Sobota. Dochodzi jedenasta. Od niecałej godziny jestem nad wodą. Właśnie spadł mi czwarty [!] miarowy potok z czego jeden z nich, jak na pstrągi, które ja spotykam, to był już klocek… Za nic na świecie nie dał się wyciągnąć spod samotnej kłody, a jego branie było takie, że ostatni, podobny kontakt to miałem może 2 lata temu. Ze zdziwieniem oglądam twister, który jest jedyną przynętą, na jaką tutejsze ryby na razie reagują. Właśnie stracił ogon podczas małej szamotaniny z kolejnym potokowcem.
Czy jestem na jakimś odcinku specjalnym? Nie. Najnormalniejsza dzika woda. Tyle, że dość nietypowy fragment. Jak tu trafiłem? Mówiąc szczerze – z nudów. W tym roku ze względu na długie chłody przyroda zmusiła mnie do skoncentrowania się na pstrągach. Swoją rzeczkę odpuściłem już w połowie marca. Tam szybko nie wrócę. Nie ma, po co. Zacząłem się tułać po różnych znanych i mniej znanych rzeczkach, tych blisko i całkiem daleko. Poza jednym razem, [ale potem okazało się, że nie mogę tam łowić nawet jak wykupię dniówkę, bo musze należeć do koła z tego okręgu], to było zdecydowanie słabo, nie licząc ilościówki [małe pstrągi]na tajnej, maleńkiej rzeczułce. Będąc kiedyś na wizualnie super odcinku jednej z rzek [i guzik łowiąc], minąłem kilka kilometrów wcześniej fragment wody, ale z takim otoczeniem, że nawet mi nie przyszło do głowy się zatrzymywać. Teraz właśnie tu jestem. Wprawdzie założeniem na dzisiejszą sobotę były jazie, lecz ostygłem w zamiarach. Po pierwsze pogoda: ponuro jak diabli i przelotne deszczyki. Na przyzwoite łowisko jazi, to ja mam lekko prawie 70km w jedną stronę. Do tego ojciec dzień wcześniej zaliczył z kolegą Wisłę poniżej Krakowa. Obaj są dla mnie mało opiniotwórczy ze względu na ich podejście do tematu, ale nie zaliczyli nawet kontaktu, a i woda wizualnie też ponoć niespecjalnie przejawiała oznaki życia. Odpuściłem. Ponieważ na wszelkie, bliskie pstrągowe potoki, to ja się już szybko nie wybiorę, przypomniałem sobie o tym fragmencie. Jego nieatrakcyjność polega na tym, że rzeka wyjątkowo jak na nią, płynie „na krechę” przez około 2km terenu prawie bez drzew i krzaków. Mimo, że z dala od domostw. Tak sobie wmówiłem, że może mniej ludzi tam chodzi. Od razu okazało się, że co do ludzi, to wykalkulowałem dobrze. Pierwsza młoda trawka w zasadzie niewydeptana. Tzn. w nielicznych miejscach znalazłem ślady o różnej na oko świeżości i zawsze z tym samym protektorem. Więc wygląda, iż woda ma chyba jednego adoratora. Jak mi przeszło oszołomienie po tych pierwszych i od razu dość mocnych rybach, od których zacząłem tekst, to podczas przerwy, uświadomiłem sobie, że nie ma tu ani jednej nory. Kilka kilometrów stąd trzeba uważać by nie połamać nóg. Cokolwiek jest powodem – nieważne. Ryby są i to nieobciachowe, bo zdecydowanie miarowe. Mnie przynajmniej, ostatnim razem hol [nawet nieudany] czterech pstrągów powyżej 30cm w tym jednego znacznie większego na 500m wody, zdarzył się chyba ze cztery lata temu. Ryby zadziwiają jedną rzeczą: absolutnie NIE BIORĄ na nic innego niż twister [6cm na 1g z dużym hakiem]. I tylko biały/perłowy. Pstrągi te są bardzo grube, bo zanim się spinają mam okazję dwa z nich dość dobrze obejrzeć. Po zacięciu potrafią fiknąć kozła jak latem. Nie wiem czy zarybieniowe – jeśli tak to, co najmniej sprzed roku, może dwóch. Zdziczały. Mimo to z jakichś powodów tylko guma. Wiem, że to nie półmetrowce, ale chciałbym, aby był ze mną wyznawca teorii pierwszego rzutu, jako jedynej słusznej. Znam dwóch takich – to oczywiście ich prawo i po prawdzie mają na koncie duże pstrągi, ale pewnie też dlatego, że ich tylko ten gatunek interesuje. Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że sam jestem zdumiony. Wokół łyso. Jedyne co mnie chroni to fakt, że chodzę w przyklęku i jestem ubrany cały na zielono. Jak mówiłem rzeka płynie na krechę i raczej bystro. Woda po kolana. W zasadzie nie płytsza, ale też głębsze miejsca to rzadkość. Na piaskowym dnie, dość liczne kamienie wielkości cegłówki [tak 2-3 sztuki na metr kwadratowy]. Jedyny plus: można rzucać po 50m jakby ktoś potrafił. Zacząłem od wahadłówek, bo w nie wierzę i je najbardziej lubię. Z pięć rzutów po około 20-25m. Nic. Mały wobler, który spławiam – pływający. Lipa. Wirówka. Zero. Mikrojigiem dokopałem się już do ośliczek i kiełży – bez kitu – z 10 przepuszczeń. Nic. Biały twister. Palnięcie, że można zejść na serce, wspaniałe przygięcie kija i puszczenie przynęty jakby trzymał tylko ogon, aż twister jak z procy wyskakuje na powierzchnię. I tak w kilku miejscach, po nawet kilkudziesięciu rzutach w jednym. Małe okoniowe gumki [motor oil, fioletowe i czerwone] są traktowane jak cała reszta. Niestety nie mam ze sobą większych twisterów w innych kolorach niż perłowy… Brań po około 2 godzinach mam dużo – z 15, choć większość to około 25cm ryby. Wszystkie spadają ze sporej przynęty. Zdesperowany zaczynam rzucać tylko wahadłówką, licząc, że jak się jakiś skusi, to zacięcie bardziej pewne. W końcu jednego zapinam skutecznie. Rybka jest po prostu tłusta i na pierwszych metrach więcej jej w powietrzu niż w wodzie. Jestem zadziwiony kondycją przy jeszcze jak dla mnie lodowatej wodzie.
Konsekwentnie próbuję dalej. Pogoda się zmienia i powoli wygląda słońce. Przez kilkaset metrów nie mam nawet dotknięcia. Momentami ciężko się skoncentrować, bo wraz ze słońcem wychynęły liczne jaszczurki i buszują bez opamiętania w większości suchych jeszcze trawach.
W pewnym momencie widzę, na spowolnionym nieznacznie, około 50m fragmencie rzeki kilka kółek na raz. Ryby coś zbierają. Oczywiście ignorują mnie w 100%. Parę chlapnięć wygląda trochę poważniej, lecz mimo starań – ani dotknięcia. Zdesperowany zakładam perłowy twister. Oczywiście znów mam 2-3 kontakty. Jeden bardzo silny, ale żaden ze szczęśliwym finałem. Słońce świeci już na całego i jest gorącą. Zrezygnowany, wracam do blachy. Do końca odcinka zostało z 300m. Już widać zza pierwszego prawdziwego zakrętu, jaki mam przed sobą, gęstą ścianę krzaków i licznych nad nimi drzew. Oglądam dno. Płycizna i to wartka. Nie wiem po co rzuciłem i nie wiem jak go nie widziałem. Kawałeczek miedzi upadł pod przeciwległy brzeg, prawie na ląd. Wciągnąłem go po piasku…prosto w mordę około 35cm pstrąga. Ten dość zdecydowanie i leniwie na płyciźnie przetoczył się wokół swojej osi, po czym poczułem, jak …rozwiązuje się węzeł i ryba poszła z blachą. Nie urwał, tylko żyłka się rozwiązała. Przeklinam fakt, że nie było mniejszych agrafek, a 14-ka zawiązana mało starannie na grubym drucie ma to do siebie… Myślę, że szybko takiej szansy miał nie będę – 5 ryb bankowo z miarą. Dość mocno zmięty psychicznie, zakładam kolejną wahadłówkę – to taka weteranka z poprzednich dwóch sezonów. Na samym końcu tego fragmentu, już pośród wiklin mam fajne przytrzymanie i ładnego kropkowańca.
Na zdjęciu wygląda na całkiem okazałego, ale aż tak duży to nie był. Szczerze mówiąc to nawet nie miał pełnych 30cm. Fotka jakoś tak wyszła. Niestety tak mnie to natchnęło, że uznałem, iż dziś jest ten dzień, że biorą i będzie dobrze. Zrobiłem w kolejne 4 godziny piękny i pusty jak zawsze fragment, zdeptany, jak krakowski Rynek w weekend. Doczekałem się dwóch wyjść i trzech brań srebrzystych [chyba wpuszczonych], przestraszonych kropków po 20cm. Wracałem na kolanach, bo było już 26 stopni. Parno, a mnie się skończyło picie w połowie tego pierwszego rybnego fragmentu. Poza tym wyglądało na to, że będzie cały dzień chłodno.
Wieczorem rozpamiętuję wyprawę, jakby mi łosoś uciekł. Dzielę się ze znajomymi wrażeniami i spostrzeżeniami. Nie dają mi spokoju te perłowe gumki. Fakt, to na tej wodzie, w tym sezonie widziałem pierwszy raz od nie co ponad 20 lat minoga. Skubaniec był w świetnej kondycji i nawet nie było szans go złapać, a próbowałem [za czasów licealnych rzecz się udawała]. Był bardzo duży – miał pod 25cm. No, ale na następny dzień miały być jazie.
Niedziela, 6.00. Pada. Nie, „leje” to lepsze określenie. To po jaziach. O 8.00 tylko mży. Odpalam kompa i prognoza pogody. Wygląda słabo: przelotne mżawki, całkowite zachmurzenie i wiatr – nawet do 40km/h. Już sporo. Ciśnienie bardzo niskie, choć powolutku rośnie. Co tu robić? Tak mi się kołaczą te miejscówki z tymi czterema potokami z wczoraj. Piątego, „zakolczykowanego” nie liczę. Nad wodą jestem o 11.00. Cieszę się, że mam cieplejsze ciuchy – jest tylko 12 stopni. I faktycznie wieje. Zieleni przybyło w jedną noc. Deszcz swoje zrobił. Pierwsza miejscówka. Mimo wiatru i bardzo zmarszczonej wody widzę jak około 25cm pstrągi zbierają coś z powierzchni. Jest ich…dużo. Rzucam jeszcze dla spokoju sumienia wahadłem. Gdzie tam. Zakładam ostatni perłowy twister. Jakoś tak, że zapasy się skończyły. Oczywiście zaliczam trzy brania. Dwa małe skubnięcia i jedno silne. Postanawiam poluzować hamulec i spróbować nie zacinać. W każdym razie nie od razu. To, co napiszę dalej, naprawdę nie jest reklamą białych twisterów. Te ryby tam tak miały, przynajmniej wtedy. Kilkanaście metrów niżej – trudno mówić, że kolejna miejscówka. Woda zasuwa bezpłciowo i płytko. W połowie koryta zatrzymanie. Łapię żyłkę ręką, dociskam do blanku kija i dopiero zacinam. Skacze jak wariat. Ma pod 30cm. Korpulentny grubas.
Kilkadziesiąt metrów niżej samotna rozdwojona mała olcha.
Tu znów mnie kusi. W takim miejscu może być ciut większy. Wahadłówka. Czuję jak drga pod samymi pniami. Ale chyba jest pusto. Więc znów twister. Nie wziął w pierwszym rzucie, ale i tak kręcę z niedowierzaniem głową. Bardzo szeroka ryba. Ten jest taki srebrny, wszystkie wcześniej są ciemniejsze.
Na kolejnych spokojniejszych metrach wiem już, co zbierają pstrągi. Płynie sporo małych jętek. Ryby oczkują cały czas. Ponieważ widać bardzo daleko, co i raz dostrzegam jakieś kółko. Poświęcam dużo czasu na mikrojigi. Już nie wiem jak je prowadzić. Toczone po dnie nie dają żadnych efektów. Próbuję robić tak, by spływały w toni albo spławiam je tuż pod powierzchnią. Doczekałem się dwóch chlapnięć koło przynęty. Nawet nie branie. Wygrzebałem jaziowego smużaka. Pewnie, że nic. Po kilkunastu minutach prób z pokorą zakładam silikon. Kilkadziesiąt metrów w dół rzeki. Znów fragment jak poprzednie. Wieje tak, że gumka na jednym gramie leci i 30m. Upada pośrodku rzeki. Spływa wachlarzem pod mój brzeg. Nie dopłynęła. Ciężki, jakby dostojny opór. Aż dokręcam hamulec. Kij gnie się tak fajnie, iż ryzykuję i robię zdjęcie.
Ryba na razie zapamiętale pływa przy dnie. Takie zygzaki od burty do burty. Wyraźnie ponad 30cm.
Odhaczony w wodzie, zmyka natychmiast.
Dochodzę do samotnej tu kępy większych wierzb. Mini rozlewisko. Czyściutki piach na dnie. Tylko zwalona burta z resztkami trawy urozmaica dno. Widzę ładne oczko. Na przekór logice zakładam mikrojiga. Ta ryba jest jedyną, która tego dnia skusiła się na jiga i była zarazem najmniejszym pstrągiem.
Poniżej drzewek głębsza woda, taka do pasa. Płynie zdecydowanie szybciej. Tylko na obrzeżach półmetrowej szerokości marginesy spokojnego nurtu. I też dość głębokie – brzeg stromy. Powierzchnia osłonięta tu od wiatru przez wierzby powyżej, roi się od spławów ryb. Na około 70m kółko za kółkiem. Widać, że część to maleńkie, może 10cm pstrążki, są też takie po dwadzieścia kilka centymetrów. Taki widok na rzeczce o takim nizinnym charakterze ostatnim raz widziałem w 2004r… Stoję i patrzę dłuższy moment. Bajka. Pewnie bym się gapił dalej, gdyby około 30m poniżej mnie, pod przeciwnym brzegiem nie zrobiło się kolejne kółko, ale z innej ligi. Spokojne i dostojne mlaśnięcie w porównaniu do tych dość nerwowych podrygiwań palczaków. Nie chcąc się ruszać, a celniej przy tym wietrze rzucić, naiwnie zakładam wahadełko. Mam branie, ale już bliżej mnie i spada malec wielkości palca. Chyba są z dzikiego tarła. Na kolanach podpełzam z 10m. Gumka wpada w okolicę gdzie powinien być ten, co się ujawnił. Wiatr zdmuchuje żyłkę na powierzchni wody z biegiem nurtu, a linka nagle stoi. Unoszę kij zaskoczony, bo żadnego brania nie czułem. Spodziewany zaczep rusza . No, rewelacja. Kłapną bardzo głęboko. To ten ze zdjęcia głównego do tekstu. Też już całkiem w wieku „poborowym” dla większości polskich wędkarzy. Muszę wytarabanić go na brzeg, bo bez szczypiec się nie obejdzie. W prawdzie, w holu, jak robiłem mu fotkę, to prawie pozbył się haka, ale zaraz potem zapiął się płytko, lecz nie mogę palcami złapać drutu, a trzymany za główkę haczyk, nie chce uwolnić ryby.
Ostatecznie wyjąłem 9 sztuk. Nie licząc jednej, wszystko ryby pod miarę, dwa większe. Spadł jeszcze jeden miarowy. Jedynie w miejscach, gdzie dzień wcześniej uciekło mi tych kilka większych sztuk, brań nie było. Może muszą „ostygnąć”. Nie wiem, być może to przypadek, może tak będzie na tym fragmencie. Szczególnie dużo obiecuję sobie w czasie, gdy trawy urosną z metr, a ryby mam nadzieję przestawią się całkiem na owady. Tu mikrojigiem mogę rzucać nawet z nad głowy. Tylko czy znów nie będą chciały tylko białej gumy…