W ogóle nie jestem przesądny. Jeśli byłbym, to 13 byłoby szczęśliwą cyfrą. Jak miałbym inaczej sądzić, mieszkając pod takim numerem 28 lat? Większość z ludzi chyba też nie jest przesądna, nie mniej są specyficzne dni, kiedy można zauważyć duże zmiany w zachowaniu, szczególnie kierowców. Zawsze lepiej i milej jeździ się tuż przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem i właśnie w te piątki, gdy wypada 13-y. Ewidentnie uważamy w ten dzień. Tak też i było ostatnio. Płynna i spokojna jazda.
O jakimś tam pechu można jednak wspomnieć. Wyjeżdżam do pracy – słońce i rześki ranek. Co się dzieje jak kończę? Totalnie się chmurzy. Nie mniej jest ciepło. Jadę po ojca i tuż przed 13.00 jesteśmy nad Wisłą. I co? Zaczyna padać. Zachmurzenie z tych beznadziejnych – jednolite, szare niebo. Wciskam się w spodniobuty. Akurat robi się znacznie chłodniej i to jest plusem. Mam tylko lekki zestaw, bo obserwując, jaka jest tu presja na bolki – odpuszczam sobie. Tym bardziej, że aura…
Schodzę na opaskę. Wisła ma tu dziś najniższy poziom wody, jaki widziałem od 2009r. Woda jest cieplutka, ale jak na całej górnej Wiśle zielona od masowego rozwoju glonów. Widoczność bardzo mizerna, może 10-15 cm. Mając w pamięci ostatnie doświadczenia przy takim kolorku wody, wybieram smugi nurtu pod prawym brzegiem, gdzie dłuższy odcinek, to woda niewielkiej rzeczki, która powoli miesza się z wiślaną.
Pierwsze miejsce. Bystry nurt przy pojedynczym dużym kamieniu. Mimo, że równa powierzchnia, to ledwie prowadzę maleńkiego 2cm smużaka. Bury wobek z trudem utrzymuje się we właściwej pozycji. Trzy rzuty, ale mało celne. Żyłka lepi mi się do kija – to minus mojej wędki, gdy jest wilgotno albo pada. Podchodzę bliżej, jakieś pięć kroków. Za plecami mam zieloną ścianę krzaków, na tle których chyba mnie nie widać. Jestem cały zielony [spodniobuty, czapka], tylko koszulka w szarą kratę. Żuczek spada za głazem i przemykając obok niego, zostaje potężnie zaatakowany. Kleń ma około 40cm. Lekko szarpnęło, ale się nie zaciął. Przyjmuję to ze spokojem. Tak to jest w tej metodzie. Poprawiam maleńką wirówką, ale ryba się ewidentnie spłoszyła. Schodzę kilkadziesiąt metrów niżej. Odkryte przy tym poziomie wody kamienisko. Woda dopływu o kilka stopni chłodniejsza. Ludzka skóra wyczuwa różnicę bez kłopotu, to co dopiero ryby. Powolutku idę w wodzie po kolana. Tu już jestem na otwartym terenie. Brzeg mam jakieś 15m za sobą. Największy i jedyny w sumie wlew. Robię płynny wymach, by nie świstać linką, wszak odległość do celu to może 10 m. I tak dalej w deszczu nie dorzucę przy żyłce 16-ce. Mój chrząszcz próbuje jakby forsować wlew od przeciwległej krawędzi do mnie. Powolutku pozwalam znosić go wodzie. Nurt idealny do takiego prowadzenia. W połowie drogi woda się unosi z gwałtownym mlaśnięciem. Kolejny około 40 cm. Żaden olbrzym, lecz też i nie maluch. Tym razem nawet nie poczułem nic na kiju. Stoję spokojnie 2-3 minuty. Ponawiam. Ryba się nie spłoszyła, bo mam powtórkę, niestety z identycznym skutkiem. Niezacięty. Zmieniam na malutką wrtę. Wydaje mi się, że kleń lekko ją bada, ale albo ryba nabrała podejrzeń, albo mi się zdaje. Kąt widzenia mam taki, że ryby dostrzegam dopiero pod samą powierzchnią. Odwracam się w prawo, w kierunku brzegu. Zastoisko o bliżej nieokreślonej głębokości, do którego jakby wpada mała smużka wody, oderwana od głównego tutaj nurtu przez grupę kamieni. Dla oddechu pierwszej miejscówki, posyłam tam woblerek. Tuż na granicy stojącej wody i tej do niej dopływającej, mam wspaniałe branie. Nie takie łapczywe, głośne. Nie kleniowe. Powolutku pojawiła się falka, a pod smużakiem głośno cmoknęło. Uniosłem tylko kij, który spokojnie, lecz mocno przygięło i na 90% duży jaziol się wypiął. Trochę „zagotowałem”. Dla pewności jeszcze poprzedni wlew. Nie wiem, czy ten sam się zdecydował, czy był tam jeszcze jeden. W każdym razie kijkiem buja, tyle, że może 10 sekund. Spiął się! Frustracja. Zaczynam wszystko usprawiedliwiać tym, że przy tym dość gęstym, choć spokojnym deszczu, ryby znacznie gorzej widzą to, co chcą zjeść z powierzchni. Może tak jest rzeczywiście. W każdym razie te pięć czy sześć spudłowanych brań, było nie było ryb przyzwoitych, trochę mnie zdołowało. Wchodzę we wlew i staję ciut niżej niego. Mam przed sobą duży kamień, który rozdziela nurt na kształt litery V. Nic się nie zmienia. Pomiędzy rozchodzącymi się ramionami wody, może 1,5m za kamieniem, wychodzi mi do smużaka, którego puściłem luzem w zbyt silnym prądzie, by go prowadzić na napiętej żyłce, kolejny kleń. Też spokojnie w granicach 40cm. Kolejne pudło. Sam już nie wiem – moje czy ryby. Załamka…
W zasadzie pozostały mi tylko wertepy fal w samej Wiśle po lewej stornie mielizny, która się tu utworzyła. Jest tam trochę za ostra woda jak na maleńkiego smużaka i jednak za głęboka dla kleni. Kilkanaście przepuszczeń przynęty, potem wirówka, następnie typowa kleniowa, ciut większa baryłka. Cisza. Przestało padać. Zaczyna wiać i pojawia się jakieś pasmo błękitu. Dobrze, że mam plecak, który przyjmuje na siebie powiewy, bo robi mi się chłodno. Koszula mocno wilgotna. Rozglądam się kolejny raz wokoło. Obszar pod brzegiem sprawia wrażenie leniwie przesuwającej się wody o sporej głębokości. Nie mniej dostrzegam jeden pojedynczy garbik i jakieś dwa trzy metry niżej zmarszczenia idące w poprzek nurtu. Zastanawiam się chwilę, czy to, aby nie sprawka wiatru, ale chyba nie. Wchodzę ile się da, tyle, że dość szybko mam wody po pas. Do brzegu około 15m. Rzucam. Wiatr lekko wieje w poprzek żyłki, co akurat nie zaszkodzi: ryba ma potencjalnie więcej czasu na zassanie, zanim poczuje opór. Jak na razie sporo emocji, fakt, że z fatalnym wynikiem. Pocieszam się, że minęło dopiero 70 minut. Smużak książkowo robi mini kręgi, leciutko się przytapia, jak luzuję żyłkę [jest tonący]. Nagle jak przejście rekina. Powierzchnia mocno się wybrzusza, ale nic jej nie burzy jakby ryba zrezygnowała. Kilka kolejnych przepuszczeń woblerka i drugie dzisiaj, dyskretne, wręcz eleganckie siorbnięcie. No, tym razem nie ma mocnych. Wędka ugięła się bardzo obiecująco; pochylam ją mocno w bok by jaź – jak sądzę, nie urządził mega chlapaniny. Udaje się i po krótkiej walce robię fotki. Rybka ma 47cm.
Naprawdę ładny. Złocisty już i ma takie typowo wiśniowe płetwy. Spogląda – jak to jazie, takim melancholijnym wzrokiem. Wisiał dosłownie na włosie. Sztywniejszy kij i bym go stracił jak nic. Idę z nim parę kroków w górę i wypuszczam do Wisły, by mi nie wrócił do reszty towarzystwa o ile tam jest. Morale wzrasta mi o 150%. Ktoś napisał, że żaden los, tak jak wędkarski, nie zmienia się w ciągu jednej sekundy. Coś w tym jest.
Wieje mocniej. Naprawdę chłodno. Smużak nadpływa nad ten pojedynczy garb, który wcześniej zidentyfikowałem. Buch! Tym razem bez żadnych subtelności. Kleń szybko kapituluje. Taki typowy średniak na 42cm. Po kilku minutach, na tych marszczeniach powierzchni poniżej samotnego garbu są kolejne brania. Tym razem wyjmuję dwie ryby, jedną za drugą. Klenie 36 – 38 cm.
Chwila przerwy. Wiatr słabnie, za to skrawek błękitu znikł w miejsce szarego nieba i znów zaczyna padać. Obiecuję sobie, że góra kwadrans i idę po sztormiak do auta. Zmieniam przynętę na wspaniałą kopię chrabąszcza majowego. Niedawno zakupiłem kilka ręcznie robionych wobków. Tanie nie są, ale wykonanie…Jak żywe. Korzystam z nich dopiero w tym sezonie, ale wyniki są optymistyczne. Napiszę o nich w osobnym tekście. Ten żuk jest pływający i ma 2,5cm. W zasadzie wg mojej nomenklatury, to ma więcej wspólnego z typowymi woblerkami na klenia niż takimi ewidentnymi smużkami. Ale wygląd – raz jeszcze podkreślam – kosmicznie realny, włącznie z czułkami i…stawami w odnóżach! Wobler spływa. Napiąłem żyłkę raz, czy dwa by zadrgał i zaznaczył swą obecność. Nie poleciał zbyt daleko, bo jest bardzo lekki. Miałem już unieść kij, gdy zniknął. Po prostu jakaś duża ryba zassało go nieśpiesznie, ale bardzo pewnie. Zaciąłem i początkowo lekko zdębiałem. Ryba powolutku odeszła pod brzeg i jak brzana szła w górę nurtu. Szybka konkluzja, że jest coś nieznacznie większego. W zasadzie chętnie bym delikwenta zobaczył, lecz pamiętając, jaka jest kotwiczka… W tej przynęcie jej nie wymieniałem. Cieszy, że ryba sama odchodzi spokojnie w górę. Jest już około 15m powyżej miejsca brania. Cały czas przy dnie, a kij ugięty jak chciałbym by był zawsze. W końcu się pokazał. Duży, złocisty kleń. Podejmowany pod opasły brzuszek nie protestuje. Początkowo jestem pewien, że ma ponad 50cm. Okazuje się, że dosłownie otarł się o pół metra, ale nie miał równych 5 dych.
I tak się bardzo cieszę. Rybkę wypuszczam jak jazia, po drugiej stronie mielizny. Fotkę wysyłam do kolegi i idę do auta.
Nie wiem, czego bardziej mi szkoda: tego, że jeszcze nie kupiłem wybranego już aparatu, czy tych pierwszych brań, które przepadły. U ojca cisza. Zakładam gumowy płaszcz. W drodze powrotnej robi się w nim „szklarnia”. Dla odmiany nieco gorąco. Ale szedłem bardzo szybko. Bałem się, aby ktoś nie zajął mi miejsca. Wszak jakieś 500m wyżej pojawiło się tuż po 15.00 kilku spinningistów, choć wydaje mi się, że myśleli o boleniach.
Miejsce – szczęśliwie puste. Ryby jakby na chwilkę zasnęły albo odpłynęły. Nie licząc mikro okonia, który skusił się na wirówkę. Potem spadł mi jeszcze jeden i to było wszystko. Nieco znudzony obławiam styk głównego nurtu Wisły, z tym spokojnym nurtem dopływu. Smużaki nie znajdują amatorów. Posyłam wirówkę i jest dość agresywne branie. Ryba anemicznie walczy, choć zrywy są dość częste. Ku mojemu zaskoczeniu, wyjmuję małego potokowca.
Chudy i jak na pstrąga – brzydki. Widać, że Wisła mu absolutnie nie służy. Nie mniej, jak to pstrąg, w ogóle nie chce zdjęcia. Telefon na wszelki wypadek mam głęboko w kieszeni spodni, co przy gumowych portkach, nie ułatwia jego wydostania. W pierwszej chwili wypuszczam rybę do Wisły, ale szybko wyjmuję i wkładam do tej bardziej przejrzystej i chłodniejszej wody dopływu. Kropek lekko zdezorientowany, powolutku znika w ciemnej wodzie. Bardzo mnie cieszą takie zaskakujące niespodzianki, choć nie jest to mój pierwszy pstrąg z Wisły na było nie było absolutnie nie pstrągowym już odcinku. Przyjeżdża kontrol. Super, że są. Nie wiem tylko, dlaczego do mnie nawet nie podchodzą. Jakby te kilkaset metrów, po suchym lądzie, co podkreślam, było jakimś dużym wyzwaniem. Może deszcz ich zniechęca?
Kolejne branie pomiędzy pojedynczym garbem, a tymi niżej znajdującymi się falami. Spiął się. Bywa. Tym razem już na luzie przyjmuje ten fakt. Udaje mi się zarzucić prawie pod sam brzeg. Szybki start, by nie zgarnąć nitkowatych glonów z kamieni. Może po 20cm drogi gwałtowne kleniowe wzburzenie powierzchni. Ryba podobnie, jak ten największy sprzed około 40 minut idzie pod prąd przy samym dnie. Czekam aż odejdzie na bezpieczną odległość i bez ceregieli ściągam rybę pod nogi. W tym wobku kotwiczka jest dla kleni wyzwaniem. Ryba ma 46cm i jest chyba zszokowana zdecydowaną akcją pod koniec, bo zupełnie się nie rusza, tylko nastroszyła się jak okoń z wysoko uniesiona płetwą grzbietową.
Korzystam z tego i cykam szybką fotkę. Odhaczam żarłoka, który natychmiast ma zamiar odtańczyć break dance na lądzie. By się nie potłukł, szybko puszczam go jak poprzednie.
W samej Wiśle, na lewo od mielizny za dużym głazem pokazał się bolek. Mały, ale stuknął. Zakładam lekki wobler boleniowy, taki do „stawiania” w nurcie, który przy zarzucaniu nie „urwie” mi delikatnej końcówki kija. Ku zaskoczeniu, malec palnął jak tylko wobler staną w spokojnej wodzie za kamieniem. Przynęta wręcz podskoczyła. Nie zaciął się, lecz miał może zaledwie 40cm. Dla spokoju rzucam własnej produkcji bączkiem, malowanym na brzoskwinię. Czekam, niech woda sama wyciągnie mi dużo żyłki. Zaraz po jej napięciu mam lekkie branie i holuję pod prąd najmniejszego klonka tego dnia – 36cm. Ostatnie pół godziny to miejscówka garb-rząd garbów na powierzchni, gdzie padła większość ryb. Mam dwa brania. Jedno to sprytne smyranie wiróweczki, ale widać, że ryby [chyba] ostrożnie w tak przełowionym miejscu podchodzą do wirówek. Drugie, to jedno z tych pięknych, rekinowatych opłynięć woblera z takim niby atakiem, ale bez napięcia żyłki, czy choćby lekkiego stuknięcia szczytówki. Kończę znużony głównie pogodą i faktem, że spałem w nocy tylko 6 godzin, Przez te upały, to rytm snu totalnie mi się rozwalił. Po za tym ryby chyba mają dość. Co mogę powiedzieć? Bardzo sympatyczne, rekreacyjne łowienia, bez wiszenia w karkołomnym stylu na dzikiej burcie. Dwie przyzwoite ryby i spora ilością brań trochę mniejszych. Jak na nieznacznie ponad 4 godziny, przy takiej aurze – dla mnie bardzo fajnie.
5 odpowiedzi
To naprawdę krakowska Wisła ? Bardziej mi to przypomina Rabę w okolicach Bochni albo Dunajec :), czyta się jak zawsze świetnie, szkoda że brak czasu nie pozwala na tak częste bywanie nad wodą …
Tak, to Wisła. Takie miejsca można znaleźć przy niskim stanie wody.
Takowe miejsca znajdę powyżej czy poniżej Krakowa ?
Zarówno poniżej jak i powyżej. Z tym, że „poniżej” jest względnie blisko miasta, natomiast „powyżej”, to już trzeba przejechać te przynajmniej 20km.
Świetnie, w sumie bliżej to mam na odcinki przed Krakowem ale na razie dotarłem najdalej ledwo za Piekary :), popróbuje zatem gdzieś koło Czernichowa.