Z wytęsknieniem czekałem odwilży. Pewnie takich było wielu. Aura w swej łaskawości jakby wysłuchała życzeń. Początkowo. Ostatni tydzień stycznia. Półmetrowe sople przed moim oknem odpadają, nie mogąc się już utrzymać. Nareszcie wyraźnie na plusie. Niby biorę pod uwagę, że popłynie szara, pośniegowa woda, ale… Tymczasem 30-go, przynajmniej u mnie ma miejsce godzinne oberwanie chmury. Woda ledwie mieściła się między krawężnikami. Pamiętam potężne odwilże, ale nie taki deszcz w środku zimy. Kolejnego dnia około 12.00 jest 9 stopni na plusie. Mży. Co z tego, że dostałem zgodę na urwanie się z dwóch godzin z pracy w pierwszy dzień lutego w zamian za odrobienie ich w następnym tygodniu. Idę dla spokoju sumienia rzucić okiem na pobliską rzeczkę. Taki test. Bynajmniej nie ona miała być polem działania. Krótkie spojrzenie i w tył zwrot. Woda podniesiona o 100%. Kolor – kawa z dużą ilością mleka. Przejrzystość dla ludzkiego oka 0,00cm. Piątek przebiegł, więc normalnie. Odpuściłem. W sobotę idę ponownie. Kwadrans marszu. Woda opadła może 10% ale jest totalnie pośniegowa, matowa i jasnoniebieska. Tyle, że kropi już mało, temperatura spada. Jest szansa, że w dniu następnym zafunduję sobie dłuższą chwilę emocji.
3 luty. Południe. Ponuro, iż muszą się upominać że dzień się jeszcze nie kończy. Pora mało pstrągowa, ale w weekend – gwarancja, że nikt za nami, ani tuż przed nami nie idzie. Wolę to i spokój, niż nerwowy pośpiech. Agnieszka zobligowała się zawieść mnie na miejsce. Wrócę jakoś we własnym zakresie. Korzystając z tej możliwości, jadę już ubrany. Jest chłodno. Na termometrze zero. Wyskakuję z auta i drałuję jakieś pół kilometra przez zaorane pole. Śniegu prawie nie ma. Za to pełno błocka. Do wody to prawie dobiegam. Cóż, szału nie ma. TA rzeka się nie oczyściła.
Nadal podniesiona w stosunku do normalnych stanów o jakieś 25cm, czyli bardzo dużo. Na ostrych zakrętach brunatna ciecz mocno szumi. Niezniechęcony zakładam wahadełko.
To niesamowite. Przez pierwsze 20 minut mam wrażenie, że kręci mi się w głowie. Jestem tak napięty i czujny jakbym spodziewał się natknąć na tygrysa. Robię to tyle lat, ale każdy pierwszy wypad powoduje ekscytację trudną do opisania. Czasem rozmawiam z wędkarzami i mówią, że tak mieli kiedyś, że teraz już nie mają tych emocji. Ja wiem jedno: ten rodzaj dreszczu nigdy mnie nie opuści i nigdy mi się nie znudzi…
Pół godziny. Przeczesałem może z 200m. Cztery zakręty i dwie małe prostki. Powoli ochłonąłem. Mała kalkulacja. Widoczność w wodzie paskudna. Ja perłowy twister [ten wabik widzę najłatwiej], dostrzegam jeszcze jakieś 10cm pod powierzchnią. Wahadłówka ginie mi z oczy szybciej. Wyciągam, więc jeszcze około 6cm wobler. Nie to, że uważam, iż są mniej skuteczne na pstrągi, ale mam większą satysfakcję jak wyjmę jakiegoś na wahadłówkę lub twister. Tak mam. Poza tym prawie wszyscy łowią woblerami. Ale w takiej wodzie… Będzie chyba lepszy. Wychodzę z założenia, że:
– pośniegowa woda obniżyła pewnie temperaturę i ryby będą jeszcze mniej ruchliwe niż zazwyczaj
– przy „śniegówce” chyba gorzej żerują
– przy takim poziomie wody siedzą w dziurach, korzeniach blisko brzegu, a raczej pod nim
– mało prawdopodobne, że stoją w ostrym nurcie
Postanawiam skoncentrować się na spokojnych prostkach, gdzie normalnie nawet bym się nie zatrzymał i wszelkich spowolnieniach. I blisko brzegu oraz dna. Łatwo powiedzieć. Cudem odhaczam pierwsze dwa zaczepy. Nic nie widać. Z cierpliwością filozofa przeczesuję flegmatycznie, typowane obszary. Co któryś rzut muszę ściągnąć z przynęty jak nie liście, to jakieś trawy, które spływają masowo.
Dostrzegam w resztkach śniegu, że ktoś szedł. Raczej przedwczoraj. Jakiś niepoprawny optymista. Być może kalkulował, że tu, w wyższej partii rzeki woda będzie mniej brudna. Ale takich odcinków 1 lutego chyba nie było. Wyglądało, że miał wodery – nie obchodził różnych zatoczek tylko je przecinał. W zwykłych gumiakach by tego nie zrobił. Też miał chyba zaczepy i w tych samych miejscach, co ja, bo ślady urywały się w wodzie. Czyli też wchodził w koryto. A rzeka była pewnie wyższa i to dużo…
Kolejne wspaniałe miejsce. Głęboko, ale ile? Z tym, że woda w zwężeniu płynie okropnie szybko. Dopiero potem brzegi rozstępują się lejkowato, a nurt wyraźnie zwalnia. Wygląda, że płynie po równym piaszczystym dnie i tylko jakieś półtora metra od brzegu i kilka metrów poniżej mnie w wodzie leży coś większego, co marszczy powierzchnię i odbija część wody ku lądowi. Najpierw wachlarzem ogarniam całą przestrzeń „lejka” woblerem. Potem to samo wahadłówką. Praktycznie, jest może z 0,6m w miarę leniwego nurtu. Nie licząc silnego wiatru nad wąwozem, w którym płynie rzeka, to absolutnie nic się nie dzieje. Mija może półtorej godziny od startu, więc łowię na spokojnie, ale daleko mi do znużenia. Cieszę się tym, że żyłka nie zamarza, że rękawiczki bez palców z powodzeniem wystarczają, by nie marzły ręce. Nie zniechęcony zakładam twister. Wybieram najbardziej perłowy ze wszystkich, jakie mam w pudełku. Taki perłowy, że aż lekko błękitny. Przynęta spada kolejny raz pod przeciwnym brzegiem. Spływa spokojnie, momentami zahaczając o dno. Ściągam ją wolno pod prąd, tuż przy piaszczystym, łysym i stromym brzegu.
Jest taki rodzaj zatrzymań przynęty, kiedy nie odważę się powiedzieć, czy była to ryba, czy zaczep. Dotyczy to różnych łowisk. Zaburzenie takie bywa tak ulotne, a zarazem wyraźne, tyleż żywe, co i „martwe”; nie ośmielę się nigdy wyrokować. Idealnie 50/50…
Twister wpływa między brzeg, a to coś leżące w nurcie. Mam takie właśnie zatrzymanie z natychmiastowym puszczeniem, które w połączeniu z szybkim zacięciem, lokuje gumkę za moimi plecami. O, wszystko zaczyna się dziać dużo szybciej. Pytanie: zaczep czy ryba? Przerzuciłem kilka kolejnych przynęt. Łącznie kilkanaście przepuszczeń na tej samej trasie. Blisko dna i w pól wody. Potem kolejne kilkanaście jakby domniemany sprawca spłynął niżej. Nic. Powracam jeszcze raz. Wabik jest w „cieśninie” i jednak… Tym razem martwe potrącenie. Być może pojedynczy, cienki kij w dnie, może jakiś drut… Szkoda.
Następny kilometr przebiega bez żadnych spektakularnych wydarzeń nie licząc uciekających bażantów. Ślady woderów sprzed kilku dni dochodzą do mostu i kierują się ku drodze. Poniżej mostu brak jakichkolwiek oznak bytności ludzi. Widać, wędkarz, który chciał rozpocząć sezon punktualnie pierwszego, zrezygnował. Trudno mu się dziwić. Sam zastanawiam się, czy nie zawrócić w kierunku stacji. To do niej najbliższa droga, potem będzie znacznie dalej. Ale to pierwszy wypad. Po wyjątkowo długim okresie przerwy. Zwykle to były 2-3 tygodnie, a w tym roku dwa…miesiące.
Rzeka poniżej mostu stawała się znacznie bardziej dzika. Zero śladów regulacji czy innej ingerencji ludzkiej. Za to sporo znaków zdradzających bobry, które chyba licznie zasiedlają okolicę. Mimo bardzo obiecujących miejsc kolejne 2km zupełnie nic się nie dzieje. Bardziej strome brzegi utrudniają tylko poruszanie się. Śniegu brak – błota ile zechcesz. Jedyna różnica, to ewidentnie spadającą temperatura. W którymś rzucie przynęta już nie poleciała. W ostatnich przelotkach pojawiły się matowe grudki lodu. Dochodzę do jakiegoś niewielkiego dopływu. Macam dno stopą. Dość głęboko. Z dużym trudem przechodzę na drugą stronę i jestem u podnóża około 4m skarpy. Prawie pionowa. Niżej robi się tak głęboko, że nawet wodery nie dają rady. Chwytam krótko dolnik kija i prawie wbijając go w zwisające trawy, wykorzystuję jak czekan. Jestem prawie na szczycie skarpy i nagle coś puściło i znów jestem w wodzie. Z dużym hukiem. Tak jeszcze z 5-7cm i woda byłaby w woderach. Szczęście, że twarde dno. Jacyś kibice umarliby pewnie ze śmiechu. W końcu po pionowym czołganiu -podciąganiu jestem na górze. Przede mną pas gęstych olch. Przy naturalnym, kamiennym niby progu woda huczy i kręci. Potem się uspokaja, lecz na oko wiać, że jest przynajmniej metr.
Tu mam znów kolejne zatrzymanie. Tym razem obstawiam rybę. Takie trzepnięcie łbem, by odgonić intruza. Jeden hak twistera nie dał rady z tym, że być może ryba wcale się nie ukłuła. Cedziłem tam tę burą zupę z kwadrans. Niestety. Nic już się nie skusiło.
Zaczął za to padać śnieg. Naprawdę mocno. Drobny choć gęsty śnieżek, tylko pędzący wiatr potęguje i zimno i poczucie, że zaraz wszystko zasypie. Jest już około 16.00 – wszystko staje się białe i jasne.
Kolejne kilkaset metrów niżej zaliczam masakryczny poślizg. Błoto z wierzchu zaczęło już przymarzać, a śnieg doskonale tuszował nierówności. Stanąłem na jakimś okrągłym klocku, który na pochyłym brzegu odjechał z moją nogą. Niby się pozbierałem, ale jak rzadko nadgarstek czułem chyba z godzinę. Licząc ze zjazdem po skarpie to zaliczyłem tylko dwa…poślizgi. Wybaczcie, jeśli rozczarowałem. Jakże inny początek sezonu w porównaniu z zeszłym rokiem. Dużo mniej udany. Gdyby to był drugi – trzeci taki jałowy wypad to bym biadolił. A tak? Czekam aż spłynie brudna woda. Tak czy inaczej będzie ekscytująco…