnowszym Wędkarskim Świecie, dlaczego nic tu o nim Pan nie wspomina? Pozdrawiam:)