Kiedy ta wiosna…

 Mam nadzieję, że kolejna relacja, będzie już mniej pstrągowa, a za to bardziej wiosenna. Nie żebym nie lubił kropkowańców, ale jak ciężko z wody wyrzeźbić cokolwiek miarowego, to popada się w pewną monotonię, której trzeba by „dorobić” sporo kolorów, by wzbudzić zainteresowanie. Ale, że nie zwykłem „rozciągać” swoich ryb w relacjach, to jest realnie, czyli bez fajerwerków.

Dwie ostatnie wyprawy dotyczyły ze względu na brak czasu, powszechnie znanych podkrakowskich rzeczek. Cóż – rzecz, którą zwykłem podkreślać: raczej nie ma się co nad taką wodę wybierać w weekend, a jeśli już to bladym świtem, a i tak trzeba się liczyć z tym, że ktoś nas dogoni i na dżentelmeńskie zachowanie kolejki, lub choć wspólne łowienie na zasadzie twoja miejscówka – moja miejscówka, nie ma co liczyć.

Na pierwszej wyprawie towarzyszyła mi za to przyjazna pogoda. Stan wody był ekstremalnie niski, a przejrzystość nieprawdopodobna. Nie można podważyć jednego faktu – stan wód się poprawia. Mam na myśli czystość cieków, głównie jeśli chodzi o chemię przemysłową. Z rolniczą bywa różnie. Natomiast biologiczne zanieczyszczenia, pozostawiają pewnie sporo do życzenia, choć pstrągom, jak pokazuje rzeczywistość nie zagrażają.

Przy pogodnym wyżu już, już zwiastującym, jak się zdawało – prawdziwą wiosnę, stanąłem nad brzegiem dość mocno stratowanym. Widać było, że nie tylko [chyba] tego dnia, lecz i w tygodniu ludzie nie leżą przed telewizorem. Dla takiego, około południowego spaceru z wędką nie zapowiadało to spektakularnych wyników.

Z dzisiejszej perspektywy oceniam, że postawiłem tego dnia na mniej preferowaną przez ryby przynętę. Otóż odtajała powoli ziemia, ewidentnie uwalniała różne robactwo i ryby w tym przede wszystkim gustowały. Jakoś tak rekreacyjnie traktując temat, zupełnie nie zwróciłem na to uwagi. Po długim odcinku bez jednego kontaktu, na sympatycznym zwężeniu spod zwalonych iglaków, [ktoś wyrzucił stare choinki] wyskoczył potoczek na stary wymiar. Rybka w dobrej kondycji i ze sporą głową o wyraźnej dolnej szczęce, wskazującej na dorastającego samczyka. Budujące było to, że ryba stała już w letnim stylu pośrodku nurtu, ewidentnie wyłapując to co spływało.

Kolejny około kilometr, to mimo wspaniałych kilku miejsc jedynie trzy kontakty z mikro pstrążkami, dla których nawet tak mała wahadłówka była ponad możliwości.

Schodząc niżej, wszedłem w rejon mniej odwiedzany. Na samym początku trafiłem, na około 30m długości fragment z większym spadem, głębszą wodą, szczególnie w rejonie resztek starej faszyny, jakich pozostało wiele na tego rodzaju wodach.

(fot. A.K.)

W zasadzie kilkanaście mocno nadgniłych kołków. Miejsce niby trochę łyse i bez meandru, ale jakoś intuicyjnie czuć było jakąkolwiek rybą. Obrzucałem odcinek do mniej więcej połowy jego długości. Różne kąty prowadzenia; wszedłem nawet w wodę by podrzucić „miedziankę” pod mój brzeg, ale z przeciwległej strony. Cisza. Trochę rozczarowany wykonałem możliwie długi rzut, już na przeciwległy koniec tego obszaru ze spokojniejszą wodą. Blacha szła środkiem koryta, blisko dna. Przyłożył bardzo zajadle, po czym…wyskoczył. Raz, ale prawie jak latem. W porównaniu z wcześniejszymi „pykaniami”, to był to naprawdę pstrąg, choć wciąż niewielki. Chyba też stał pośrodku nurtu. Był tak barwny, że nie odmówiłem sobie fotki, mimo, że brakowało mu grubości kciuka do miary.

(fot. A.K.)

To branie w pierwszym miejscu nowego fragmentu rzeki bardzo mnie rozochociło. Byłem przekonany, że teraz to się zacznie. Oczywiście nie miałem na myśli żadnych rekordów, nawet swoich własnych w zakresie pstrąga, ale coś mi mówiło, że kontaktów musi być sporo. No, wisiało to w rozświetlanym ciepło przez słońce powietrzu.

Umownie dzielę pstrągarzy na trzy grupy:

– maniaków gatunku i takich mniej zaangażowanych, do których sam się zaliczam

– tych, co zabierają pstrągi, co na dzikich rzekach jest dziś, jak ktoś napisał – obciachem i tych, którzy je wypuszczają

–  szybkościowych i kontemplujących

 Zatrzymajmy się na tej trzeciej kategorii. W uproszczeniu, spinningista szybkościowy polujący na kropki, to gość, który ma ustalony plan, na ogół zna wodę i bankowe miejsca. Podjeżdża, jeśli się da autem, dochodzi do rzeki; na ogół hołdując zasadzie pierwszego rzutu w dwóch-trzech, a czasem tylko jednym rzucie, obstukuje wytypowane miejscówki na danym odcinku, po czym szybki powrót. Kilka kilometrów niżej i powtórka działania. Potrafią w ten sposób „zrobić” pokaźny kawał rzeki i co z nam z przykładów – mieć niezłe wyniki. Typ drugi, do którego znów należę, to wędkarz „kontemplujący” miejscówkę. Kwadrans w dobrym miejscu i kilka przynęt to norma. Pewnie, dlatego chyba tylko dwóch, znanych mi osobiście wędkarzy jest w stanie wytrzymać łowienie ze mną na pstrągowej rzeczce. Przyznam uczciwie, że wśród znanych mi spinningistów lepsze wyniki w temacie pstrągów mają zwolennicy szybkich działań. Do tego sposób, który ja wręcz celebruję ma tę wadę, że jak ktoś idzie za nami, to na bank nas dogoni. I tak było tamtego popołudnia. Tym bardziej, że przyświecające słońce sprzyjało takiemu aptekarskiemu, dokładnemu spinningowaniu. Pojawił się młodziak, lat około 17. Widząc, że łowię obszedł mnie niestety wielkim łukiem. Początkowo myślałem nawet, że to jakiś spacerowicz – „kolo” był w żarówiastej, czerwonej kurtce… Łowił, że tak powiem dość optymistycznie, bo polegał jak pokazały zatopione pniaki , na których urwał jedną z gum, na nieźle nawet podmalowanych kopytach, tyle, że długości palca.

(fot. A.K.)

Zapewne to jakaś alternatywa i nawet nie wykluczam częstych ataków, tyle, że z zacięciem nawet jakby się trafił 35cm „byk”, byłoby słabo, bo sam to przerabiałem z 8-9 lat temu, kiedy jeszcze takich pstrągów było więcej. Zazwyczaj moja skuteczność wynosiła wtedy jakieś 20%. Otóż kolega po kiju, utknął chyba na jakimś zaczepie, bo na kolejnej prostce, zbliżyłem się do niego na 250m. Wyrwał wtedy jak z procy. Nie mając spodniobutów tylko zwykłe gumiaki, dobrnął do dopływu i zawrócił. Mijając się zamieniliśmy zdawkowe, dosłownie dwa zdania. Był jakiś wydygany, ale chyba nie był to kłusol. Ponoć nic nie złowił. Jak się domyślacie – ja na tym fragmencie też zerowałem, nie licząc słownie trzech nerwowych wyjść drobnicy. Koleś szedł jak nosorożec i „spalił” całe 1,5km.

Nieco zniechęcony i równocześnie z nadzieją przekroczyłem dopływ. Zawsze mam wodery. Same korzyści na takich wodach:

– bardzo rzadko tracę przynęty, a traktuję sprawdzone wabiki, jak relikwie i chyba nie jestem odosobniony

– rzadko trafi się teren nie do przejścia

– latem – to dobra ochrona przeciwko kleszczom [przez te wszystkie lata dopadł mnie tylko jeden]

Dlatego wolę czasem wyglądać jak ruski turysta i taszczyć wodery w dużej reklamówce. Niestety, nadzieja była krótka. Poprzedzało mnie dwóch ludzi. Wprawdzie moje flegmatyczne tempo powodowało, że z każdą miejscówką dystans między nami się zwiększał, co dawało nikłą nadzieję, iż pod koniec, resztkę odcinka przejdę o około godzinę po tych przede mną. Skończyło się na trzech potrąceniach, wywołanych przez niewielkie pstrążki.

 W temacie pstrągów lubię kiepską aurę. Zawsze powoduje, że część osób odpuszcza. A pogoda psuła się z dnia na dzień. Nad tą samą wodą, co wyżej, tylko tydzień później. Jest ledwo ponad zero. Ponuro i surowo. Szara ziemia znów lekko przymarzła z wierzchu. W nocy padał dość długo silny deszcz, ale nie wpłynęło to na stan rzeki. Na szczęście nie wiało. Jak poprzednio, na początku postawiłem na wahadłówkę, z tym, że byłem bardziej czujny niż poprzednio.

(fot. A.K.)

Woda musi być „schodzona”. Niezależnie od pogody, coś by musiało się, choć pokazać, a tu cisza. Dopiero przy utopionych choinkach w bliźniaczy sposób jak 7 dni wcześniej, na bank ten sam pstrążek skutecznie atakuje wabik.

(fot. A.K.)

Ciekawe było to, że on i wszystkie następne, które udało mi się złowić tego dnia na wahadłówkę, były zapięte za sam kraj paszczy i bardzo delikatnie, cześć na zewnątrz pyska. Ryby pobijały w spływającą wyraźnie w poprzek nurtu wahadłówkę. Zaliczam jeszcze trzy kiepskiej jakości próby ataku. Maleństwa nie dawały rady. Tu ponownie napiszę, że najmniejsze wiróweczki nie powinny być stosowane gdyż ich liniowa, regularna i przewidywalna praca ułatwia takim malcom skuteczne, ale często dość głębokie połknięcie kotwiczki. „Pijane” wahadło chroni takie zupełnie małe pstrągi przed tym, zaś większe nie mają żadnych problemów, by trafić.

Doszedłem do takiego miejsca, za które nie dałbym przysłowiowych 5zł. Długi rzut wzdłuż brzegu dwa, może cztery obroty i nagłe zastopowanie kolebania wahadełka, połączone z miękkim ugięciem kija. Byłem przekonany, że zaciąłem wystarczająco mocno, ale może odległość to zamortyzowała. Ładny, [bo miarowy z wyraźnym okładem] potok zakotłował na powierzchni. Widziałem bardzo szeroki jak na wczesną wiosnę bok i matowo biały brzuch. Nawet sekundę myślałem, że to znów hybryda, bo z relacji kolegi wiem, iż te ryby w zeszłym roku pojawiły się i w tej rzece. Po kilku sekundach pstrąg – [ to na szczęście był potokowiec] – niestety dla mnie – spiął się.

(fot. A.K.)

Myślę, że ryby zbierały wypłukane przez nocny deszcz dżdżownice, bo na kolejnej lichej prostce, znów przy samym brzegu, w wodzie po kolana mam kolejnego kropka. Miejscówka tylko z zeschłą trawą na dość stromych brzegach. Żadnych krzaczków, czy drzew. Łyso.

Również dość przyzwoita ryba jak na średnią tego, co pływa w rzeczkach okręgu.

(fot. A.K.)

Dość szybko udało mi się kilkanaście metrów niżej wyjąć jeszcze jednego, któremu brakło słownie centymetra do miary. Nie śmiejcie się, ale mam tak, że choć jeden miarowy, to wyprawa jest udana, a dwa i więcej to już euforia. Takie to moje chodzenie za pstrągiem. Ta ostatnia ryba mnie zmartwiła, bo miała taką samą rozłażącą się skórę, jak rok temu hybrydy na mojej wodzie. Przyjrzyjcie się dużej, nieregularnej ciemnej plamie, na „płn – zach” od mojego kciuka.

(fot. A.K.)

Przez całe moje łowienie w ostatnich ponad 20 latach, zdarzało mi się widzieć, co najwyżej pstrągi z pleśniawką. Od zeszłego roku, co jakiś czas łowię ryby z czymś takim. Na swojej wodzie w tym roku też zaliczyłem jednego małego potokowca, który niestety już powoli się „rozłaził”. Wprawdzie ani w tym ani w zeszłym roku nie zaobserwowałem czegoś, co można nazwać epidemią, ale chyba tylko dlatego, że hybrydy zeżarto zanim zdechły. W każdym razie to „coś” przetrwało zimę i jak widać jest w różnych ciekach, niekoniecznie w ogóle się łączących.

Ostatni kawałek za dopływem, znów ktoś zrobił chyba tuż przede mną i przez kilkaset metrów nie miałem kontaktu. Dopiero w dużym dołku, po którymś pustym przeciągnięciu przynęty założyłem na 2g główce mocno wyblakły fioletowy 2,5cm twisterek. Musiałem podejść kilka metrów, bo początek miejsca to jeszcze kręcąca woda i przewidywałem, że gumka nie zjedzie do dna. Stałem jak czapla na dziurą. Rzuciłem z dwa metry powyżej. Gumka ewidentnie toczyła się na dwie długości kija ode mnie, toczyła, toczyła i…stanęła. Nie nagle, żadne takie. Po prostu żyłka przestała spływać. Napiąłem leciutko żyłkę i bez wątpliwości – ryba. Zacięcie. Znów dość przyzwoity opór. Z około 1,3m głębokości wyszedł do powierzchni około 30cm pstrążek [tym razem chudy jak kijek], ale z brawurą szybko zanurkował ku piaszczystemu dnu i wypiął się. Taki nasz wędkarski los. Zastanawiam się tylko jak to jest: pojedynczy hak małego jiga trzyma pstrągi na ogół bardzo pewnie, natomiast z tych okoniowych, niby większych haczyków potokowce, mnie przynajmniej dość często spadają.

Następnie zaliczyłem jednego malca i piękne branie w ładnym miejscu, zwiastującym coś większego. Doszedłem do jakiegoś zapuszczonego, ale zamieszkałego domu na przeciwległym brzegu. Spławik z kawałkiem żyłki na nędznej siatce dochodzącej do samej wody, nakazał czujność. I jak na przekór losowi, znów w którymś tam rzucie, pełzającą w ślimaczym tempie gumkę łapie, co nieco większy pstrąg. Z automatu pochyliłem szczytówkę do powierzchni i ze stoickim spokojem zwijam żyłkę, starając się zachować spokój [jakby ktoś podglądał w oknie]. Siłą rzeczy hol był dość powolny. Około wymiarowa ryba spadła może 7m ode mnie. Może dobrze?

W sumie końcówkę mógłbym uznać za pechową, ale nazwę ją emocjonującą.

Nie mam pojęcia, jaki będzie najbliższy weekend, ale chyba wyraźnie poniżej dodatniej kreski na termometrze… A szkoda, bo część zbiorników w moich okolicach zaczęła uwalniać się od lodu; niektóre pozbyły się go całkiem, jak jedno duże starorzecze. A marzy mi się już coś innego niż pstrągi…

2 odpowiedzi

  1. Fakt nie przebicia się na kropkach powyżej 30cm upatrywał bym w przynętach te duże szybko się na nie uodparniają .Idąc dalej mam jednego kropa na rzece i złowiłem go 3razy już na ta samą przynętę ma 34cm.Teraz jeśli do wody ją wrzucam zawija się i ucieka .Po rzucie inną przynętą też już nie wychodzi.Morał tego krótki wszyscy Twoi znajomi łowią na podobne przynęty zaprezentowane na forum.
    To i tak nieźle że coś wyciągasz bo tych co spotykam nad wodą już nic widocznie masz lepszą technikę prowadzenia:)

  2. Masz rację, że starsze pstrągi, niekoniecznie wielkie – bardzo szybko uczą się nie nabierać na te same/bardzo podobne przynęty. Natomiast u mnie wciąż króluje wobler i to nie najmniejszy oraz wirówki. Z wahadłem chodzi jeszcze jeden wędkarz. Z tych, których spotykam, jeśli mają gumy do takie słusznej długości, choć wiadomo wszystkich łowiących nie widzę, a jest ich wielu od zeszłego sezonu. Brak ciut większych ryb to skutek wybicia, fizycznego wyeliminowania ryb okołowymiarowych w zeszłym roku i uważam, że w co najmniej 70% przyczynili się do tego wędkarze. Tak to widzę na tym przynajmniej odcinku…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *