Mój wzdręgowy amok trwa. O, jakby tak ryby miały takie długie okresy żerowania. To by było dopiero! Niestety, jak pokazuje rzeczywistość, ryby są normalne i żerują w określonych porach, przez określony czas. Nie tak jak, ja – sterczący niczym przysłowiowa czapla, na pontonie zawieszonym pośród tych 5m ślimaczej toni pode mną i mieszający odmęty Wisły pół gramową przynętą. Momentami sam się śmieję do siebie z całej tej sytuacji. Ale łowisko jest powtarzalne i ryby – cudownie wyrośnięte. Podobnie, jak w przypadku okazów innych, bardziej „poważnych” drapieżców, tu nie ma stu brań na godzinę. To podchody do pojedynczych sztuk, ale jak się trafi, to krasnopióra ma już te 70-80 deko.
Poniżej małe podsumowanie dwóch wypadów.
Kolejne, „wspaniałe” przedpołudnie. Gorąc i zastój powietrza. Cyrkulacja, niestety wschodnia.
Pływamy na dwa pontony. Ja w swoim, a Paweł z moim ojcem w drugim. Od razu ruszają z kopyta. Ja na wiosłach dopływam, gdy oni wykonują już pierwsze rzuty. Śmieję się, że nie mam szans z nimi jesli chodzi o prędkość, ale moc echa, jest ze mną. Ja od początku uderzam do wzdręgowej opaski, a oni pozostają przy okoniowo – sandaczowym uskoku.
Starannie szacuję prędkość pontonu. Praktycznie sam wyhamowuje około 10m od brzegu – już od dawna nie wiosłowałem, tylko pozwalałem mu pokonywać nurt siłą rozpędu. Dopłynąłem prawie nie burząc powierzchni. Ciche opuszczenie kotwicy. Bardzo starannie wiążę żyłkę 0,10mm do cieniutkiej agrafki. Kątem oka obserwuję drugi ponton, stojący 150m wyżej.
W chwili, gdy kończę montaż zestawu w rzadkich trawach tuż nad powierzchnią wody, coś buszuje pod jej lustrem. Coś pokaźnego, jeśli to krasnopióry. Z racji tego, że praktycznie nie odczuwam powiewu wiatru, zakładam eksperymentalnie najmniejsze mikrojigi. Konkretnie, to najlżejsze [0,2g], bo same haki są większe. W końcu to jigi, na które łowiłem klenie w leśnym bajorku. Lecą bez kłopotu pod sam brzeg. Oliwkowo – zielony pyłek ze srebrną nicią ląduje na dużym kamieniu. Ściągam go spokojnie. Spada w wodę jak prawdziwy, niewielki owad. Widać, że jest od razu dość duża głębokość, ponieważ napięta żyłka odchodzi od brzegu, a maleńki ciężarek jednak uparcie opada do odległego dna, nieznacznie skręcając, zgodnie z leniwym uciągiem. Bliźniaczy rzut. O, tym razem szybki i bardzo agresywny strzał. Kijek cudnie ugięty, lecz nadzieja szybko się rozwiewa. Tym razem, to kleń. Trzydzieści kilka centymetrów. Nie dla nich tu jestem.
Kolejne minuty, dość długie – bez jakiegokolwiek kontaktu. Tyle, że w tym zastałym powietrzu mam pewność, iż nawet tak karykaturalnie lekką przynętę, jestem w stanie tak prowadzić, by doszła do samego dna. Przy 4-5m. To już coś. Metoda jest prosta: po rzucie czekam aż napnie się żyłka. Potem oddaję z metr – półtora, napinam znów kijem żyłkę i powolutku opuszczam szczytówkę z kierunkiem nurtu. I tak do momentu, gdy widzę wyraźne klapnięcie cieniutkiej linki. Teraz to już tylko mikro skoki i kiedy czuję, że przynęta znów jest w toni, ponownie odpuszczam ten metr lub nieco więcej i powtarzam całą procedurę.
Rzut pod prąd. Ryzykownie, ale szybciej osiągam dno. Jig spływa na ponton. Kilka metrów przed pływadłem mam ewidentne, żywe zatrzymanie. Zacinam i podobnie jak Agnieszka parę dni wcześniej, nie mogę tego czegoś ruszyć. Muruje do dna, ale emocje trwają tym razem kilka sekund i ryba się spina. Na razie żadnych wniosków. Mogą to być podhaczenia, ale równie dobrze filigranowe haczyki mają kłopot z zaczepieniem się w grubościennym karpiowym ryjku.
Znów kilkanaście minut. Panuje nieznośna cisza, nie licząc chlapania nieznacznie ponad 40cm sandacza, którego wyjął mój ojciec. W odmętach, mikrojig, zapewne jak delikatną miotełką – puszystym ogonem – podrywa, niczym jakieś drobne żyjątko symboliczną ilość osadu. Tak chyba jest. Zastanawiam się, czy ryby są, a jeśli tak, to czy widzą na takiej głębokości zgniłozielony wabik. Czy w ogóle widzą w tej wodzie, tak głęboko kolory? Branie. Jednak widzą. Kij świetnie się gnie. Ryba nad samym dnem kreśli błyskawice – wiem już, że na bank wzdręga. Świstając i skrzecząc, [bo boję się krzyczeć], zwracam uwagę kompanów, by pochwalić się zdobyczą, która akurat ustawiła mnie tak, że nawet z tej odległości mogą dostrzec koło, które kreśli przygięta do powierzchni szczytówka. Ryba słabnie, ale ciągle odchodzi w toń. Przeciągam ją już zdecydowanie na tę stronę pływadła, która sąsiaduje z otwartą wodą. Niech tu „śliczna” się wyszumi na powierzchni. Rybka jest jak od cyrkla – okrągła, gdyby nie głowa i ogon. Niesamowicie wygrzbiecona, jak wyrośnięte, prawdziwe złote karasie. Wrzucam ją do siatki, postanawiając zmierzyć na końcu. Obstawiam, że ma ponad 35cm. Już się cieszę. Tym bardziej, że niewiele mam już tych jigów typowo wzdręgowych, a jak pokazał przykład, chyba nie pogardzą tymi większymi, kleniowymi i pstrągowymi.
Znów branie. Powtórka, choć nie tak długa i nie tak dynamiczna. Uczciwa trzydziestka. Jeszcze z początkiem sezonu, wiosną to bym cmokał nad taką z zachwytu. Ale się rozbestwiłem.
Duet rybek pływa sobie razem. Obręcze rozciągnęły siatkę w wodzie. Miło spojrzeć na takie cudeńka migające w toni. W wodzie są niesamowicie zielone. Na powietrzu złote. Tylko płetwy się nie zmieniają. Najprzedniejsza czerwień. Moje delektowanie się widokiem wzdręg przerywa Paweł, który krzyczy, że ma okonia – czterdziestkę! Nie wytrzymuję i krzyczę, by go nie puszczał, że muszę mieć fotę. Kotwica w górę i ile pary w rękach. Widzę, że kumpel ma już rybę przy burcie. No, okoń nie ma jeszcze czterech dych, ale naprawdę piękna sztuka. Ta miejscówka, to będzie chyba skarb jesienią. Od razu powiem, że o ile ja raczej nie mam dłoni koszykarza, o tyle kolega ma łapę słusznych rozmiarów. Mimo to okoń robi wrażenie.
Widać różowe, zagojone ślady, chyba po ataku suma. Garbus czmycha w głębinę po odhaczeniu. Zamieniamy kilka zdań. Podobnie jak u mnie, nie mają wielu brań. Powracam na opaskę, tylko z 20m niżej. Zanim zdążę zakotwiczyć, to łowię kolejnego, tym razem malutkiego klenia, który pod nawisem traw terroryzował jeszcze mniejsze rybki. Wypadł jak wariat z zieleniny nad wodą, gdy tylko czerwony pyłek dotknął powierzchni. Szkoda, że malec.
Kotwiczę. Doławiam trzecią, tym razem tylko 28cm wzdręgę. Zupełnie nagle pojawiają się chmury w postaci jednolitej smugi na zachodniej części nieba i zaczyna bardzo mocno wiać. Szarpie pontonem, fale uderzają z hałasem. Myślałem, że to podziała na ryby, bo zawsze działało, a tu nic. Do końca wiatru, czyli przez dwie, bite godziny nic się nie zameldowało po drugiej stronie zestawu. Zniechęcony próbowałem łowić po ludzku, czyli główka 10g i 10cm gumy. Zero.
Nareszcie wiatr ustaje. Spływam na koniec opaski – dalej zaczynają się już drzewa i nie stwierdziłem obecności tych piękności. Kotwiczę przez przypadek – [nie załączam nawet echa] na krawędzi wypłacenia. Około 2m z wyraźnym kantem schodzi łagodnie na 3m, a potem na 4m. Widząc żyłkę wychodzącą z wody trzy metru od burty puszczam dużo żyłki, a lekki już wiaterek zabiera ją i szybko przykleja do powierzchni, mały wolfram prostuje żyłeczkę, po czym linka wiotczeje – jest krawędź. Podrywam i buch. Na tym sprzęcie, to jakby niezły okoń walnął w dużą gumę. Kolejna. Pada swoisty rekord, ponieważ z tego akurat miejsca wyjmuję w chyba 10 rzutach cztery krasnopióry. Nieco mniejsze, bo wszystkie tuż pod 30cm. Spływam raz jeszcze i dorzucam kilka sztuk. Ostatecznie, jedenaście tłustych rybek waży ponad 5kg! To o czymś świadczy. Jestem dumny jak paw. Ojciec ogląda intensywnie ubarwione ryby w rozciągniętej wzdłuż burty siatce. Wszyscy podziwiamy te trzy największe, wybijające się nieprzeciętną wielkością i okrągłym profilem boku. Piękne! Puszczam oczywiście całe stadko. Tym razem żadna nie sięgnęła jakiejś magicznej granicy, ale było ok.
Pozostała kompania połowiła troszkę okoni i sandaczy, trafił się nawet mały szczupak, a drugi zdezerterował spod ręki.
Co do wzdręg, to mam już pierwsze wnioski. Najważniejszy jest taki, że tak duże okazy nie pływają w stadach po kilkadziesiąt sztuk. Nie dziwię się zresztą. Żadne z naszych dużych ryb raczej tak nie robią. Tych wyrośniętych, nie ważne już, jakiego gatunku, zwyczajnie jest niewiele. Kolejna sprawa, to, to, iż chyba zazwyczaj po zacięciu jednej, pozostałe czmychają kilka, kilkanaście metrów niżej, albo są po prostu równomiernie rozłożone wzdłuż opaski, po 2 – 4 sztuki. Wieczorne, zawzięte ściganie narybku tuż przy kamieniach, znów się nie powtórzyło.
Cztery dni później. Przed siódmą rano nie wierzę oczom: na termometrze 7 stopni!!! Lodówka. Umówiłem się z Pawłem o 10.00. Tym się pocieszam. Z poprzedniego dnia znika resztka chmur. Obserwuję jeszcze ostatnie obłoczki. Na miejscu jestem, gdy temperatura wynosi 17 stopni, z tym, że czujemy, jak robi nam się gorąco. Pogoda, którą określam jako niezdrową. Nie lubię takiej aury i w pełni rozumiem, że ryby zazwyczaj też. Ostre, suche, stepowe powietrze ze wschodu. Owszem, zanosi się na piękny dzień jakby ktoś chciał pochodzić po górach. Nam niekoniecznie o to chodzi. Kotwiczymy przy uskoku. Mamy pierwsze brania. Nawet całkiem silne, ale ryby albo małe, albo bez zacięcia na żarcie. Fakt – gumy minimum 8cm. Choć małych okoni to tutaj jeszcze nie łowiliśmy. W końcu, na samej krawędzi, prawie czuję jak gumka buja się to w przód, to w tył [to oczywiście lekka przesada], po czym szybuje przechylając się w głęboką toń. Szybuje pół metra. Strzał. Na mega sztywnym i mocnym kiju, to się czuje. Spokojnie ponad półkilowy garbusek o wściekłym spojrzeniu, bardzo niechętnie poddaje się akcji odczepiania. Gumy prawie nie widać.
Znów kilka spudłowanych brań, raczej z winy ryb a nie naszej. Bez mała 10cm biała guma kolegi śmiga w dal, poderwanie i… o, tu już poważniejszy zawodnik. Całkiem fajny sandacz.
Zastanawiamy się jak to jest w tym miejscu z rybami. Głównie Paweł łowi tu nocą bolenie i bywa, że całkiem skutecznie. Z brzegu. Ostatnio testował miejscówkę, stojąc na lądzie, w dzień, pod kątem okoniowatych. Te same przynęty. Z pontonu są brania. Z brzegu zero. Czasem sumek – osesek. Obserwujemy dwóch spinningistów. Fakt, że wyglądają na totalnych dyletantów – mówię to z całym szacunkiem, a nie drwię. Każdy kiedyś jest debiutantem. Mimo to rzucają w nasz rejon. Nie mają nawet jednego holu…
Ryby nie żerują w jakiś dziki sposób, ale satysfakcjonująco, biorąc pod uwagę aurę. Jest teraz już bardzo gorąco. Ostre słońce wręcz parzy. A ja się wypuściłem z termosem gorącej herbatki….Robiłem ją z rana pod wpływem pierwszego pomiaru temperatury. Ale się zrobiłem w konia!
Faktycznie brań nawet jest, ale ryby, jestem przekonany, że niemałe jak na okonie, biorą ostro, ale jakoś tak półgębkiem. Czasem coś jednak holujemy. Moją zieloną gumę, nawet mniejsze okonie, jak już się zdecydowały, to wsysały calutką.
Podobnie jak kiedyś, na kilka złowionych pasiaków, pod pontonem protestują już nieźle odpasione, pojedyncze sandacze.
Żadne kolosy, ale potrafią już przygiąć. Lampa, gorąc. I to któryś już raz w tym miejscu. Dobrze, że ryby gdzieś mają reguły, które im przypisujemy.
Wszystko ma jednak koniec. Ryby do południa kontynuowały, jak sądzę – żerowy szał z poprzedniego dnia – [jaka szkoda, że musiałem być w pracy], ale z każdą minutą aktywność słabła. Już nie było nawet podskubywań.
Naciągam kolegę na wzdręgi. Śladów żerowania brak, obecności ryb też. Kolega ma pobicie w wirówkę, lecz bez szczęśliwego finału. Z racji, iż odrodził się wyraźny wietrzyk, zakładam żółtego jiga. Całe 1g – już duży. Tym to rzucam po 20m z wiatrem. Przynęta upada między jedyny tu rzadki tatarak, a wielki konar na 2m głębokości, o którym już wiem, że jest. Zostawiłem na nim ze trzy przynęty na poprzednich wypadach. Opada, opada, napinam żyłeczkę, znów opada… Buch!!! Naprawdę! Jaki strzał. Kij gnie się, że można o tym wiersz napisać. Kolega pierwszy raz widzi całą rzecz z bliska. Ale daje. Kołowrotek „jedzie” na hamulcu. Z wrażenia nie zauważam, iż ryba chodzi relatywnie wolno, po długiej prostej. Zawraca i znów w długą. Oczami mimo wszystko widzę krasnopiórę, która będzie kolejną „naj”. Tajemnicza ryba jest po drugiej stronie pływadła, blisko burty, ale nic na razie nie chce oderwać się od dna. Pompuję jak każdy duży okaz czegokolwiek innego, na konwencjonalnym zestawie. Przemyka szary cień. Jeszcze nic nie da się powiedzieć. Za głęboko. Coś bąkam, że chyba nie wzdręga. Czując, że ryba jakby się zatkała, podciągam zdobycz do powierzchni. Kolejna już płoć z kategorii superciężkiej!
Jeszcze nie ma czterdziestki, lecz podobnie jak w przypadku największych wzdręg, jest już całkiem blisko. Ryba jest znacznie grubsza, bardziej masywna, niż porównywalnej wielkości krasnopiórka. Niby jestem rozczarowany i zarazem zachwycony.
Tyle było naszego w temacie mikrojigów. Jeszcze tylko z pół godziny aferowaliśmy się jak pokazała rzeczywistość, 20cm kleniami, które pod jedyną samotna wierzbą ostro czymś się objadały, stukały w wirówki, ale żaden się nie zapiął. Pływające w cieniu wierzby, zwodziły nas dłuższą chwilę, nim jeden w końcu wypłyną na oświetlony fragment. Potem jeszcze dwie – trzy sztuki utwierdziły nas, że nie ma się czym ekscytować.
Próby zapolowania na bolenie, które milczały jak zaklęte kończyły się tylko podcinkami leszczy, które nie szarpane, same, szybciutko się uwalniały.
Wieczorem wracamy na uskok okoni. Niestety cisza panuje nadal. Woda równa jak stół. Nic nawet nie pluśnie. W pewnym momencie czujemy że jest zimno. O, teraz resztki herbatki, nieznacznie chłodniejszej, lecz wciąż ciepłej smakują wspaniale. Wyciągamy bluzy. Około 18.30 pojawia się księżyc, na razie blady, lecz kształt, nie zostawia złudzeń. Idzie do pełni. Jeszcze tylko dwie, może trzy doby. Zwalamy wszystko na pogodę plus satelitę i chyba nie bezpodstawnie. Znów wieczornego, wściekłego żeru wzdręg nie było. Podobnie jak boleni, od których można regulować tu zegarki. Wracamy w autentycznym chłodzie. Czternaście stopni.
Te pierwsze półtorej godziny, to trochę mało, by powiedzieć, że dzień był udany, ale ta płoć…