Poniosło mnie. Dosłownie i w przenośni. Ze względu na panujące w ostatni weekend warunki, miałem do wyboru trzy opcje:
– pozostać w domu
– poczłapać na swoją rzeczkę
– na chybił trafił pojechać w jakieś bardziej odległe rejony
Wariant pierwszy, jest poza wyjątkowymi sytuacjami jedynie teoretycznym. Druga opcja mnie już coraz mniej „kręci” – zaskoczenia nie będzie. Co więcej, coraz słabsze wyniki i na ogół coraz bardziej zdeptane brzegi, utwierdzają mnie, że trzeba się pogodzić z bolesną prawdą iż względna obfitość miarowych ryb z lat 2009-2011, jest już przeszłością, chyba bezpowrotną na tym fragmencie rzeki. Licząc się z totalnym pudłem, wybieram na oślep jedną z rzek, w której powinny żyć pstrągi. Niby dość daleko, ale… No, tak do końca, to nie było to typowanie w ciemno. Zabazowałem na bardzo dawnej informacji, kiedy chodziłem jeszcze do średniej muzycznej, gdzie mój nauczyciel od saksofonu był zapalonym pstrągarzem. Takim przez duże „S”. Otóż jeździł PKS-em nad odległy ciek – jego niski już fragment i przywoził stamtąd [zabierał niestety ryby] spore potokowce. Największy jakiego widziałem miał 47cm. Pomyślałem: czemu nie? Przy okazji – mój muzyczny guru miał fantazję – potrafił w środku lata wyjść z autobusu w woderach, kamizelce i okularach i jak żołnierz przedefilować z dworca na ul. Basztową w pełnym rynsztunku w biały dzień…
Wszelkie wieści z czasów nam bliższych donosiły wprawdzie, że rzeka już nie jest tajna jak na początku lat 90-ych, a poza tym na fragmencie, gdzie miałem zamiar pojechać, jest już niezbyt czysta i podobno dość często podtruwana. Lecz tak naprawdę to obawiałem się tylko pośniegowej wody. Uznałem, bo zawsze tak mam, że na nową wodę jadę w ogromnej ekscytacji; z drugiej zaś strony – autentycznie bez oczekiwań na cuda. Nastawiłem się, że w ostateczności może jakiś okoń, czy kleń, które ponoć tam żyły, skusi się na moją przynętę.
Nad wodą zameldowałem się tuż przed 11.00. Temperatura – równe cztery stopnie. Na plusie. Śniegu sporo z tym, że woda czysta, choć podniesiona chyba z 20%. Piszę „chyba” bo nie mam pojęcia jaka jest przy normalnym stanie. Celowo wcześniej wytypowałem, znany z dawnych opowieści odcinek ze stromymi i wysokimi burtami. Woda ma taki charakter, że od razu jest dość głęboko i tylko wodery w miarę ratują sytuację – tzn. trzeba iść tuż przy burcie, rzeką. Na to decyduje się niewielu, szczególnie przy takich temperaturach. Ci, którzy wybierają łowienie z burty, są widoczni jak na dłoni, szczególnie na pierwszym, łąkowym fragmencie. Woda na nim płynie zupełnie bez finezji, „na krechę” , dość szybko. Łyso, bo jakieś drzewo co 50-100m.
Rzeka generalnie ze dwa razy większa od tej, na której łowię najczęściej. Dno piaskowe z rzadkimi ale wielkimi głazami rudo – bordowego koloru.
Mam niewielkie pudełko z różnymi, okoniowymi i nr większymi twisterami, oraz jak nigdy kilka woblerów i do tego wahadłówki.
Szare niebo i dość silne, okresowe porywy zachodniego wiatru czyniły wszystko jeszcze bardziej ponurym.
Już w drugim miejscu spokój ducha został potężnie zakłócony. Stanąłem jakieś 10m przed samotnym drzewem. Pod nim ledwie zauważalne spowolnienie nurtu. Nawet nie mini zatoczka. Dość wartki uciąg szybko zniósł pod „mój” brzeg perłowy twister, który upadł znacznie, znacznie niżej. Nastawiłem się na możliwie dalekie rzuty, a tu nawet 30m nie było żadnym wyczynem. Ot, trafić w wodę. Nic więcej, gdyż brak zakoli, podmyć czy jakichś przeszkód sugerujących pobyt jakiejkolwiek ryby.
Tak, więc twister jest w okolicach drzewa, blisko powierzchni, gdyż prąd wody uniemożliwiał głębiej poprowadzić ten symboliczny 1g. Nagle pod powierzchnią robi się spore wybrzuszenie i około 30-35cm kształt zaczepia o gumkę. To nie był atak, przynajmniej nie tak to wyglądało. Nie miało też nic z odganiania intruza. Zaskoczony tak szybkim kontaktem, zmieniłem przynętę na wahadłówkę wierząc, że ryba ponowi próbę. Licząc, że pstrąg [bo tylko jego brałem pod uwagę], spłynął do dna kilka metrów niżej jak najczęściej bywa w takich sytuacjach; czołgam więc wahadełko tuż nad dnem. Zero. Ponawiam nerwowy rzut i postanawiam prowadzić znów pod powierzchnią. I co ? Znów wyraźny garbik na wodzie i lekkie dotknięcie. Wyciągam przynętę. Szybkie oględziny pokazują, że w nerwowym i mało płynnym rzucie kotwica zaczepiła o żyłkę… Udzieliła mi się lekka panika, lecz – wierzcie – tak dużego poziomu ekscytacji jeszcze nie miałem w tym roku. Na agrafkę wędruje 4cm Rapala. I robię taki sam kiks, jak z wahadłem. Zaczepiam kotwicą o żyłkę. Wobler wleczony po powierzchni, już nie został zauważony, podobnie jak w kolejnych rzutach. Szkoda. Nie wiem, co to był za gatunek. Ryba, nietypowo jak na pstrąga w takim miejscu, stała pod samą powierzchnią. Te jej podpływanie do przynęt też było dziwne. Może miałem kontakt za jakimś lipieniowym reliktem? W zasadzie każdy okręg na południu Polski „ma” lipienia w swoich wodach, więc ten pewnie też. Rzadko ktoś te ryby widzi, ale może miałem szczęście?
Kolejna godzina z małym okładem ostudziła moje emocje, podobnie jak i ciało. Drobiąc po bardzo krótkich marginesach płycizn, trzymając się szarych trawiastych bród tuż za plecami, zwyczajnie zmarzłem. Jedynym momentem, który wyzwolił we mnie konieczną energię, było zawalenie się takiej płytszej półki i nagle wjechałem w wodę prawie po kraj woderów. Refleks jako tako zadziałał, zdążyłem odrzucić kij i złapać się stromego brzegu, aczkolwiek z lekkim przerażeniem dotarło do mnie, iż nogami to ja wcale dna nie czuję… Wylazłem na burtę, wyjąłem kij za sterczącą szczytówkę. Poza tym nic się nie działo.
Aż do kolejnego miejsca. Ledwo dostrzegalny łuk rzeki. Długi. Widziany tylko z perspektywy tej łąkowej przestrzeni. Woda jednak wolniejsza, a zarazem płytsza. Około metra. Widać pośrodku czarną rynienkę wydartą chyba ciut silniejszym przy dnie nurtem. Jej cień nikł gdzieś, ileś metrów niżej. Potem okazało się że była dość długa. Rzucam z 15m pod sam przeciwległy brzeg. Perłowa gumka na dnie. Żyłkę szybko zabiera woda, odciągając wabik ku środkowi. Popuszczam kilka metrów linki, by mieć pewność, że twister toczy się po dnie. Dokładnie jakby na przedłużeniu rynienki lekkie lecz wyraźne branie. Niestety w momencie, gdy twister wychodził z dryfu. Pewnie złapał go z ogon. Tak w ogóle, to obstawiałem niewielką rybę. Poprawiam wahadłówką. Może metr niżej, również pośrodku koryta tępe i mocne pobicie. Zacięcie bez efektu. Znów robi mi się ciepło, choć już bez takiego „napału” jak 70 minut wcześniej. Zakładam rubinowo – czerwony, okoniowy paproch na 2g. Gumka przetoczyła się prze środek koryta, i zaczęła być wyraźnie znoszona pod mój brzeg. Myślałem że już nic z tego nie będzie, tymczasem żyłka stanęła. Lekko unoszę kij i coś jakby zadrgało więc zacinam. Całkiem miły opór. Po paru sekundach widzę dość grubiutkiego pstrąga. Naprawdę całkiem ładny.
Z lądowaniem mam sporo kłopotów. Jak się schylam, to zaczynam wjeżdżać w nurt. Wyjście na burtę, to podniesienie ryby na żyłce z dwóch przynajmniej metrów [nie mam podbieraka]. Ostatecznie się udało. Jestem tak zadowolony. Jednak są! Ryba wzięła miękko i na płytkim, jak na tę wodę fragmencie. Takim nieciekawym. Okazało się, że to będzie dziś regułą.
Po wypuszczeniu kropkowańca, chwila przerwy. Małe przegrupowanie sił, czyli coś na ząb plus herbatka.
Z nadzieją i zarazem z obawą patrzę na kolejny fragment. Rzeka nadal nie zmienia charakteru, no może minimalnie zaczyna kręcić – łagodne, krótkie łuki nie są rzadkością. To co jest inne , to dość gęste zarośla. Wchodząc w ten rejon uważnie oglądam ślady na śniegu. Na szczęście poza bardzo licznymi tropami wszelkich zwierzaków, śladów ludzi brak. Wygląda, że na tym pustkowiu przy tak przedłużającej się zimie, nikt chyba dawno tu nie był.
Kolejna godzinka upływa w niczym niezmąconym spokoju. Od czasu do czasu gwiżdże tylko wiatr. Pojedyncze stada saren, gdzieś na granicy widoczności. Z ptaków, tylko jakiś niewielki drapieżca okazał swoją obecność i kosy. Brak bocianów, czy nawet sikorek. Chyba taki dzień. Powolutku wkradło się zwątpienie. Tym bardziej, że bez mała na kolejnym kilometrze znalazłem kilkadziesiąt dziur. Niektóre, jakby kompleks tuneli plus pocięte lub podgryzione drzewa, bez wątpienia demaskują bobry. Pozostałe, mniejsze i samotne – chyba wydry lub norki.
Bez entuzjazmu, lekko zmarznięty mam przed oczami kolejny względnie płytki odcinek. Woda nijaka, ani szybka, ani wolna. Dno bez żadnych cudów.
Rzucam gumką. Rzut wyszedł przy pojawiającym się wietrze taki bezpłciowy, równoległy do brzegu. Przynęta upadła około 1m od lądu i z 15m niżej mnie. Upadła to złe słowo. Tylko dotknęła powierzchni, a natychmiast coś ją dopadło. Kijek bardzo obiecująco się przygiął, ryba korzystając z siły nurtu, mocno się postawiła, choć krótko. Tego wyjąłem z mniejszymi już problemami, niż wcześniejszego kropka. Chudzielec, choć wyraźnie ponad 30cm.
[Chyba]uśmiecham się do niego od ucha do ucha. Jakie te pstrągi inne od moich, mam wrażenie z tygodnia na tydzień mniejszych i jakby przewidywalnych. Rewelacja! Choć z drugiej strony trzy brania w około trzy godziny… I rozmiarami też nie porażają. Nie mniej cieszę się, że te tutaj w tej jakby bezpłciowej wodzie, są chyba nieznacznie zapomniane. Rzeka miała mieć też dużo drobnej płotki, ale jak na razie nie widziałem w wodzie jakiejkolwiek ryby poza tymi dwoma pstrągami i tym czymś na początku. Tak rozmyślając zszedłem jeszcze z 500m. Niby fragment jak wcześniej ale tu pojawiły się brania, choć ryby były trochę mniejsze i matowo – srebrne. Wpuszczaki? Zaliczyłem tak czy inaczej kolejne brania.
Pod koniec była szansa na jeszcze chyba coś większego. W jedynym wlewie, na jaki trafiłem było fenomenalne przytrzymanie. Mimo pewnego zacięcia nawet sekundy ułudy. Pudło. Tylko wygląd twistera mówił wszystko o sytuacji.
Z chwilą podjęcia decyzji o powrocie, miałem jeszcze jeden niezły kontakt. Tym razem rybę widziałem. Przy dość grubym i długim na około 4m konarze, leżącym wzdłuż brzegu na metrowej wodzie, poprowadziłem twister w sąsiedztwie drewna. Liczyłem, że może coś spod niego wyskoczy. Wyskoczyć nie wyskoczyło, a raczej wypełzło. Dość przyzwoity [zdecydowanie miarowy] potokowiec, jakby w ostatniej chwili podjął decyzję, że coś przekąsi. W ślimaczym tempie podgryzł sam ogon. Ryba szybko puściła wabik.
Licząc całe 6 godzin, to miałem 10 brań i jedno wyjście bez ataku. Wyjąłem sześć pstrągów. W sumie miałem spokojnie jeszcze półtorej godziny łowienia. Nie mniej droga do auta i potem dłuższy powrót, wymusiły zakończenie wyprawy.
Tylko jeden pstrąg [najmniejszy ze wszystkich] został wyjęty na wahadłówkę, a i to w kleniowym stylu – zaczepiony za bok głowy, jakby chciał się przyjrzeć przynęcie. A i ten kontakt miał miejsce po gumowej prowokacji. Poza tym wszystkie pozostałe kontakty i wyjęte ryby miały miejsce w przypadku gum. Nie licząc pierwszego, niekoniecznie pstrąga – prowadzonych możliwie najwolniej i tuż nad dnem. Brania były pewne ale bardzo miękkie i jakby powolne. Łowiłem twisterami w czterech barwach [w miarę równomiernie każdym], lecz tylko biała perła i czerwone były przez ryby zauważane.
Rozochocony, dzwonię w drodze powrotnej do Pawła i relacjonuję. Nakręciliśmy się dość mocno i postanawiamy następnego dnia zorganizować kolejny wypad w naprawdę nieznane. Mamy na celu rzeczkę, co do której tylko możemy się domyślać, że są tam pstrągi, gdyż jest dopływem ciut większej, gdzie wg rasowych pstrągarzy są. Jakoś nie przejmujemy się tym, iż droga będzie jeszcze dłuższa.
Ranek następnego dnia zastaje mnie z lekkim przymrozkiem. O 9.00 jest 1,5 stopnia na plusie. W trakcie drogi temperatura dochodzi do 3 stopni, a z zamglonego nieba przebija się słońce. Generalnie wszystko wokół otacza świetlista, choć mglista poświata. Na miejscu jesteśmy około 10.00. Parkujemy przy jakimś zapyziałym mostku. W dość głębokim jarze, gdzie ma płynąć rzeczka szerokości około 3m [raz w życiu tu przejeżdżałem], płynie teraz…budyń. Woda jak po obfitych deszczach. Brązowa. A szerokość koryta, to jakieś 7 – 10m!
Trochę zdezorientowani rozglądamy się wokół, lecz śniegu, na oko nie ma więcej niż u nas, a i jakichś symptomów gwałtownego topnienia też nie widzimy. Być może kolor wody wynika z totalnie gliniastego podłoża po jakim wg mojego, małego rozpoznania geologicznego rzeczka ma płynąć. Dlatego, w normalnym stanie wody jest maleńka, ale w miarę głęboka. Chwila zastanowienia. Tak z pamięci, kombinuję, że w pobliżu, tylko bardziej z południa na północny wschód powinien płynąć inny, ciut większy ciek. Wsiadamy w auto i w drogę. Dosłownie po może kwadransie widzimy w oddali jakiś mostek. Pewnie latem nie do zauważenia z drogi, lecz teraz gdy jest łyso już tak. Podchodzimy na miejsce i pełne, kolejne zaskoczenie. W obszernej i płaskiej dolince płynie po otoczakowym dnie rzeczka jak miniatura Skawy. Woda podniesiona, ale czysta. Zapewne przy suchej aurze rzeczułka ma średnio może 10cm wody. Pewnie jakieś zagłębienia są. Wygląda na to, że łagodne pagórki oddzielają od siebie zupełnie różne warstwy podłoża. Bezradnie rozglądamy się wokół i uznajemy, że tutaj nie ma co tracić czasu. Jeśli cokolwiek tu żyje, to skryte podejście do rzutu jest raczej nierealne. Czołgać się nie będziemy w tej wilgoci, mimo, iż nikt nie zobaczy. Uznajemy, że to jakaś jeszcze inna woda. Trzeba sięgnąć po mapę. I sięgamy. Pierwsza to ogólna mapa Polski. He, he. Możemy sobie popatrzeć. Skonfundowani przetrzepujemy samochód kolegi. Nie, no – jasne, że jest. Rozkładamy ją z nadzieją i…podziwiamy krakowski Rynek w detalach. Istna z nas Załoga G… Dobra. Postanawiamy poszukać „na czuja”. Po około pół godzinie dojeżdżamy do jakiejś miejscowości. Płynie przez nią strumyk szerokości 2m i bardzo płytki. Uznajemy, że trzeba próbować go przeciąć gdzieś kilka kilometrów niżej. Po objechaniu kolejnego wzgórza domyślamy się – u jego podstawy coś płynie. Z niecierpliwością przechodzimy przez bardzo szeroką łąkę.
I faktycznie, będąc teraz może 10 km niżej, dochodzimy chyba do tej samej/nie tej samej wody, co w tej anonimowej miejscowości. Nie wiemy, co się działo po drodze, ale potok urósł z dwa razy na szerokość i z 10 razy jeśli chodzi o głębokość, choć pierwsze metry tego nie zapowiadały.
Potem okazało się, że rzeka wpływa w głęboki parów, w którym niemożliwie kręci. Zbocza straszliwie strome i wysokie. Dno ilasto – piaszczyste. Woda niestety pośniegowa, lodowata i matowo-szara. Widoczność może 20cm. Nie mniej wygląd tego potoku rozbudził wyobraźnię, choć liczę się, że przy niskim stanie wody, przeżyjemy kolejne zaskoczenie. Przyzwyczajony do „mojej” wody, która ma otoczenie pokrzywowo – olchowe, tutaj mam problem z poruszaniem się. Dojścia do wody wszędzie bronią okropnie gęste zagajniki tarniny [taka dzika śliwka z kolcami na gałęziach]. Pracujemy wszystkim co mamy: woblery, gumy i w mniejszym stopniu wahadłówki. Ponieważ zupełnie nie widać w głębszych miejscach co się tam czai, sporo rwiemy. Kontaktów brak, choć co i raz wspaniałe odcinki.
Na zakrętach małe rozlewiska, w których ze względu na głębokość nie da się iść nawet w woderach.
Po dwóch godzinach, podczas których zrobiliśmy może 1,5km rzeki i to we dwóch – kapitulujemy. Osobiście jak widzę pośniegową wodę, to nie ma we mnie wiary. Na znanej mi rzeczce w podobnych warunkach mam często jedno – dwa brania i czasem nawet jestem bez ryby w ręce. Co dopiero na nieznanej wodzie? Trochę rozczarowani tą wyprawą, która z wędkarskiej stała się turystyczno – krajoznawczą, postanawiamy dać w przyszłości szansę tej pierwszej rzeczce oraz tej ostatniej, nad którą pojawiliśmy się przez przypadek.
Jedna odpowiedź
Fenomenem tych dwóch rzek jest to że choć wyglądają na rybne ciężko o cokolwiek miarowego. Chociaż zarybienia są, niestety ryb nie przybywa.