Z Patrykiem spotykamy się w sobotę o 4.30. Dla mnie czysty heroizm. Mam taki dobowy rytm, że fatalnie znoszę pobudki przed ósmą rano… Zarzuciłem pomysł z jaziami, bo pogoda miała nie sprzyjać. Jest chmurno i chłodno, ale nie zimno. Pogoda niezła na pstrągi. Szczególnie te tajemnicze z kompletnie nieznanej wody. Przeszkadza tylko suchy i dość męczący wschodni wiatr. Zaproponowałem niby krótszą trasę dojazdową, która okazała się w sumie bardziej czasochłonna, choć Patryk nie oszczędzał auta, szczególnie na dziurach bocznych dróżek – finalnie nad rzeczką jesteśmy, gdy jest już w pełni jasno. Ale godzina jeszcze młoda.
Podekscytowani montujemy wszystko w ekspresowym tempie tym bardziej, że z małego mostka widzimy ewidentny spław. Niby coś małego, niby nie ma pewności, czy to ryba, ale…
Rzeczka na tym odcinku – to dolny jej bieg, ma 4-5m i niesie jeszcze sporo wody, choć po śladach widać, iż była wyższa o dobre 50cm. W skąpych jeszcze trawkach wygląda tajemniczo i obiecująco ze swym spokojnym, około półmetrowym nurtem.
Jestem trochę zdziwiony, bo woda ewidentnie czysta, lecz zarazem mało przejrzysta. Przypomina nieco Szreniawę z jej częstą zawiesiną w wodzie. Efekt potęguje jeszcze fakt, że dno jest mocno muliste, gdzieniegdzie z piaskiem.
Uwielbiam taki charakter pstrągowej wody. Patryk przycupnął za mną z 10m i twierdzi, że popatrzy jak łowię. Komplement dla mnie fajny, choć w temacie kropków absolutnie niezasłużony. Biorąc pod uwagę widoczność w wodzie, na pierwszy ogień idzie perłowy twister. W drugiej miejscówce, do jakiej dochodzimy, na niewielkim łuku w połowie którego jest jakby minimalny przelew, koncentruję się na większej ilości rzutów, celując w podmycie pod przeciwległym brzegiem. Przynęta raz, drugi i kolejny penetruje zagłębienie, a potem spokojnym wachlarzem toczy się do naszego brzegu. W kolejnym rzucie przysypiam trochę, gdy gumka wchodzi w powolny dryf nad dnem i to jest błąd. Dokładnie w połowie rzeczki, tuż przed wypłyceniem, mam delikatny, ale wyraźny atak około 25cm pstrąga. Nie ma wątpliwości. Ryba szybko się spina, chyba dlatego, że haczyk przeszedł najpierw przez ogon twistera. Ale wiemy, że są! Droga nie była na darmo. Rośnie nadzieja; może są te ciut większe.
Widoczność w wodzie musi być faktycznie niezbyt duża, bo w kolejnym miejscu, które mocno obrzucałem i w którym trochę hałasowałem nie miałem brania. Schodzę z 20m niżej. Tymczasem Patryk jakby nigdy nic wchodzi tam gdzie przed chwilą byłem z 5 minut. Po chwili dobiega mnie lekki plusk. Kolega ma rybę. Niewielki potoczek, tak srebrny, że prawie bez kropek połakomił się na wahadełko.
Ryba wzięła podobnie jak ta pierwsza ze środka rzeczki. Stoją w leniwym nurcie i jak na razie ewidentnie żerują. Minęło może 20 minut spinningowania. Patryk zostaje, a ja schodzę kilkaset metrów niżej. Niestety wraz z dniem aktywność ryb maleje. Choć czy ja wiem? Patryk do 9.00 ma jeszcze dwa małe pstrągi. Ja nie mam szczęścia. Zaliczam wprawdzie trzy brania, ale bez szczęśliwego zacięcia. Ryby kumpla skusiła srebrna, malutka ale ciężka wahadłówka. Ja miałem brania tylko na gumkę, choć dawałem szanse innym wabikom. Wszystkie moje kontakty dotyczyły również małych ryb, z tym, że moim zdaniem w dwóch przypadkach nie były to pstrągi.
Robi się lekko parno, a zza chmur czuć ciepło słońca. Taka mdła aura. Ze względu na dużą ilość ścieków pochodzących z tutejszych gospodarstw, które widać i czuć nawet jak nie widać, wpadamy na pomysł, by sąsiednią rzekę – nasz drugi cel na razie pozostawić w spokoju, a spróbować przebić się na zdecydowanie wyższy bieg tego ciurka nad którym jesteśmy. Trochę kombinujemy, bo nie znamy lokalnych dróżek, ale po około 20-30 minutach jesteśmy nad tą samą/nie tą samą rzeczułką, która ma w ogóle z 18km…
Na tym fragmencie ma 2-3m szerokości. Początkowo, na obrzeżach jakiejś wsi, jest umocniona dużymi kamieniami i ma znacznie większą głębokość.
Dość szybko mam na takiej głębszej prostce delikatne branie. Poprawiam wahadełkiem i wyjmuję… klenia. Mikro klenia. Kilkaset metrów niżej wszelkie ślady ludzi się kończą. Rzeczka ma bardziej łąkowy charakter, jest znacznie dziksza i na ogół dość głęboka. Co kilkadziesiąt metrów są świetne zakręty. Na takich przewężeniach koryto ma szerokość 1,5m ale głębokość…. Fajna. Tyle, że zakrętasy są najczęściej koszmarnie zarośnięte drobną wikliną. To co budzi nadzieje, to ewidentny brak śladów wędkarzy. Nawet nie jest cokolwiek zdeptane. Wyjmuję kolejnego mikro klenia.
Dochodzę do następnego mulistego meandra. Wyjątkowo łyso i przestronnie. Na wewnętrznym łuku książkowa resztka wielkiego korzenia.
Wygląda że jest głęboko. Ciut znużony [jest już dość ciepło, chmury się rozwiewają i pojawia się błękit, wiatr ze wschodu jest coraz bardziej męczący] – rzucam gumką. Nic. Wahadłówka. Podobny wynik. Sięgam po około 4cm woblerek. Świetnie pracuje, choć bardzo drobno. Gdy sztuczna rybka przepływa tuż pod korzeniem mam w końcu mocniejsze pobicie. Natychmiast na powierzchni pojawia się ładny potok. Ładny, bo grubiutki. Ma równo 30cm.
Wariuje tak, że mam kłopot ze zrobieniem fotki – stoję na dość stromej i wysokiej burcie z resztkami śliskiego mułu po śniegówce. Jakie szczęście, że mam wodery, bo do wody zjeżdżam od razu po kolana. Obserwuję potoka po wypuszczeniu jeszcze kilka minut, jak stoi ewidentnie oszołomiony. Dopiero jak chcę go dotknąć ponownie, znika w sekundę pod korzeniem.
Mimo w sumie coraz lepszych miejsc, nie mam już brań, nie licząc delikatnych skubnięć. Patryk Podobnie. Jeszcze w mini rozlewisku podcinam rybkę jak piekielnica, ale bez charakterystycznej podwójnej linii bocznej. Nie chcę jej męczyć i nie robię zdjęcia. Miała z 12 cm i pokrój raczej płotki niż jelca. W sumie przed nami coraz bardziej atrakcyjne miejsca, ale środek dnia i chyba jednak trochę pogoda powoduje, że nic już się nie dzieje, a my też jesteśmy trochę zmęczeni.
Dochodzi południe. Postanawiamy „zrobić” jeszcze fragment oddalonej o jakieś 20km innej, nieco większej rzeki. Udaje nam się tam dotrzeć po około pół godzinnej jeździe. Znów na obrzeżach jakiejś wsi pozostawiamy pojazd i idziemy w chaszcze, teraz na szczęście jeszcze dość łyse. Początkowo woda ma podobny charakter jak rzeczka z godzin porannych, ale jest znacznie bardziej głęboka.
Po niedługim odcinku dno prawie wszędzie staje się żwirowe. Woda zdecydowanie bardziej przejrzysta. Początkowo widzimy tylko jakieś maleńkie rybki, oraz podrostki kleni, które niemrawo próbowały podpływać do przynęt. Woda musi być nadal bardzo zimna. Brzegi generalnie trudno dostępne; niesamowita ilość małych drzewek – samosiejek. W woderach udawało się poruszać skrajem koryta. Spędziliśmy tu kolejne dwie godziny. Niestety ze wspaniałych miejsc: głębokich podmyć i zakoli wyskakiwały tylko bardzo małe kropkowańce. Za to bardzo kontrastowo ubarwione w stosunku do tych, które łowiliśmy rano. Złowiliśmy ich po kilka sztuk.
Trzeba przyznać że nad tą wodą śladów ewidentnie wędkarskich już trochę było. Natomiast śladów wydr lub norek bez mała setki. Być może to wpłynęło na nasz wynik, być może coś robiliśmy nie tak. Tutejsze pstrągi zdecydowanie lepiej reagowały na wahadłówki. Na gumkę miałem chyba jeden jedyny kontakt.
Mimo braku spektakularnych sukcesów, czy mówiąc wprost – raczej porażki w stosunku do nawet niewygórowanych oczekiwań, mam wrażenie, że wraz z Patrykiem będziemy nadal tropić pstrągi na tych mniej znanych wodach.
Kolejny dzień przywitał chyba wszystkich w Polsce totalną lampą i wschodnim, natrętnym wiatrem. U mnie naprawdę silnym. Odpuściliśmy żwirownię, ponton i wzdręgi. Namówiłem Pawła by przyjechał do mnie, obiecując może niewielkie lecz liczne pstrągi, na jednej z rzek okręgu. Dostaliśmy niezłą nauczkę. Wprawdzie już w pierwszej miejscówce miałem delikatne branie i potem wyjście, to okazało się, że pstrągi tego dnia były bardzo ostrożne. Brania tego dnia określiłbym jako histeryczne i nerwowe.
Co z tego, że rzeka toczyła swoje czyste wody żwawo i z wdziękiem.
Przez długi, bardzo długi czas byliśmy bez kontaktu. Potem mamy po jednym braniu. Znów długa przerwa. W głębokich dołkach mieszamy cierpliwie wodę, a często jest tylko tyle miejsca, by wsadzić rękę z kijem. O zacięciu nie ma mowy. Tracę w ten sposób dwie kolejne ryby. Jedna być może miarowa – branie było bardzo gwałtowne. W pewnym momencie Paweł dobiega do mnie i opowiada jak poszedł mu potok zdecydowanie ponad trzy dychy. Ponoć był bardzo gruby. I jechał na ogonie. Już coś. Potem mamy kolejne skubnięcia, mnie do wahadełka dwa razy wychodzi okołomiarowa ryba i „liże” blachę. Nie do zacięcia, mimo, że wszystko widać. W końcu mam pstrążka. Niezwykle małego nawet jak na tę wodę. Potem w dużym zastoisku cierpliwie znoszę mamlanie twisterka. Jedno, potem drugie. Rany! Już myślę, że to nie pstrągi. W końcu wyjmuję potoczka. Zapięty, jakby był podcięty…
Tu następuje mała licytacja. Bo mówię, że ma na pewno ponad 20cm, a Paweł, iż nawet nie ma 18cm. Paweł rzadko ma okazję pochodzić za pstrągiem. Okazuje się, że kropek ma 23cm. Tak sobie wtedy pomyślałem, iż ten potokowiec Pawła sprzed dwóch godzin, mógł mieć i pod 40cm… Kolega wyraźnie zaniżył wielkość ryby.
Miejscówki wspaniałe i śmiem twierdzić nie aż tak bezrybne.
Pstrąg to nie kleń i takim meteopatą nie jest, jednak ten dzień był chyba słabszy. Setki precyzyjnych rzutów. Zaliczyliśmy 19 pewnych kontaktów, kilka wyjść i kilka domniemanych brań. Skuteczność bardzo słaba, gdyż tylko trzy ryby w ręce, bo ostatecznie, dopiero pod wieczór udaje mi się skusić na szybkim, żwirowym i płytkim fragmencie minimalnie większego, trzeciego pstrąga. Ryba delikatnie mówiąc świrowała. Zaczęło się od wspaniałej świecy, a potem młynki jeden za drugim. Pstryknąłem jedno, mało udolne zdjęcie, bo bałem się go zamęczyć, a zbliżenie obiektywu powodowało kolejne miotanie się ryby.
Nie był to dzień, kiedy pstrągi „bodą” przynęty i gdy też trudniej je zaciąć. Po prostu bardzo delikatnie skubały. Umordowani i ciut rozczarowani, zakończyliśmy o zmierzchu. Następnym razem powinno już być ewidentnie „nizinnie”. Bez względu na pogodę.