Już rok temu znalazłem w internecie dyskusję odnośnie połowu wzdręg. Jeden z forumowiczów, sugerował, że ma rewelacyjne wyniki zaraz na przedwiośniu, jak tylko zejdą lody. Ryby jakie rzekomo łowił, są duże w skali tego gatunku. Wprawdzie jego metoda to spławik, rzecz dotyczyła jakiegoś jeziora na północy kraju no i nie przedstawił żadnych zdjęć okazów, to jednak mnie zaintrygował. Po świetnym choć krótkim sezonie wzdręgowym w 2011r – zacząłem w połowie kwietnia, obiecałem sobie, że będę trzymać rękę na pulsie i w tym roku, wystartuję najwcześniej jak się tylko da.
Niestety, natura jest nieodgadniona. Jeszcze w środę, w zeszłym tygodniu, jadąc nad starym korytem Wisły [było nie było parę hektarów wody], cieszyłem się jak dziecko, bo wiatr raźno burzył powierzchnię sporymi falami, pływały łabędzie i rybitwy. Po lodzie nie było ani śladu.
Z racji tego, że piątek i sobotę miałem wycięte z życiorysu wędkarskiego, pozostała tylko niedziela. Sprzęt czekał przygotowany od czwartku…
Mimo potężnego niewyspania, obudziłem się przed 8.00. Pogoda wspaniała: nieliczne rozmazane chmurki i słońce, słońce, słońce. Wiatr był zmienny, zachodni i wschodni ale niezbyt mocny i nie wiał ciągle. Po drodze minąłem fragment rzeki pstrągowej, na odcinku której naliczyłem 5-6 muszkarzy na 200m. Masakra. Ciesząc się, że jednak nie skusiły mnie pstrągi, dociskam gaz. Wjeżdżając na parking przy zbiorniku od początku coś mnie tknęło, bo w oddali zobaczyłem psa, naprawdę sporego psa, który…biegał z dala od brzegu po…lodzie. Kilkadziesiąt hektarów totalnie zamarznę tej powierzchni.
Kumpel był w tym czasie nad pewnym starorzeczem i miał to samo – lód. Tyle, że u niego powierzchnia malutka i otulona gęstymi drzewami. Miałem zamiar wracać ale przypomniałem sobie o podłużnej, bagiennej zatoce przy północnym brzegu. Jest płytka. Okazało się, iż tu lodu nie ma. Jedyne wytłumaczenie jakie mi się nasuwa, to fakt, że w starym wiślisku woda przypomina żur – później zamarza i nie tak mocno, a na piaskowni oraz w starorzeczu, nad którym był kolega, jest kryształowa…
Pod koniec minionego roku rozpoczęto tu jakieś prace, zmierzające chyba do zasypania bagienka. Krajobraz był iście księżycowy.
Obszedłem zatokę i miałem wracać, gdy idąc po wzniesieniu w matowo-szarej wodzie dostrzegłem kilka liści trzciny, leżących na powierzchni jak mi się zdawało, które na chwile poruszyły się, każdy w trochę inną stronę. Więc jednak są! Już wiedząc, czego szukać i gdzie, naliczyłem kilkadziesiąt ryb, tu i ówdzie podpływających niemrawo do powierzchni. Tylko wtedy mogłem je zobaczyć, gdyż widoczność w „gipsowej” wodzie, wynosiła maksymalnie 10cm.
Pomyślałem, że zrobię choć wynik ilościowy, czym jeszcze dodatkowo podkreślę, to co napisałem w kwietniowym WŚ. Niewiele z tego butnego planu mi wyszło i po prawdzie, to nie ma o czym pisać. Łowiło się fatalnie. Złożyło się na to wiele czynników [teraz się usprawiedliwiam]:
- najmniej istotny ale najbardziej kłopotliwy był fakt, że spacerowały tabuny ludzi z czego sporo, jak się okazało wędkarzy i każdy przystawał choć na chwilę, popatrzeć jak cuduję z tym maleńkim czymś na końcu linki, a wielu zagadywało
- jak mówiłem, przejrzystość wody była kiepska, jak dla wzdręg
- temperatura również okazała się ohydna – stojąc po kostki, stopy drętwiały w kilka minut
- z racji jedynej wolnej od lodu powierzchni, zatoczka została „wysycona” kaczkami, które tłumnie spłynęły w ten rejon – hałasowały same z siebie, a do tego uciekały przed moimi krokami, czyniąc nie mniejszy rumor
- w rejonie wolnej od lodu wody w biały dzień grasowało co najmniej kilka norek lub wydr – nie widziałem dobrze ale widać było, że ryby miały się na baczności
- aby się dobrać do ryb musiałem rzucać przez pas 3-4m trzcin i ewentualną zdobycz przez ten pas przeciągnąć [jakby nie plecionka 0,04mm, to straciłbym z 10 przynęt i nie wiem, czy bym wyjął choć jedną rybkę]
- na powierzchni pływała masa uschłych trawek i kłaczków z pałki wodnej, koszmarnie czepiając się plecionki [to kolejny minus takich linek w stosunku do żyłek] i przynęt
Ryby dość ochoczo reagowały na wszelkie większe [jak na wzdręgi] przynęty. Tzn. płynęły za nimi niemrawo, by po 1-2m zawracać. Jedynie na 18mm jaziowego smużaka miałem piękne branie około pół kilowej sztuki, a druga mniejsza się zacięła. Żałuję, ze nie zrobiłem zdjęcia, bo była widowiskowo zapięta, ale brania nastąpiły jedno za drugim i byłem pewien, że będzie się działo. Ostatecznie jako tako skuteczny okazał się tylko najmniejszy, czerwony mikrojig, którego, jak już ryba się zdecydowała, to zażerała bardzo głęboko.
Bez delikatnych szczypiec, co najmniej części ryb bym nie odhaczył. Pierwsza krasnopiórka była maleńka.
W sumie zaliczyłem około 15-17 brań i wyjąłem 7 rybek, z czego tylko jedna aspirowała do, powiedzmy wzdręgowej II ligi [25 – 30cm].
Brania ustały około 14.00 [łowiłem od 12.00]. To, że ryby były jeszcze bardzo zmrożone, albo przestraszone niech świadczy fakt, że dostrzegały w sumie wszystkie podawane przynęty, ale tylko te, które przeszły w najbliższym sąsiedztwie ich głowy, atakowały w zasadzie tylko najmniejsze, a i tu różnie było, bo część wzięła z powierzchni, część z samego dna [0,7m głębokości]. Żadnych reguł. Cóż, duży niedosyt, ale zapowiada się dobrze. Obok mnie, wzdręgi starał się zainteresować młody chłopak, ale nie miał nawet brania. Miał zdecydowanie za toporny sprzęt jak na ten gatunek. Łowiłem jigami 0,2g, kijkiem do 6g, 2,1m. Niewidoczna, przeźroczysta plecionka, jak napisałem wyżej – 0,04mm [3,16 kg wytrzymałości wg producenta; moim zdaniem około 2,5kg].