Letni mix – cz. III

Kolejny dzień nad Wisłą ale kilkadziesiąt kilometrów niżej. Pogoda taka, że nie wiedzieć co zabrać. Wygląda, że będzie padać – chmur coraz więcej i większych. Przy tym wszystkim bardzo ciepło. Po godzinie łowienia miałem zamiar wrócić. Na mój gust burza i to poważna, będzie na setkę. Nie było. Po 15-ej to się w ogóle wspaniale rozpogodziło. Nie zmieniło to faktu, że ryby brały dennie. Tzn. nie z dna tylko do kitu. Koryto Wisły tak się zmieniło na tym odcinku, że żeby połowić, to woda powinna być metr wyższa, albo jeszcze pół metra niższa. Cóż. Na to nie ma się wpływu. Pomimo upału wbijam się w krzaczory opaski. Otacza mnie natychmiast rój radośnie brzęczącego robactwa. Trwam dzielnie dalej. Wychodzę z wiklin na skraj wody. Znajomy wielki kij sterczy jak drogowskaz, pokazując na co można liczyć. Jak go nie widać , to na niewiele. Ale teraz wystaje jakieś 20cm. Rzucam z nadzieja. Mam branie. Wirówki uczepił się okonek. To rzadka w tym miejscu ryba, więc nie wiem, co mam myśleć, ale nachodzą mnie wątpliwości. Tym bardziej, że po drodze minąłem grunciarza. Facet wraz z psem, który mu towarzyszył, wyglądali na mocno sponiewieranych upałem i chyba niewielkimi emocjami.Gość szklanym wzrokiem gapił się na spławik jednej z wędek, a pies podobnie patrzył na swojego pana. Do tego siata na ryby leżała w pełnej gotowości. Pusta…

Po chwili mam znów puknięcie. Strasznie anemiczne. A potem przez dwadzieścia minut nic.

Rzucam okiem na Wisłę i jakoś nie mam złudzeń. Jedyna nadzieja to pobliski dopływ.  Ostatnia nadzieja, że przejechałem 70km nie na darmo. Pomny zeszłorocznej nauczki – miałem tylko wodery, które okazały się za małym wsparciem przy przebić się przez gąszcz, tutaj już spokojnie 2m pokrzyw z łodygami o grubości kciuka. Cóż zrobić. zakładam spodniobuty, koszulę z długimi rękawami, kołnierz stawiam na baczność, plecak i ruszam. Początkowo idzie nieźle. Ostatnie ślady bytności ludzi. Jakieś mizerne ścieżyny, dochodzące do wody. Wokół lata tyle owadów, że czuję się nieswojo. Przeszedłem z 200m i już wszystko się lepi. Spośród krzaków wychylam głowę i wydaje mi się, że około 10m poniżej przy brzegu stoi fajna ryba. Nie wiem co za gatunek, bo trawska zwisają tak, że można dostrzec tylko, jak po rybiemu kołysze ciałem na boki by utrzymać pozycję w łagodnym z resztą nurcie, ale nic poza tym. Wysoko z nad głowy, uważając by nie zaczepić o pokrzywy za moimi plecami, posyłam smużaka najdalej jak mogę w nurt. Czekam aż go zniesie , na intuicyjnie wymaganą odległość . Potem czekam by spłyną pod brzeg. Mój kij na 3m ledwo wystarcza w tych okolicznościach. I tak muszę być ostrożny, by nie zjechać na twarz po około 4m skarpie. Po chwili słyszę plusk i czuję nieznaczne trzepnięcie w kij. Tyle… Zza parawanu zielska widzę rozchodzące się kręgi.  Po chwili lustro wody jest spokojne. Ryba stoi dalej. Coś poszło nie tak. Myślę jak tu podziałać inaczej ale nic mi nie przychodzi do głowy i odpuszczam. Idę już „na taran“. Bokiem i plecakiem oraz szerokością stopy staram się powalić jak najwięcej pokrzyw. Nic z tego. Jakieś mocne pnącza rosnące wśród pokrzyw, powodują, że powalenie kilku łodyg w efekcie z najmniej oczekiwanych stron ściąga na człowieka tyle samo innych. Dostałem po uszach i to dosłownie. Zły, ostatkiem woli docieram znów nad brzeg. Teraz do stanowiska ryby mam około 25m. Może się skusi. Spław smużaka. Powoli wędruję przynętą wzdłuż brzegu, tzn. mam taka nadzieję, bo widoczność mam do może 7m w dół rzeki. O, wobek już widzę. Za nim płynie ładny kleń. Staje. Rzucam ponownie. Gdy mija go przynęta, ryba tylko nieznacznie, nerwowo drgnęła. Postanawiam poprowadzić sztucznego owada bardziej agresywnie. Tym razem podziałało. Kleń dyskretnie ale zdecydowanie siorbnął po powierzchni, kij się wygiął, a ryba odeszła na środek. Uczciwy czterdziestak. Teraz dylemat jak go podjąć. Na tym kiju i 16-ce – nie ma szans. Trzymając jedną ręką wędkę, drugą bardziej dla otuchy, cienkich gałęzi jakiegoś dużego drzewa nad głową, zjeżdżam po prawie pionowym brzegu. I w trakcie oświecenie! Spodniobuty, spokojnie dają radę w tej rzece. Wody do pasa. Miła zmiana temperatury, po znacznie cieplejszej wodzie w Wiśle i w ogóle temperaturze powietrza. Kleń się uspokoił i można cyknąć fotkę.

(fot. A.K.)

Po wypuszczeniu zwierzaka rozglądam się wokół. Czuję ogromną ulgę – teraz to pełnia swobody. Całość bez przesady można nazwać dżunglą. Wysokie skarpy, pokrzywy, pnącza, wielkie drzewa, czasami tworzące dach na wąskim korytem. Cień i chłód. Nawet w spodniobutach. Nabieram wiary. I cywilizacyjna cisza. To znaczy masa dźwięków ale całkiem innych, niż te „bure“ jazgoty  z miasta. Powietrze przyprawione tysiącem pyłków, pachnie bukietem nieodgadnionych zapachów. Mogłoby tak zostać na zawsze…

(fot. A.K.)

Znów budzi się we mnie łowca. Dno jest ok. Żwirek, miejscami zdradliwie zapowiadające się obszary mułu, ale można je obejść. Wody średnio po pas.  Jedyny minus to fakt, że w prowadzone po powierzchni z prądem smużaki, rybki biją mniej chętnie, a przecież skuteczność zacięć przy takim łowieniu wynosi w optymalnych warunkach około 30%. Z daleka widzę, jak przed zwieszającym się nad wodą zwalonym, wielkim drzewem wychynęła ryba. Nieduża. Jakieś 35cm. Tak ją oceniam. Kilka minut pod prąd i jestem. Pod drzewem ciemna plama głębszej wody; niżej z biegiem nurtu, a więc w moją stronę płytkie dno wyścielone żółtym piachem. Rzucam tak od niechcenia. Rany, jak coś walnęło w wobek! Aż zdębiałem. Ryby nie widziałem. Nawet nie pociągnął za żyłkę. Nie trafił? Zawrócił w ostatniej chwili? Zobaczył mnie? Nie wiem. Podekscytowany myślę, cóż to mogło być. Pod uwagę biorę bolka w okolicach 60-ki, bo jak kleń…Oczywiście jak każdy w takiej sytuacji, rzucam kilka razy. Brak odzewu mnie nie dziwi. Idę dalej. Na drzewie wisi masa gałęzi i różnych podeschłych teraz roślin, naniesionych przez większą wodę. Wygląda to jak trochę jak zdjęcia z filmów kręconych w Luizjanie. Bagiennie i moczarowo. Dobrze, że bez krokodyli.

(fot. A.K.)

Po drodze, pod prąd mam kilka brań małych kleni, a jeden pod 30cm  zapina się. Do tego momentami spore ukleje próbują swoich sił ale robią mi tylko nadzieję sekundowymi chlapnięciami. Dochodzę do rodzaju przełomu rzeki z rozlewiskiem poniżej. Z daleka dostrzegam, jak przyzwoity boleń sieje panikę. Z trudem idę w błotnistej mazi przy samej skarpę. Nie chcę spłoszyć ewentualnych ryb pośrodku rozlewiska. Sporo rzutów, tyle że nic poza wspomnianymi uklejkami. Niektóre dają radę małej wiróweczce. Oglądam je, czy to nie aby małe bolki ale raczej nie.  Dostrzegam pod powierzchnią czystej wody długi, piaskowy garb idący łukiem pod prąd. Po obu jego stronach głębsza woda. Ta od strony brzegowej, jest wstecznym nurtem, czyli rzucając tam ściągam smużaka pod prąd. Wobek śmiga i cichutko [nie ma szans zarzucić go głośno], klapie na powierzchnię, natychmiast napinam żyłkę, rozpoczynając zwijanie, co moim zdaniem jest jednym z istotnych warunków by zainteresować ryby – owad musi się natychmiast poruszyć po upadku. Jest branie. Powolne, wręcz celebrowane jak to u jazia, któremu pokarm „ucieka“ pod prąd. Czyli nie ucieka. Rzut rybiego oka i chlupotliwe zebrania żuka. Mały grubasek rzuca się po powierzchni. Po parunastu sekundach mam go w ręce.

(fot. A.K.)

Upatrzyłem sobie powyżej, róg zatoczki po wybranym brzegu, sąsiadujący z głównym nurtem. Coś tam raz przeszło, nieznacznie większego niż uklejki.

(fot. A.K.)

Rzut pierwszy źle obliczony, ląduje w pokrzywach, na  szczęście w miarę cicho wyszarpnięty wobek spada tuż pod brzegiem. „Owad“ drga na powierzchni, błyskawiczne wybrzuszenie wody, głośne ale subtelne cmoknięcie i opór. Po chwili klonek niechętnie pozuje do zdjęcia. Taki z 35cm.

(fot. A.K.)

Rzut w to samo miejsce. Natychmiastowa odpowiedz. Ten ma już trochę więcej. Pozwalam mu szybko odbić w głębinę głównego nurtu, by nie płoszył kolegów o ile są. Ryba wachlarzem opływa moje stanowisko. Wyjmuję ją z 10m niżej.

(fot. A.K.)

Bez większej wiary rzucam ponownie. A niech to! Do czego prowadzi zwątpienie. Po przebyciu kilku metrów przez żuka, coś go nagle wsysa i mocno targa kije, odjeżdżając pod prąd tym razem.  Z nadzieją oglądam pochylony ku wodzie blank kijka. Marzenie trwało kilka sekund. Spiął się. Oczywiście rzucam i rzucam. Zawracam, wiedząc, że tu już mam „posprzątane“.

Po drodze obchodzę powalone drzewo, najwolniej jak mogę z nadzieją, że sprawca atomowego ataku na mojego chrząszcza sprzed godziny, może się jeszcze ujawni. Cudu nie było oczywiście, ale spod drzewa na moich oczach ruszył ładny, nieznacznie ponad 40cm jaziol. Dał woblerowi mocnego całusa, ale ewidentnie, rybom nie służy ściąganie żuczka z prądem. Na chlapaninie i panice ryby się skończyło, bo mnie musiał widzieć, żyłka zaś ledwo przeniosła cień ulotnego kontaktu…

Ponieważ kolega „zabił“ mnie fotkami kilku boleni jakie złowił tego dnia, w samobójczym myśleniu ruszyłem na ulubioną miejscówkę, na następny dzień. Piszę „samobójczym“, bo jazda w niedzielę, nawet niekoniecznie w uczęszczane miejsca, dziś oznacza igranie z losem. Oczywiście stanowisko było zajęte przez 5 ludzi. Z braku laku, przeszedłem na drugą stronę. Bolki o konwencjonalnym, przyzwoitym i przypisanym ich gatunkowi, normalnym polowaniu na ukleje jakoś zapomniały. Tak to trwa już od chyba tygodnia. Coś im się pokiełbasiło. Trzy godziny rzutów i zero! Nie licząc jakiegoś małego kaskadera, który odbił się od woblera. Wiedząc, gdzie siedzą cwaniaki i co wcinają przez ostatnie dni, profanuję boleniowy kij. Na plecionkę zakładam oliwkę 12g [to największa jaką mam ze sobą], krętlik, pół metra przyponu z agrafką i mała gumka. Moje obawy się potwierdzają, że to za mało by dorzucić te 70m, ale już w pierwszym rzucie jest kontakt z sumem. Nie wiem tylko, czy dopadł ciężarek czy gumkę, czy może to była podcinka. Kijem zakotłowało i został typowy dla suma, gęsty śluz. Po około 20 minutach miałem jeszcze ładny strzał, ewidentnie w ripperek, ale czy to odległość, czy złapał za ogon, wszak holu nie było. Zniechęcony dałem sobie spokój. Gdybym miał na miejscu, choćby 20g ciężarek. Bez niego nijak nie jestem w stanie wrzucić przynęty na garb przykosy. Oczywiście „stawiam“ tam woblery boleniowe – nimi dorzucam z okładem – cóż z tego. Nie chcą nic co ma więcej niż 2,5cm. Wiadomo, że jest masa świeżego narybku, ale aż taka wybiórczość, to ostatnim razem zdarzyła się tu w 2008r. Przynajmniej mnie. Chyba przez 2 tygodnie nie złowiłem wtedy bolenia. Ale jak im przeszło, to na kolejnym wyjeździe wpadły mi 4 szt. i wszystkie poza jednym pod 7 dych… i to w może 40 minut. Przyjdzie czas i zgłodnieją. Skończy się.

Piłkarskie mecze to dobrodziejstwo. Trzech kolesi biczujących wodę 12cm kopytami, już godzinę wcześniej się poddało, teraz zwija się z mielizny dwóch grunciarzy. Nie czekam aż ktoś się skusi i idę powoli na drugi brzeg. Mimo, że szczyt żwirowej przykosy przedreptało wielu ludzi, rybki nie zawodzą. Od pierwszych rzutów: okonie, okonie, okonie… Bolenie dyskretnie przeszywają powierzchnię wody na garbie, cicho jak duchy. Jak nie ten gatunek. Dominują sztuki pod 60cm. Co z tego, jak mi nie biorą. Nawet jak staram się skopiować Pawła. Ale on ma swojego „truskawkowca“. Niby nic, a jaka różnica. Pasiaki dają jednak trochę emocji. Kolejny rzut, branie jak większego okonia i jak nie odpali pod prąd. Hamulec jazgocze. Niewielka nadzieja, że jednak bolek. Na mięciutkim kiju ryba robi co chce i nijak nie zgaduję z czym mam do czynienia. Po paru minutach robię zdjęcie złocistej kijance.

(fot. A.K.)

Zmierzcha. Jak lubię te porę roku! Zmierzch trwa te dobre dwie godziny, a nie 15minut jak w listopadzie. Okonie ciut ostygły, ale pojawiają się klonki. Nieduże ale wciąż stukają w małą wirówkę. Kolejny, tym razem anemiczny opór. Mikro sandaczyk. No to guma. Rzut – sandacz, rzut – sandacz. Zamiast okonia. Nawet pojawił się trochę większy.

(fot. A.K.

Ma szczęście, bo znając tutejsze realia, już by zasilił lodówkę. Musze wygospodarować jakąś noc, bo zastanawiam się do której tak ryby będą brać i czy pojawią się inne gatunki, bo co się dzieje od czwartej rano już wiem. O tym następnym razem…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *