29 kwietnia
Jak pewnie wiecie, lato rozgościło się na całego. Jakiekolwiek nie do końca normalne temperatury dla danej pory roku, na ogół nie sprzyjają nam – wędkarzom. Może zimą jest ciut inaczej, bo tu zdecydowany skok temperatur w górę, ożywia nieco, stalowo-szare nurty…Tutaj można mi zarzucić, że przecież bywały różne majowe weekendy, upalne także. Zgadzam się, z tym, że czym innym jest skok z 15 stopni na 30, a czym innym harmonijne przechodzenie z temperatur – nazwijmy je wiosennymi, do letnich. Ostatnie dwie akcje nad wodą z mało zadowalającymi mnie wynikami, spowodowały, że odpuściłem wielką rzekę, uznając, iż ruski wyż, który zawisł nad nami, podtrzyma karpiowate drapieżniki w nadąsanym nastroju. Mając dosyć upału ruszyłem na pstrągi. Są to moim zdaniem, ryby najmniej podatne na warunki pogodowe. Oczywiście, totalna lampa i realnie odczuwalne 30 stopni, studzi kropkowańce, ale znacznie, znacznie mniej niż rozkapryszone jazie czy klenie. Pstrągom dorównują pod tym względem wzdręgi [jak jest słońce] i nieznacznie ustępuje szczupak. Daleko za nimi jest boleń, a potem cała reszta. Ja mam takie, a nie inne doświadczenia. Lepiej więc iść na ryby mniejsze, ale w miarę pewne, niż gonić za większymi z realnie bardzo niskimi szansami na cokolwiek.
Rzeczka była przyjazna w cienistym na ogół wąwozie, mimo, że zieleni jeszcze niezbyt wiele, aczkolwiek pokrzywy odstrzeliły już od ziemi na miejscami 30cm! Woda kryształowa i bardzo niska. Żab trawnych sporo, mimo panującej suszy, więc postawiłem na wahadełko, kolorystycznie jak i kształtem doskonale udające brązowo-miedzianą szatę płazów. To, co mnie cieszyło, to brak jakichś super świeżych śladów wędkarzy. Widać, że część przerzuciła się już na wody stojące i większe rzeki, a cześć dała sobie spokój, po kolejnym marszu bez kontaktu z czymkolwiek, co wystaje poza krawędzie dłoni. Tak się dzieje, jak ludzie nie znają umiaru…
Dochodzi 15.00. Odcinek nr 1. Zaczynam od miejsca, gdzie zawsze coś wyskoczy. Pusto. Męczę miejscówkę z 5 minut. Trochę rozczarowany idę w dół. Po około 150m, mam na niewielkiej przestrzeni 4 brania. Wszystko maluszki, odbijające się nawet od tak małej błystki. Potem znów kawałek zupełnego bezrybia. Dochodzę do miejsca, które na oko każdy, średnio rozgarnięty wędkarz wskaże jako tzw. bankówę. Tyle, że jak pamiętam, w ostatnich trzech latach miałem tu jednego, jedynego pstrąga na 30cm… Piękne zwolnienie nurtu, ściśnięte leżącymi wzdłuż brzegu konarami dwóch sporych drzew. Na dnie piasek, który przechodzi w czarną dziurę ze zdecydowanie głębsza wodą w najwęższym miejscu. Pod moimi nogami widzę rozcapierzone w wodzie fragmenty korzeni, rosnącej tu dużej olchy.
Jedyny minus, to pionowa skarpa – do lustra wody z 3m. Staję okrakiem nad jakimś w miarę solidnie wyglądającym niskim krzakiem i kolanami ściskam go jak tylko mogę, by w miarę wygodnie zawisnąć w pozycji do optymalnego rzutu. Wszystko idzie sprawnie i celnie. Wahadłówka omiata kłodę naprzeciwko i to ze dwa razy. Cisza. Potem ryzykownie wpuszczam wahadełko w gardło wlewu, drażniąc się z karczami, których nie widzę, a pewnie tam są. Myślę sobie, że jak zwykle w tym miejscu – sporo zachodu, a wyniki żadne. Błystka wędruje wzdłuż mojego brzegu, pod korzeniami. To „wędruje” ma zaledwie 2-3m. Nie ma miejsca na dłużą trasę . Drugi rzut i… rakieta fruwa. Przepiękny, gruby już pstrąg, dosłownie lata nad sterczącymi kijami. Jeden nawet przeskakuje, a cienka 14-ka ociera się niebezpiecznie o drewno. Rzut oka i skaczę w dół licząc, że zatrzymam się na tych wystających do wody korzeniach. Udało się, choć posiłkowałem się ścianą ziemi za sobą, dającą mi oparcie. Ręką ściągam żyłkę. Pstrąg jakby złapał drugi oddech i dostał zupełnego świra. Wiem dlaczego wielu jest tak sceptycznych, patrząc na mój sprzęt: nie miałbym żadnych szans w tych warunkach już chyba z kilowym pstrągiem. Mam tego świadomość i tylko tu pozwalam sobie na taki luksus lekkości. Z resztą, gdzie ja bywam na prawdziwych pstrągach. Nigdzie…
Ryba ma 35cm, co jest już słuszną miarą na tym fragmencie. Trochę nerwowe fotki, bo wydrapanie się na górę nie było łatwe.
Pod koniec odcinka, który wyznacza mały mostek, widzę z daleka jak pod nim stoi dwóch kłusoli. Taka niedzielna odmiana kłusownika rekreacyjnego. Jeden ma z 25 lat, drugi to starszy gość ubrany jeszcze w garnitur, w którym był pewnie w kościele. Obaj mają służące za zwijadełka krótkie kołki za parunastoma metrami żyłki, zakończonej ciężarkiem i hakiem z czerwonym robakiem. Szacuję ich z daleka i uznaję, że są w moim zasięgu. Wyłażę z chaszczy z hukiem i do tego młodego walę bez ogródek:
– Nudzi się Wam?
– No, nudzi – odpowiada młody, ale taki mało pewny zaśpiew w głosie utwierdza mnie, że dam radę.
– Wiesz, że tak nie wolno łowić?
Kątem oka widzę, jak ten starszy już zwija żagle. To idę na całość.
– Wypad z baru, bo jutro złożę Wam wizytę z kumplem w mundurze, a już Was uwieczniłem. Pokazuję aparat.
Młodszy mamrocze żebym nie robił szumu, że już się zwijają. Faktycznie wychodzą na pobliską drogę, a ja żeby nie było wątpliwości, dłuższy czas odprowadzam ich wzrokiem. Czuję, że jak nic kiedyś dostanę w ryj przy takiej akcji. Zastanawiam się tylko, czy warto…Marzy mi się, by w takiej sytuacji żyć, jak to mówią ci, co USA znają tylko z filmów – w policyjnym jak Stany kraju, gdzie w podobnej sytuacji, ni stąd ni zowąd pojawia się policjant, strażnik parku krajobrazowego, czy inny funkcjonariusz, jedną łapą trzymający się „klamki”, a delikwenci mają przechlapane. Wcale nie mam żadnej satysfakcji. I tak wrócą, jak nie ci, to inni i tak w kółko, jak bajdurzenie naszych magów z Wiejskiej o działaniach na rzecz narodu.
Zaczynam odcinek nr 2. Łagodny zakręt z dużym spadem dna. Kołki na przestrzeni 20m. Mam tu fajne branie, dające nadzieję, że to coś więcej niż 20cm. Spudłowałem. Na kolejnym kilometrze wyjmuję z 5 palczaków. I mam jeszcze z 20 pobić, podobnie maleńkich pstrążków. Łowienie tu maleńką wirówką byłoby zbrodnią. Testowałem to w poprzednich latach. W dobry dzień wyjęcie około setki maluchów w 5-6 godzin bardzo realne. Niestety rybeczki tak zachłannie zażerają kotwicę, że są potem problemy. Chaotyczne ruchy wahadłówki uniemożliwiają im wstrzelenie się we wszystkie trzy groty.
Dochodzi 18.00. Jestem w połowie odcinka nr 3. Nadal same maleństwa. Równy, kamienisty odcinek z nieznacznie głębszą wodą. Nurt wartki. Tu nieraz wyjmowałem odpasione, duże, jak na tę wodę w naszych czasach pstrągi. Na ostatnich dwóch wyprawach poszedł mi tu chyba ten sam mieszaniec. Zawsze stał z lewej strony, przy samym brzegu, gdzie nurt wyraźnie zaczynał spieszyć, a dno raptownie opadało. Raz go miałem na kiju – ryba w okolicach czterdziestki. Drugi raz skończyło się na zdecydowanym przygięciu kija z takim, jak na pstrąga za wolnym puszczeniem wabika przez rybę.
Będąc prawie pewnym, że to hybryda zbliżam się powoli, lecz blisko, by mieć pewność, że jak będzie branie, to dzielić nas będzie niewielki dystans. Spod kijka wahadłówka leci pod drugi brzeg, skąd na podniesionej wędce, lekko marszcząc powierzchnię, ściągam przynętę do połowy koryta i tu dopiero najwolniej jak potrafię, naprowadzam na potencjalne stanowisko ryby. Co znaczy znajomość wody! Jakby była kamera, to mógłbym się powymądrzać i potem to pokazać. Ryba [jeszcze nie wiem jaka], lecz dokładnie w przewidywanym miejscu zaczepia wahadełko. Nie ma co zaciąć, choć kontakt jest wyraźny, silny i taki…leniwy. Hybryda, jak nic. Zastanawiam się, co jej podrzucić kolejnego, zakładając, że bardzo się nie ukłuła, jeśli w ogóle. Mam wrażenie, że nierównomierne bujanie się wahadłówki w szybkim nurcie, autentycznie sprawia, niegłodnej może rybie problem. Pada na maleńką Wrtę 00. Nastawiam się, że ryba jest metr, dwa niżej, bo wychodzącą do wahadła woda nieznacznie zniosła. Z pstrągami jest tak prawie zawsze – jeśli powtarza branie, to zazwyczaj trochę niżej. Pierwsze przepuszczenie wiróweczki bez efektu. Nie zrażam się, wszak w odwodzie są jeszcze gumy, a czasu mam dużo. Nie dojdę do gum. Drugi rzut i wirówka jakby zaczepiła większy worek foliowy. Tnę ile kij pozwala, a walcowaty, srebrzysty „pstrągopodobny” wije się w typowy dla siebie sposób, na zmianę bijąc w dno, to znów prąc pod prąd. Owszem trwa to trochę na moim sprzęcie, ale wszystko odbywa się bardzo spokojnie.
W gęstej już trawce wygląda okazale. Ma 43cm!
Jaka szkoda, że to nie pstrąg, bo byłby moim największym. Ciut zmęczony temperaturą i komarami [chyba będzie ich sporo w tym roku], kończę, na ostatnich metrach doławiając jeszcze dwa maluchy, którym nawet wahadłówka nie była straszna.
30 kwietnia
Tak, nic się nie zmieniło. Nadal, nie licząc ranków w dzień jest pod 3 dychy. Przynajmniej w okolicach Krakowa. I wieje ze wschodu, jakby ktoś za to płacił. Tyle, że to już chyba czwarty dzień. Może ryby otrząsnęły się z szoku? Jestem nad Wisłą. Ilość wędkujących nie pozostawia złudzeń. Rozmawiam z dwoma znajomymi, miejscowymi, którzy cztery [!] godziny okupowali bankowy, boleniowy odcinek i nie mięli brania, a niejednego bolka już złowili. Idę na zarośniętą opaskę tylko po to, by urwać mój najlepszy jaziowyo-kleniowy wobek. Miałem go ponad 8 lat… W nagrodę oglądam snujące się powoli tam i z powrotem jazie i leszcze. Pływają jak rybie zombie. Funduję sobie około 4km spacer, po którym w woderach mi chlupie.
Ani ryb, ani brań.
Wracam na opaskę. Tym razem lituje się nade mną szczupak. Niewielki, choć dzielnie walczy na jaziowym zestawie. Na szczęście wziął mało łapczywie.
Już mam dosyć. Jest późne popołudnie, a od 6.00 do południa byłem w pracy. I na tym mógłbym skończyć, ale…
Zdesperowany, poświęcam się i w woderach „walcuję” kilometr w górę dopływu. Po drodze namierzam około 40cm jazia. Ryba nawet wychodzi do smużaka, ale niemrawo i tylko raz. Potem ma mnie w nosie. Dochodzę do rozlewiska, stoję w środku nurtu, by mieć jakąkolwiek ochłodę.
Brań zero. Ani wobler, ani w ogóle nic. Wchodzę na mieliznę pod jednym z brzegów, rzucam pod drugi. Sprowadzam przynęty klasycznym wachlarzem. No, jak w studni. Nieliczne spławy dużych uklejek. I jak, często w takich sytuacjach – przypadek. Po rzucie, coś mi się zaplątało. Maleńka wiróweczka, ze spokojnej wody pod przeciwległym brzegiem, siłą nurtu została ściągnięta w główny, głęboki bieg wody. Żyłka wlecze ją po dnie. Już uporałem się z kabłąkiem i mam podnieść kij, gdy czuję mocne szarpnięcie. Zwijam wabik, nie będąc jeszcze pewnym, czy to nie jakiś zaczep – wszak łuk na żyłce wygiętej pędem wody był duży. Powtarzam wszystko. Na powierzchni widzę jak żyłka wybrzusza się coraz mocniej, błystka zapewne toczy się po muldowatym, piaszczystym dnie, z tym, że przy każdej nierówności, zanim opadnie na piasek wykonuje kilka szybkich obrotów skrzydełkiem. Poznaję to po zdecydowanie zmniejszającym się łuku cienkiej żyłki. I… w tych momentach zaliczam kilka ewidentnych brań. Pewnych i mocnych. W końcu się udaje. Blisko kilowy jaź robi hałas na powierzchni, znacznie jednak poniżej miejsca, gdzie zaatakował błysteczkę.
Za chwilę kolejny. No tak, to jeszcze nie łowiłem, przynajmniej nie wirówką. Zdarzało mi się puszczać „na ślepy los” małe gumki i czekać gdzie poniesie je woda. Często przynosi to niezły efekt, zazwyczaj w postaci kleni, lecz w trochę późniejszej porze roku. Ale wirówka? Doczekałem się paru jeszcze brań, najczęściej, gdy nurt odrywał wabik od dna, a ten zaczynał się kręcić, mimo, iż spływał w poprzek, bądź nawet z prądem na luźnej żyłce! Polecam wszystkim najmniejsze wirówki Wrta. Moim zdaniem, bez przesady są najlepsze w swojej kategorii. Niech wiarygodnością będzie to, że nie płacą mi za ich reklamę. Używam ich od czterech lat. Są doskonałe na pstrągi, okonie, klenie, jazie, a także na bolenie, tyle, że tu wybiórczo, bo na mniejsze sztuki i nie w każdym okresie i miejscu.
Niestety, kolejny jaź [32cm] wypada mi z ręki, po przyłożeniu do kija właśnie by go zmierzyć i robi to tak, że odpina się agrafka.
Zdziwionego jazia próbuję przyciągnąć za żyłkę i widzę jak rybka, nie mniej niż ja zaskoczona, odpływa z magicznym wabikiem, który dziś nie ma swojego dublera w moim pudełku. Grzebię w nim zdegustowany i najbardziej podobna gabarytowo jest wirówka Veltica. Niestety, nie chce już obracać się jak tamta, no i jest o jakiś gram cięższa i dobre 1,5cm dłuższa… Kusi się na nią tylko kleń, podobny jak ostatni jazik. Oczywiście próbuję oszukać ryby, jeśli jakieś są jeszcze w tym dołku – rynnie, innymi przynętami, głównie gumkami. Niestety żaden z kolorów [białe, żółte, motor oil] ani gramatura [od 0,9 do 2g] nie zdaje egzaminu.
Te tłuściutkie rybki z wiśniowymi płetwami mocno poprawiają mi nastrój. No i znów miałem fajną lekcję czegoś nowego. Trzeba odpocząć, bo przede mną jeszcze trzy dni…