…i grzmiało. Nie znam wędkarzy, którzy zawsze wracają z tarczą. Cudów nie ma, szczególnie w naszych, polskich wodach. Tak też było i ostatnio. Przy okazji, nasunęła mi się taka refleksja, że jeśli ktoś jest przewodnikiem wędkarskim, to ma chyba bardzo stresujący zawód. Przynajmniej w naszych realiach. Osobiście, mając zakodowane jak najlepsze wykonanie pracy w danym momencie, chyba bym oszalał ze stresu, że klient nie połowi. I nie będzie zadowolony. Pewnie w Skandynawii, czy innych egzotycznych, niedotkniętych przesadnie cywilizacją i rękami PZW wodach, ma taka praca sens. U nas? Wątpię, choć w internecie tu i ówdzie takie osoby się ogłaszają. Ceny, jakie proponują, mnie przynajmniej, przygięły do ziemi, a biedakiem nie jestem. Nie wiem, może nie doceniam tych ludzi i łowienie pod ich opieką gwarantuje cuda. Ja jakoś w cuda nie wierzę. Są dni, kiedy ryby zupełnie nie biorą. I zdarza się tak pod każdą szerokością geograficzną.
Pogoda w ostatnich dniach jest nieznośna i zupełnie nieprzewidywalna. Zdecydowanie wolałem poprzedni „program”. Wiedziałem, że jak wstanę na drugi dzień, to znów będzie 30 stopni w cieniu. I było dobrze, a ryby [oczywiście w miejscach, gdzie ryby są] – żerowały świetnie rano i wieczorem, a zadowalająco w dzień, nawet w południe. Tym razem nie było lekko, a pogoda świrowała.
Tu mała dygresja: mam nadzieję, że nie przynudzam dość monotonnym asortymentem ryb [kleń, boleń, ewentualnie okonie], ale logicznym jest polować na to, co aktualnie bywa aktywne i dostępne. Ja nie lubię utrudniać sobie życia i nie uganiam się w lipcu za szczupakami [o ile w ogóle to robię], czy dużymi okoniami. Na nie przyjdzie czas jesienią, podobnie, jak [może] na większe sandacze. Zapewne, jeszcze rok temu urozmaiciłbym relacje, opowiastką o pstrągach, tyle, że nad zakatowaną rzeczułkę już mi się nie chce chodzić. Po co się drażnić kolejnym pajacem ładującym dwudziesto paro centymetrowego kropka do torby; podobnie, a może jeszcze mniejszą ochotę mam na konfrontację ze stadnie już przesiadującymi w krzakach, najzwyklejszymi kłusownikami. Tak na dzień dzisiejszy to wygląda.
A, więc nadal Wisła. Umówiłem się z ojcem. Facet ma już prawie 70 lat i sprawność nie ta, co dawniej, więc w temacie ryb skazany jest właściwie na mnie i na młodszego kumpla, który czasem podjedzie po niego. Rodzic mieszka na wschodnich obrzeżach Krakowa, więc przy okazji zjechaliśmy te 10 kilometrów poniżej. Woda maleńka, jeszcze mniejsza niż w ostatni piątek. Pierwsze 40 minut było mało fascynujące, bo siedzieliśmy w aucie przeczekując deszcz i burzę. W międzyczasie dzwonił jego inny kolega, który ponoć dość przerażonym głosem zdał relację, z przetrwania koszmarnej nawałnicy 30 km powyżej. Również był nad wodą. Uspokoiło się. Z nadzieją na powtórkę [klenie ostatnio brały dobrze], idę szybko przez chaszcze. Jest znacznie chłodniej, ale nie zimno. Na otwartej przestrzeni długiego jęzora wielkiej mielizny, wiatr ma siłę huraganu. Może nie ciągle, lecz więcej jest takich porywów, że smużak leci nawet na około 25-30m, a jak opadnie na wodę, to kolejny podmuch uderza w żyłkę z taka siłą, że drewniany owad jest podrywany na krótki moment z powierzchni w powietrze. Tyle, że niema to nic wspólnego z jakimś naturalnym ruchem. Do tego na wodzie fale i to duże. Często za duże. Z bólem zaliczam trzy sensowne brania, niezbyt gwałtowne, z czego dwa, to były większe ryby. Szczególnie drugie pobicie – na wiróweczkę – było bardzo silne i puścił nawet dość sztywno ze względu na wiatr i luzy na żyłce, ustawiony hamulec. Nie zaciąłem żadnej z tych ryb. Ojciec tryumfująco oznajmił, że złowił dwa sandaczyki i okonka. Rzucam obok niego, ale mam kontakt tylko z około 15cm klenikami, a takie ryby mnie zupełnie nie interesują. Kończymy po półtorej godziny. Nie ma to sensu, tym bardziej, że planujemy dwa dłuższe wypady dzień po dniu.
Następny ranek. Kilkadziesiąt kilometrów dalej. Stoimy i nie wiemy, czy rozkładać manele. Leje. Może przesadzam. Mocno mży. Ponuro jak na cmentarzu. Wiatr robi sobie żarty. Dobrze, że wieje chociaż konsekwentnie z jednego kierunku, tocząc po niebie wielgachne chmurzyska w kolorze cieczy lubianej przez niektórych meneli. Czasem na sekundę błyśnie błękit. Taki, dosłownie przecinek na niebie. I zaraz znów mżawka. Woda nadal mała – to mnie zaskakuje, bo w nocy przeszły dwie spore ulewy. Krótkie, lecz obfite. Nie licząc wszechobecnych fal – na wodzie cisza. Zero pobić, czy spławów. Powodem zapewne silny spadek temperatury. Woda reaguje jak zawsze z opóźnieniem. Miała w upały nawet ponad 20 stopni – sprawdzaliśmy, a teraz w długich spodniach i spodniobutach, jest mi chłodno – ma góra 15 stopni. Dla ryb, to jakby je wrzucono do lodówki, aczkolwiek, przynajmniej część z nich miała dość prawie tropikalnej termiki. Wprawdzie nie mogłem ojcu zagwarantować bolenia, ale wierzyłem mocno, że całkiem sympatycznych okoni i małych sandaczy nałowi się facet za wszystkie czasy. Guzik. Drobnica też kaprysiła. Trzeba było dość finezyjnie prowadzić gumkę lub wirówkę, szczególnie przy tym wietrze. Niewątpliwie wielu brań nawet nie poczuliśmy. Rzadkie hole, dotyczą przynajmniej bardzo sensownych, jak na nasze polskie warunki i porę roku pasiaków. Zdecydowana większość ryb ma około 25cm, takie blisko trzydziestki, to nie rodzynki. Fakt, że jak się zdecydują, to atak jest bardzo pewny. Pojawiają się między nimi malutkie, 20-25cm sandaczyki, ze zdziwioną miną zakorkowane 5cm gumką. W porównaniu z garbuskami w ogóle nie walczą. Oczywiście staję na głowie by złowić rapę, ojciec z reszta też. Próżny wysiłek. Woda wyraźnie opada, co nie jest dobrą prognozą. Mimo ponurej aury i wichru [ w radio mówili, że porywy osiągały w tej okolicy do 70km/h], idę na małą rafę, łudząc się jakimś kleniowym desperatem. W dwadzieścia minut doczekałem się dwóch ataków. Wyjąłem około 20cm rybkę. Spasowałem. Jest mi już zwyczajnie zimno. Ubrałem się zbyt lekko. Powtórnie zakładam sztormiak, mimo, że od kilkunastu minut nie pada. Zapinam się szczelnie. Robi się „szklarnia” i da się wytrzymać. Na dalekim horyzoncie, jak okiem sięgnąć wielka chmura śliwkowego koloru. Zastanawiamy się, czy lepiej się nie zwinąć. Postanawiam jeszcze porzucać za boleniem. Jakby na zawołanie, widzę około 40m od nas atak niewielkiego drapieżcy. Dwa rzuty i uderzył. Czy ten? Nie wiem, podobnie nieduży, jak ten, co się ujawnił, więc pewnie ten sam. Zaledwie 48cm. Kropnął w 11cm tarnusa.
Po kilku minutach przerwy, znowu zaczyna kropić. Składamy lekkie zestawy, by szybko dać nogę do auta jakby co, a przecież trzeba sforsować pół Wisły i kilkaset metrów wertepów.
Na koniec postanawiam przejść na drugą stronę. Wody po pas. Przysiadam na stromym brzegu, zapierając się nogą o wielki głaz. Pod samym brzegiem bardzo silny nurt. Przeciągam wzdłuż maleńki wobler [5cm] w stylu siudaka. Najpierw widzę, a potem dopiero czuję rybę. Gwałtowne wynurzenie i trzepniecie niewielkiego bolenia odbieram ja atak trzykilowca na pełnym gazie. Ryba wzięła jakieś 3m od szczytówki. Krótki hol i fotka. Też maluch – 52cm, ale jakoś mi raźniej.
Zaczyna już lać. Rzucam w dół nurtu, w skos. Wobler, mimo, że tonący jest pod powierzchnią znoszony w kierunku brzegu. Blisko lądu mam kolejne pobicie. W tym samym miejscu, co przed chwilą. Ryba na ułamek sekundy przygięła kijem i się spięła. Miała około 50cm. Na chwilę wiatr i deszcz przestają istnieć. Kilka kolejnych rzutów. Tym razem nieznacznie dalej w kierunku środka rzeki. Gwałtowne zatrzymanie. Właśnie nie pobicie a zatrzymanie, takie nie boleniowe. Ścierpnięty tym przyklejeniem do stromizny, za słabo zacinam. Ryba od razu robi „flądrę”. Płynie całą szerokością boku równolegle do dna. Jakbym go nie widział, to do złudzenia przypomina małego suma. Boleń, nieznacznie większy – może pod 60cm, tyle, że już wiem, że raczej się odepnie. Tak to jest przy takim niefartownym zacięciu. Nie pomaga docinanie. Ten też się odpiął. Nie mam pojęcia jak to się dzieje, ale przy specyficznym [jakim?] wbiciu haczyka, bolenie zachowują się identycznie. Małe czy duże – bez różnicy. Na szczęście to nieczęste zdarzenia. Mamy dość. Wracam na drugi brzeg. Potem, jak w takich przypadkach wrzucamy mokre graty w bagażnik, bez szczególnego bawienia się z nimi. Sam wyskakuję ze sztormiaka, dzięki któremu przetrwałem i spodniobutów, dbając tylko by w międzyczasie zmoknąć jak najmniej.
Nieznacznie wychłodzeni, po gorącej kąpieli, po świetnym spaghetti i jeszcze lepszym winie, padamy tuż po 22.00. Jutro ma być lepiej.
Faktycznie, pogoda zda się wyglądać na bardziej przyjazną. Wiatr hula jak wariat, tyle, że dużo słońca i błękitu. Chmurzyska też są. Zabieram nowy aparat. Na razie umiem nim zrobić tylko zbliżenie. Zastanawiam się jak to jest: nie spotkałem instrumentu, z którego potrafiąc wydobyć dźwięk, nie potrafiłbym wygrać dowolnej melodii. Jakość dźwięku najczęściej kulawa, lecz jeśli kawałek jest znany, to każdy go rozpozna. W kwestii innych sprzętów jestem „kosmitą”, a cokolwiek informatyczno-elektroniczne jest strefą niebezpieczną dla psychiki. Zwyczajnie spinam się swoją niemocą… Pewnie dlatego, że takie rzeczy ani mnie nie cieszą, ani nie fascynują. Ot, są koniecznością.
Wisła zupełnie mała, jeszcze mniejsza niż poprzedniego dnia. Jakim cudem? Przecież lało! Nie mniej z nadzieją rozkładamy po dwa kije. Wszak w miarę pogodnie. Mija godzina i jedynie wielki, grubo ponad 70cm boleń, co 15-20 minut bombarduje pojedynczym mlaśnięciem spokojną wodę. Miejscówka taka, że raczej bardzo ciężki do „zdjęcia go”: prawie nieruchoma tafla zastoiska. Poza tym panuje monotonny bezruch na wodzie, nie licząc szybkich fal i licznych zmarszczek, które silny podmuch funduje rzece. Dwie godziny za nami. Bez dotknięcia, więc łapiemy się brzytwy [czytaj – okoni]. Zdrada! Nawet one maja nas w nosie. Nawet jednego. Ojciec wyciąga na nijakiej wodzie sandczyka. Za chwilę drugiego. Około 20-o dekagramowe rybki są napchane tak, że skora na brzuszkach jest lekko różowa i nieznacznie prześwituje. Tylko one mają jeszcze apetyt. Idę na łatwiznę i po chwili też mam kilka sztuk. Niektóre mimo szeroko rozwartej paszczy, nie są zapięte hakiem, tylko jakby uczepione ząbkami ripperka, który nie chce im wypaść z pyska. Wyglądają wtedy komicznie.
Ponownie jestem na stanowisku okoni. Niemożliwe, by ich nie było. Zmieniam przynęty. Chyba z 7-8 gumek o gramaturze od 1g [prawie nierealnie do zarzucenia w tym wietrze], do 5g. Żółte, cytrynowe, zielone, białe, czerwone. Wirówki. 00, 0, jedynka. Kilka wyraźnych uszczypnięć. Przychodzi mi na myśl, że pewnie podobnie jak sandacze, są napchane, tylko jeszcze bardziej i może się skuszą na cokolwiek małego i możliwie lekkiego. Szybko montuje trok boczny. Nie lubię tak łowić, tyle, że chyba nie ma wyjścia. Oliwka 10g z krętlikiem i na dłuższym ramieniu 2,5cm żółty twisterek na 1g. Pierwszy rzut i wisi. Drugi rzut – drugi okoń. Oba nieznacznie więcej niż 25cm [mam zaznaczone na kiju wymiary: 25, 30,40cm]. Grubasy.
Kolejne dwa rzuty to bardzo silne brania, lecz nie zacięte. Potem znów cisza. Sprawdzam jak zareagują sandaczyki. Reagują podobnie jak wcześniej, tylko jeszcze pewniej. Wyjmuję kilka kolejnych. Wyciągam z plecaka haczyk bez główki i nawlekam na niego fioletowy twisterek. Brania okoni znów wracają. Nie są liczne, a i rybki też różne. Niektóre w typowo mikrym, polskim wymiarze tego gatunku. Ale coś się dzieje. Powoli jednak tracimy ducha. O 14.00 dajemy za wygraną. Pakujemy lekkie kije. Tymczasem woda nagle przybiera. Szybko i wyraźnie. Pewnie gdzieś polało mocniej. Woda rośnie o jakieś 10-15cm. Mielizna, na której jesteśmy, staje się wyspą. Maleńka wysepka obok, zaczyna znikać. Łapiemy z nadzieją zestawy na bolenia. Kilkadziesiąt rzutów. Trzeba wyjść i przesunąć na wyższy teren bety. Przybyło kolejne 15cm. Wchodzę w silny nurt i mam poetycki, choć błyskawiczny obrazek. Nie skłamię, jeśli powiem, że stojąc po pas w wodzie, na długość ręki przede mną wyskakuje w powietrze, na wysokości mojej szyi, cudowny spaślak. Taki z 65cm. Gdyby skoczył w moją stronę, to cudów nie ma – musiałby się ze mną zderzyć. Tylko pewnie doskonale wiedział gdzie skacze. Akurat miałem uniesione ręce do rzutu. Trochę się przestraszyłem, trochę stałem jak urzeczony. Mija kilka minut. Widzę dwa razy jak przez silne fale przemykają duże ukleje. Umykają jak wczesną wiosną przy tych pierwszych dyskretnych atakach. Więc jest szansa. Znów kilka minut. Tarnus ściągany z silnym, ale bez przesady nurtem, jest około 15m przede mną. Widzę jak przebija nienaturalnie wysokie z powodu wiatru fale. Jest z 10m ode mnie. Błysk ryby, wyraźne pstryknięcie jakby się złamał suchy patyczek. Poszedł. Stoję oniemiały. No, szok. Jakim cudem? Łapię się na tym, że lewą dłoń mam całą w wodzie wzdłuż boku. Nawet tego nie czułem. Opuściłem ją w tym całym zaskoczeniu. Zwijam plecionkę, czuję, że wobler jest. Jeszcze nie mam go w rękach, a już widzę, co się stało: albo pękło [przerdzewiało?], albo jakimś cudem zsunęło się kółko łącznikowe i ryba poszła z kotwicą. Boleń miał spokojnie z 2 – 2,5kg… To trzeci taki wypadek. Dbam w temacie boleni o wszystkie detale, jak sumiarze, nauczony wcześniejszymi, niemiłymi przygodami. Raz nie wytrzymał krętlik. Straciłem wtedy po około 15 minutach, już pod brzegiem bolenia 80cm, ze wskazaniem na nieco więcej. Od tamtej pory, każdą agrafkę z krętlikiem na rapy, poddaję testowi uciągu 5kg odważnika. Jak agrafka wytrzyma bez śladu rozginania się, to jest dopuszczona do użycia. Rok temu też poszedł mi boleń [nie wiem jak duży, a wziął spokojnie na dość leniwej wodzie], ponieważ właśnie puściło kółko, tyle, że tamten boleń był 6 w kolejce, a kółko faktycznie liche. To, co dziś, nie bardzo mi się mieści w głowie. Zamieniam z ojcem kilka zdań na ten temat, przy dopinaniu kolejnego Ownera. Wracam, prawie biegnąc. Drugi rzut. Tym razem daleko, jakieś 50m – strzał. Niezbyt silny, bo łuk na plecionce nieznośnie wielki, ale rozbryzg wody świadczy o pewnym pobiciu. Docinam dwa razy. Tak dla pewności. Wyjmuję bez zbędnych ceregieli rapkę na 54cm. Tyle, że jakże inną od wczorajszych. Ten jest już szaro-ołowiany, z pięknym garbem na karku i waga też inna. Niby maluch, ale jakże piękny.
Podekscytowani, zmagaliśmy się z wiatrem jeszcze 2 godziny. Nawet przeszedłem rzekę, licząc na powtórkę z dnia poprzedniego. Już bez efektów. Na koniec sprawdzam jeszcze, czy większa woda obudziła okonie. Rzeczywiście są. Ze zdziwieniem podziwiamy, jak w dość silnym nurcie, garbusek około 0,3 kg potrafi przygiąć kilka razy boleniowy kij, nie gorzej niż półmetrowa rapka…
2 odpowiedzi
Witam serdecznie !
Trafiłem na Twoja stronę wczoraj i lwią cześć dnia przeznaczylem na zapoznanie sie z artykułami. Jako ze rownież jestem Krakusem podkrakowska Wisła nie jest mi obca.
Szczerze gratuluje napisanych fantastycznym językiem artykułów.
Na pewno będę stałym bywalcem wedkarskichwakacji.pl
Ps:
Wiosna tego roku wraz z kolega SSR kontrolowalismy Cie poniżej Przewozu 😉
Tak, to na pewno byłeś Ty, poznaje twarz ze zdjęć 🙂
Jeszcze raz gratuluje artykułów
Serdecznie pozdrawiam
Artur Budzinski
Bardzo dziękuję, również za wyrozumiałość. Następnym razem zabiorę dokumenty z samochodu. Pozdrawiam:)