Jak wszystkim wiadomo, sezon boleniowy trwa. Niektórzy twierdzą, że to jego najlepsza część. Dla mnie wprawdzie, najlepszym miesiącem był zawsze sierpień, zwłaszcza jego końcówka, choć przyznam, że największe sztuki łowiłem w lipcu.

Ostatnio, kumpel mieszkający nad Wisłą [ach, jak ja mu zazdroszczę!], podsyłał mi prawie co dzień fotki bolków. Rybki całkiem okazałe, bo niektóre pod trzy kilo. Klenie, jak wiecie z poprzedniego wpisu, nie tyle mnie zignorowały, co były lepsze, więc poszedłem utopić swój niedosyt w Wiśle. Zeszły piątek miał być ostatnim, ciepłym dniem przed nadejściem chłodów, które rzeczywiście nastąpiły.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, jeden z maturzystów, któremu ze względu na kłopoty ze wzrokiem, przysługiwał znacznie dłuższy czas walki z arkuszem egzaminacyjnym, nie skorzystał z tego przywileju, co zaowocowało wolnością dwie godziny wcześniej niż zakładałem. W efekcie, w strefie „zero” pojawiłem się o 14.00. Ku zaskoczeniu byłem sam. Pogoda była średnia: niby powiewało mocno z zachodu, lecz nieliczne rozmazane chmurki nie wróżyły cudów – taki rodzaj chmur, szczególnie, gdy są w niewielkiej liczbie, jakoś kojarzy mi się z niekoniecznie fajnymi wynikami. Co innego, gdy chmury są duże o konkretnie zaznaczonych konturach, wyraźnie kontrastujących z błękitem. Woda w tym roku na górnej Wiśle, jest zastraszająco niska. Miło jednak chłodziła, równoważąc doprawdy saharyjskie słońce.

Paweł uprzedzał mnie, że bolki nie chodzą, a brania ma na flegmatycznie ściąganego tarnusa, płynącego, intuicyjnie wyczuwając – około pół metra pod powierzchnią. Tyle, że kumpel łowił tuż przed zmrokiem.

Początkowo próbowałem konwencjonalnego prowadzenia, bo rapy od czasu do czasu pobiły tu i ówdzie, to jednak najmniejszego śladu zainteresowania moim woblerem nie było. Przestawiłem się więc, zgodnie z zaleceniem kolegi na ćwiczenie boleniowej yogi. Problemem było to, że tarnus, który jest jednym z najlepszych woblerów na leniwe rapy, nie napina zbytnio linki powolutku prowadzony, a co dopiero, jak mocno wieje w poprzek plecionki. Akurat stojąc u nasady sporej wyspy, nie miałem wielkiego wyboru. Postawiłem na kąt podania przynęty w stosunku do kierunku nurtu, co dla mnie jest najważniejszym po przynęcie czynnikiem w przypadku tego gatunku, mimo, że nie udało się tego pogodzić z kierunkiem wiatru, który nawet z cienkiej plecionki, robił wielki łuk. Przez około 20 minut byłem bez żadnych kontaktów, nie licząc ewidentnej, sekundowej kolizji z jakąś większą rybą [podcinka], więc założyłem colshipa, którego specyficznie wywarzyłem, dociążając mocno tylko kotwicę brzuszną, by nie wykładał się za bardzo na bok, co mają w zwyczaju te woblery. O dziwo, wbrew obawom wabik śmigał całkiem daleko. Już w drugim rzucie miałem pewny kontakt ze smakoszem. Smakosz dla mnie, to duży boleń, na stałe zasiedziały w jednym miejscu lub bardzo często je odwiedzający; na tyle już doświadczona ryba, że na byle co nie da się nabrać, a jej szybkość i wielkość pozwala – to już piszę, bardziej się domyślając, niż wiedząc na pewno – dopaść wobler z taką prędkością i uprzedzając trochę tempo prowadzenia woblera, że całkowicie zasysa go do paszczy i…wypluwa, co odczuwamy jako bardzo wyraźne, stosunkowo długo trwające pyknięcie. Sadzę tak, dlatego, że gdy udawało mi się takie ryby czasem zaciąć, to zawsze były to już kilkukilowe klocki, a przynęty tkwiły głowami w głębi pyska ryby. No, ale smakosza ciężko dopaść, bo ten specyficzny rodzaj brania pojawia się przy bardzo spokojnym i relatywnie głębokim prowadzeniu przynęty. W każdym razie mimo dużego balona, którego nie udawało mi się zniwelować na bieżąco, plecionka skoczyła, jak przy sandaczu jesienią, a ja poczułem właśnie to miękkie i wyraźne puknięcie. Lipa, poszedł. Z pewnością się skłuł i już wie, że nie jest sam. Szkoda, bo raczej dziś się z nim nie spotkam. Innych boleni colship nie kusi. Tymczasem chmur przybywa, robi się parno. Stojąc do pół uda, co jakiś czas obserwuję wokół siebie jak jakieś małe drapieżniki zażarcie atakują niewielkie rybki, które srebrnymi wachlarzami wyskakują ponad powierzchnię Wygląda to przeuroczo – srebrne maleństwa na sekundę jak jakiś naszyjnik, równocześnie zawisają nad szybką taflą wody, by się w niej schować, zapewne niekoniecznie znajdując bezpieczną przystań. Okres dłuższej ciszy znów się skończył i jakiś boleń uderzył pod przeciwległym brzegiem, między pasem lądu, a bardzo blisko niego płynącym dużym ramieniem rwącego nurtu. Ryzykując zaczepienie o resztki starej drucianej siaty opinającej kamienie na przeciwko, rzucam  na około 60m, pozwalając woblerowi na moment zawisnąć bez zwijania żyłki w pasie chyba płytkiej w tamtym miejscu, spokojnej wody, tuż przed nurtem. Zadowolony, że trafiam w ten około półmetrowej szerokości pas, ponawiam ryzykowną zabawę. I mam bardzo delikatne potrącenie. Teoretycznie przynęta mogła odbić się lekko od jakiegoś wystającego zdecydowanie nad dno kamienia, ale równie dobrze jakiś podejrzliwy skubaniec lub kleń mógł go tak degustować. Zwijam szybko i kolejny rzut. Przy tym wietrze w poprzek, dość łatwo mi trafiać w gorący rejon, bo akurat wytężając wszystkie siły, wobler ląduje dokładnie tam, gdyż wybrzuszenie plecionki hamuje lot w odpowiedniej chwili.

Branie jest wyraźne, lecz bardziej się go domyślam, niż czuję. Zacinam, ledwo, ledwo niwelując luz linki, boleń świruje na powierzchni w chaotycznych zawijasach, jakby czuł, że jest tylko lekko zapięty i sunąc po samej powierzchni, spływa bardzo szybko z nurtem wzdłuż brzegu. Stojąc w rwącej wodzie boję się zrobić szybkie dwa kroki w tył, by nie stracić równowagi – dwa kroki, które napięłyby plecionkę wystarczająco, tylko rozpaczliwie podając kij za siebie, staram się dociąć rapę. Bezskutecznie… Spiął się. Nie był to żaden okaz, ot przeciętne 60cm. Mając rybę te kilka sekund na kiju i tracąc ją, zawsze ma się jednak takie nieciekawe uczucie i chyba okropnie głupi wyraz twarzy. No cóż.

Przyjeżdża Paweł przywożąc trochę nadziei oraz wody, której ja nie zabrałem ze sobą oraz rozbijając monotonię młócenia szarej wiślanej wody. Ponownie cichej i jakby znów nijakiej.

Ryby absolutnie się już nie pokazują, poza jednym cypelkiem, na którym przysiadła rybitwa. Gruby boleń co jakiś czas tak gania ukleje, że te w panice, po kilka sztuk wyskakują na płaską wysepkę i nie wszystkie od razu znajdują drogę powrotną. Rybitwa jest tak obżarta, że ledwo chodzi, a o lataniu chyba nawet nie myśli. Przepocieszny widok, choć nasze starania skuszenia ryby szalejącej wokół wyspy, nie przynoszą wyników. Co jakiś czas oddaję 2-3 rzuty w rejon, gdzie spiąłem rapę pół godziny wcześniej. Bezowocnie. Co więcej, w którymś takim podejściu, w trakcie rzutu wiatr nagle zamarł, a wielki tarnus śmignął o te pół metra za daleko i utkwił w jakichś podwodnych zaczepach. Nie udało się rozgiąć kotwic, ani odstrzelić plecionki. Ostatecznie pękła. Kolejna zasłużona przynęta poległa na polu walki. Dobrze, że w przypadku boleni, to bardzo rzadkie sytuacje.

Minął może kwadrans, więc czas podrzucić przynętę w to kuszące miejsce kolejny raz.

Tym razem strzelił mocno, chyba zacinając się sam, niezależnie od luzu na plecionce [znów wiało]. Docinam rybę bardzo silnie. Dwa – trzy przewalenia po powierzchni w nurcie, chwila stabilnego oporu i znów kilka bardzo silnych uderzeń po plecionce. Końcówka kija skacze jak zwariowana. Trzymetrowa długość wędki daje taka przeciwwagę, że szarpnięcia ryby zdają się być naprawdę potężne. Dobra, przeciągnąłem go przez ten najdalszy, najszybszy warkocz. W spokojnej wodzie, rapa w typowy dla siebie spokój wygina się, by stawiać w wodzie jak największy opór, ale jest spokojna. Dopiero w okolicach mielizny, na skraju której stoję, zaczyna ponownie młócić wodę. W końcu osiada spokojnie na żwirze, otoczony bardzo już płytką wodą. Paweł bierze ode mnie kij, a ja podbieram zdobycz na dwie ręce. Śliczny. Cieszę się, że nie jestem sam i będę miał, choć trochę inne fotki, niż zazwyczaj. Oglądamy rybę. Całkiem duży, choć jak na tutejszą populację nie jest tak spasiony, jak inne bolenie podobnej wielkości. Może to jakiś przybysz. Taki dietetyczny lekkoatleta. Tak go oceniamy. Naprawdę z żalem puszczam go, czując, że wróciły mu siły i ryba zdecydowanie się wyrywa, a tak chętnie bym go jeszcze pooglądał. Patrzymy jak odpływa, komentując, że jeśli tu pozostanie, to za miesiąc, dwa przybędzie mu spokojnie z kilo, jak pozostałym tutejszym smakoszom.

(fot. P.K.)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *