Przeżywałem dużą rozterkę. Gdzie jechać? Ostatnie wyjazdy, pokazywały, że z braniami [a nie podcinkami] jest słabo. Do tego zbliżała się pełnia, która wypadała z soboty na niedzielę. Niespecjalnie przejmuję się fazami księżyca, lecz w centralny dzień pełni tylko jeden jedyny raz połowiłem. Było to w czerwcu 2004r, a Wisła wtedy była podniesiona ze 2m i niosła brązową wodę. Może dlatego ryby były aktywne. Za każdym innym wypadem w pełnię, była mega kicha. Miałem już duże ciśnienie, by rozpocząć sezon pontonowy. Pływadło odkurzone po zimie, stało już od ponad tygodnia. Echo naładowane… W zasadzie, to nie miałbym wątpliwości, co zrobić. Poszedłbym na łatwiznę i wybrał Kryspinów, gdyby nie problemy z parkingiem. W tym roku zasypano/rozkopano tzw. wędkarski parking od północy i pozostał jedynie betonowy, który bywa zapchany na amen w weekendy, a na dodatek zamykany i otwierany w godzinach mało wędkarskich, oraz rozkopane pobocza od południowej strony, gdzie jeszcze nie ma podkładu pod kostkę, ale tablice „płatne” są… Pozostałe dojazdy są moim zdaniem kiepskie dla kogoś z łódką. Mam wrażenie, że uwzględnienie tego zbiornika w dodatkowej opłacie, wiąże się z dodatkowymi problemami z pozostawieniem auta. Taki typowo, absurdalny bonus w polskim stylu. Pół biedy jak łowi się z brzegu, ale taszczenie pontonu kilkaset metrów mi się nie uśmiecha.
Ostatecznie uznałem, że na Wiśle, choć warunki spartańskie, co do pływania, wodowania, pozostawienia auta itp., to przynajmniej nie będę się denerwował, czy w ogóle będzie dla mnie miejsce.
Zwodowałem się na kanale i po dwudziestu minutach na wiosełkach byłem na miejscu. Szerokie rozlewisko, ogromne, jeszcze sucho – szare trzcinowiska, lecz wąski na razie pas świeżego, zielonego tataraku też się pokazywał. Nad wodą pustka. Nikogo w polu widzenia. Ani na brzegu, ani na wodzie.
Wisła podniesiona około 30cm po opadach, ale czyściutka. Zastanawiam się, czy nie zepsuł się czujnik w echosondzie, ponieważ termometr pokazuje, że woda ma…19 stopni. A jest początek maja! Faktycznie chyba nie jest zimna, bo parę dni wcześniej widziałem rodzinkę, która zażywała kąpieli. Przyjąwszy, że to zahartowani na temperatury i jakość wody tubylcy, to i tak wcześnie. A nie wchodzili do kolan, tylko pływali.
Mgła ustąpiła i pojawiło się słońce. Zanosiło się na kolejny upalny dzień, z tym, że non stop wiało ostro i zimno ze wschodu i północy. Na tafli z rzadka coś się chlapało. Trzeba jednak przyznać: przestrzeń, zapachy, odgłosy dziesiątków bez przesady gatunków ptaków – bajka, po piątkowym „industrialu”.
Poświęcam pierwsze dwie godziny dzikim brzegom, ze spokojną wodą o głębokości 0,5-1m wodą. Duża część, to trzcinowiska.
Szczerze powiem, że nie liczę na wiele, bo na moich odcinkach szczupak to rarytas – gatunek z pewnością ginący. Nie mam brania. Potem, kolejne podobne miejsca obrzucam jeszcze delikatnym kijkiem z małą wiróweczką za jaziem lub kleniem, choć ten drugi nie lubi takiego równego, na ogół piaszczysto – mulistego dna. Podobnie – zero. W drodze na karczowisko widzę około 20m przed pontonem, trochę na prawo, jak rekinia płetwa tnie powierzchnię. Boleń. Zakładam błyskawicznie jedyną wahadłówkę, do jakiej jako tako jestem przekonany [i bolenie też jako tako], i rzucam w kierunku ryby. Nie wierzę, ale ryba zbacza z kursu i sunie do 6cm wahadła. Przyspieszam nieco. Z 12 metrów przed pływałem, piękna, grubaśna około 75cm sztuka, jak w cyrku, zamkniętą mordą podbija wyraźnie kawałek metalu tak, że ten aż lekko wyskoczył na powierzchnię. Wyraźny kontakt, ale nie ma co zaciąć. Wszystko na metrowej, w zasadzie stojącej wodzie! Można zwariować z emocji.
Karczowisko, to ogromna mielizna o powierzchni 1,5 – 2ha. Powstała z naniesionego mułu. Normalnie jest tam od 10cm do 0,5m wody. Dziś proporcjonalnie te 20cm więcej. Nazywam to miejsce karczowiskiem z tym, że kłody i wielkie korzenie też są naniesione przez wodę.
Z brzegu nie ma szans tam dorzucić, a i na pływadle nie jest łatwo. Łódki odpadają w przedbiegach. Najlepszy jest mniejszy, płaskodenny ponton. W zasadzie wiem, że gro ryb, które tam zamieszkują o tej porze roku, to karpie i amury. Są ich dziesiątki. Ryby przeciętnie od 2-4kg ale nie rzadkie są ósemki. Większe pewnie też się trafiają. Nikt praktycznie ich nie niepokoi. Oczywiście nie one mnie interesują, choć miło popatrzeć jak stado 20-30 ryb podrywa wielkie kłęby mułu, a grzbiety ryb suną na wszystkie strony, spłoszone zbyt bliskich napłynięciem lub hałasem. Między tymi leniuchami pływa masa uklei, mającymi chyba tu tarlisko, a po obrzeżach śmigają nieliczne bolenie i sumy. Ponieważ ryby ignorują moją powierzchniową wahadłówkę, zakładam 5cm kopytko na 3g. Na plecionce 14-ce nawet leci, szczególnie z wiatrem. Co kilka minut mam kontakt z którymś z trawożernych spaślaków. Nie reaguję na te spokojne napięcia linki, a ryby dostojnie zrzucają ją z siebie. Po kolejnym napłynięciu i zakotwiczeniu się przy dużym korzeniu, dostrzegam w międzyczasie kilka ataków w jednym punkcie. Postanawiam się przyłożyć to tego fragmentu. Chyba drugi rzut i miękki opór oraz ogon od razu pokazują, że jednak coś nie uniknęło podhaczenia. Spanikowana ryba jedzie plecionką między zatopionymi lagami, a ja kijem próbuję jakoś zmusić ją do slalomu, między przeszkodami, z których większości nie widać. 50m plecionki poszło w pierwszym odjeździe jak nic. Ryba się niestety nie uwolniła. Nie ma czym się podniecać, bo to ani branie, ani drapieżnik; po około 20 minutach mam przy pontonie około 5 – 6kg…amura.
Dla mnie totalna egzotyka. Z pewnymi i słusznymi, jak się okazuje obawami nadstawiam podbierak, w którym amur dostaje ataku paniki, co skutkuje powyginaniem obręczy i naderwaniem siatki. Oglądam złotawego tucznika z małym, jak na taka rybę pyszczkiem. Wygląda pociesznie i rzeczywiście ma coś z prosiaka.
Mierzę go z ciekawości [71cm], ale odpuszczam zdjęcie z ręki, po tym, jak żadną miarą nie obejmę karku, a zwierz zaczyna się wyraźnie niecierpliwić. Odpływa całkiem spokojny i jakby zaskoczony. Postanawiam przepłynąć na przeciwległy kraniec mielizny, gdzie graniczy z nieco głębszą wodą. Slalom między i nad starym drewnem, po czym „kotwiczę”. Mam pod pontonem z 30cm wody, a przede mną 0,8m. Wstaję cicho, nie na tyle jednak, bo tabun mulaków podrywa się po bokach w panice. Wokół małe tornada zawirowań z mułu i piachu. Kilka rzutów, w tym jedno, dosłownie na 5m, pod sąsiedni wielgachny korzeń. Natychmiastowy atak. Nie żadna podcinka. Pobicie z pięknym odjazdem. Ogon młóci po plecionce, a sztywny początkowo kij do 35g, ugina się w piękną parabolę. Tak miało być wg instrukcji i jak widać, nie kłamali. Odpuszczam hamulec, bo sum sunie na głębszą wodę, gdzie będzie mi łatwiej. Taka, trochę ponad metr kijana.
Walczyła zawzięcie i cwaniacko, tuż przed pontonem, dając nura w muł i resztki wody pod pływadłem. Było emocjonująco, trudno i nawet niebezpiecznie, bo hak wystawał na zewnątrz i miałem uzasadnione chyba obawy, żeby nie zaczepił o gumę mojego okrętu. O użycie tego, co pozostało z mojego podbieraka na okonie, nawet nie myślałem. Ostatecznie, już na początek musieliśmy wejść w kontakt osobisty, który za bardzo go nie uszczęśliwił i dopiero trzecie klepanie po głowie zniósł ze spokojem, podobnie jak później złapanie za szczękę. Parę fotek i do wody.
Jestem trochę zmęczony i z lekiem oglądam bajzel na pokładzie. Wszystko mokre, bo chlapanina miała miejsce dwukrotnie, śluz suma tu i ówdzie. Tak na szybko myję, co się da. Wypływam na głębszą wodę i robię przerwę. Szkoda, że tak mało prawdziwych brań. Jakby człowiek był z gatunku „mięcho ponad wszystko”, to w każdym prawie rzucie mógłby próbować podciąć zażywającego słońca karpia lub innego tłuściocha.
Woda chyba znów się podniosła trochę, bo główny nurt przyspieszył, a po powierzchni płynie masa śmieci. Między nimi uwijają się ukleje. W pewnym rejonie pojawiają się pobicia boleni. Podpływam, kotwiczę i zaczynam rzucać. Woda spokojna, równa, bez zawirowań. Dno jak stół, 3m głębokości. Gorszej na rapy chyba nie ma. Od razu dodam, że trolling jest w okręgu krakowskim zakazany… Próbuję wszystkiego, co mam i z różnych odległości na ile ta godzina aktywności ryb pozwoliła. Zaliczyłem na tarnusa ściąganego z prądem dwa tępe przytrzymania. Raczej nie podcinki. Bez efektu. Z boleniami na tej wodzie, to się dopiero poznaję – zobaczymy jak będzie. W ostatnich rzutach, gumą tym razem – mam podhaczenie. Ryba ucieka łukiem do dna. Rośnie we mnie nadzieja, że to jednak coś normalnie zażarło gumową ukleję. Muszę działać ostrożnie, bo to ten akurat lżejszy kijek i 16-ka. Mimo silnego nurtu rybę udaje mi się powstrzymać około 40m poniżej pontonu – kontakt miałem z 20m powyżej, zanim ryba spłynęła w dół. Niestety, powstrzymanie ryby wywindowało ją do powierzchni i mam pewność. Trochę drażniące, bo kolejny „atak” płetwą. Podejmuję leszcza 60cm. Już z tych złotych. Na głowie zaczątki wysypki tarłowej. Częściowo „rozmontowany” podbierak raz jeszcze się przydał, ale spokojnie zachowujący się lechu, nie stanowi zagrożenia.
Muszę się zwijać, bo od południa wyszły wielkie chmurzyska. Widać, że zanosi się na nawałnicę, bo woda zamarła zupełnie. Podobnie jak ptaki.
2 odpowiedzi
Cześć, mam pytanie pośrednio nawiązujące do tematu artykułu. Czy mógłbyś zdradzić, jakim pontonem (firma) pływasz? I czy zdaje egzamin? Noszę się z zamiarem kupna pontonu – i szczerze – nie za bardzo wiem, na co zwrócić uwagę przy zakupie. Docelowo myślę o pływaniu po Wiśle – choć na ten moment, nie mam jeszcze pojęcia na jakim odcinku (kwestia uciągu wody, i ew. zagrożenia dla pływającego pontonem). Pozdrawiam, Damian.
Super, że pytasz, bo jeszcze zimą miałem pomysł na swego rodzaju zestawienie atutów i wad małych i większych pontonów. Teraz mi o tym przypomniałeś. Już niedługo zamieszczę szerszy tekst. Na szybko: najczęściej pływam pontonem Kolibri 2,8m. Na wody stojące jest nie do zajechania, poza ewentualnymi, celowymi uszkodzeniami, a na Wiśle też daje radę, choć znam lepsze modele w tej klasie, na ostrzejsza wodę [twarde, ostre dno, mielizny itp.]