Pojechałem bez większej napinki. Wiem już, że dwa lata temu miałem po prostu niewiarygodne szczęście, gdy za każdym razem [trzy wypady] miałem szanse mierzyć się z okazowymi pstrągami, jeśli coś około pół metra lub więcej uznajemy za granicę, gdy o kropkowańcu mówimy „duży”. Wtedy spartaczyłem, nazbyt ufając sile sprzętu, mając równocześnie znikome doświadczenie w starciu z rybą poza tym, że dużą i bardzo silną, to nieprawdopodobnie szybką, biorąc pod uwagę niewielkie rozmiary rzeczek, gdzie na nie trafiłem. Skończyło się i tak chyba na niezłym wyniku – 46cm.
Nie najkrótsza podróż skradła więcej czasu niż planowaliśmy, gdyż silne opady parę dni wcześniej spowodowały jakieś lokalne podtopienia dróg i podmycia małych mostów, zmuszając nas do dość długich i kłopotliwych objazdów w środku nocy.
Nie mniej, nad wodą stanęliśmy planowo – tuż po piątej. Dzień okazał się maratonem, jakiego nie miałem od chyba 15 lat, a wszystko za sprawą licznych kontaktów z rybami 40+. Gdybyśmy zjawili się dzień wcześniej…Prawdopodobnie mogłoby się skończyć sensacyjnie.
W niedzielny świt trafiliśmy na końcówkę schodzenia większej wody. Rzeczka nr 1 była podniesiona dobre 15cm, a to mniej więcej tak jak na górnej Rudawie – sporo. Woda była minimalnie trącona. Tutaj to błogosławieństwo. Była też łyżka dziegciu – absolutnie nie wziąłem pod uwagę, że jest długi weekend. Swój odcinek robiłem jako drugi [przegonił mnie jakiś wędkarz z Warszawy], a potem okazało się, że od połowy odcinka szedł miejscowy [no prawie miejscowy].
Plan był taki, że łowimy mniej więcej do południa, potem zjeżdżamy na kwaterę, by kontynuować od około 16.00 do zmierzchu. Dniówkę skończyliśmy o…18.00.
Ranek zapowiadał się przepiękny – rześki i wilgotny od mgieł, słoneczny zarazem. Początkowo bezwietrznie. Wraz z dniem wzmagał się zachodni wiatr, niebo robiło się coraz bardziej niebieskie, a zarazem duże chmury nabierały konkretnych konturów.
Kolega wybrał wg mnie najłatwiejszy technicznie odcinek, dość płytki z wieloma miejscami, gdzie rzuca się swobodnie nawet długim kijem, mimo licznych drzew nad wodą. Ja zdecydowałem się na fragment niezwykle trudny, zwłaszcza na pierwszym kilometrze, o czym wiedziałem bo byłem tu dwa razy, dwa tygodnie temu. Woda na ogół też płytka, choć sporo naturalnych „grubych” miejsc. Nad wszystkim niewyobrażalna ilość gałęzi tuż nad głową i całe dziesiątki metrów z powalonymi drzewami.
Łowimy zupełnie odmiennym sprzętem. Ja mam kij 2,45 do 20g i żyłkę 0,20; Paweł plecionkę 0,06mm na kijku 1,9m do 10g [nomem omen fenomenalny kij na pstrągi – szybki, dość sztywny, ale o progresywnym ugięciu, zbliżonym do parabolika pod dużym naciskiem]. Co do przynęt to kumpel mocno eksperymentował. Ja konsekwentnie oparłem się na pewniakach sprzed dwóch tygodni. Co więcej – poniższe wabiki sprawdziły się świetnie na naszych, skromnych pstrągowo- krakowskich wodach [cztery ryby 37-38cm, jedna 35cm] podczas trzech wyjazdów. Tak więc kuszę pstrągi jigami:
– „pawikiem” [w zasadzie mikrojigiem – 18mm na pomarańczowej 0,5g główce]
– 4,5cm dł. czarnym jigiem z subtelnym ale widocznym rudo-czerwonym akcentem i paseczkiem flesh`a [na 2g]
Ja trochę się zmanierowałem, ale chyba w pozytywną, w sumie stronę i coraz bardziej stronię od typowo spinningowych przynęt. Na woblery nigdy nie lubiłem pstrągów łowić, jeśli perłowy twister [w sumie „chamski” wabik, choć bardzo skuteczny], to na łowiskach „industrialnych” i zajechanych na amen. Wirówka to jakoś, jakby iść na skróty. Wg moich bądź co bądź skromnych doświadczeń z pstrągami 40+ z dziczy, uważam, że poza wahadłówką nic nie przebije ciemnego [czarnego] jiga z jakimś istotnym, bardziej jaskrawym akcentem przy metodzie „szybkościowej” i maleńkiej przynęty – pchełki do swobodnego, wolnego dryfu przy dnie [tu ważniejszy jest kształt i wyważenie, by wabik względnie horyzontalnie spływał w stosunku do dna].
Co do pawików [przypomnę, że są z piór pawia], to nie aż tak często rozpływam się nad wabikami, bo jest tych dobrych mnóstwo, ale ta przynęta mnie urzekła. Swoją wygodą i skutecznością. Wojtek Feliksiak, który je robi, łowi też na spinning i może dlatego tak fajnie dostosowuje przynęty muchowe do tej metody, gdyż jest pozbawiony „flyfishingowego” konserwatyzmu. Dlatego ewentualne uwagi o tym, że ogon ta przynęta ma jak latawiec proszę odłożyć na bok. Pływa to na końcu zestawu spinningowego i zapewniam, że pływa za…biście. Robię reklamę, ale polecam, tym bardziej, że znajomy jak na razie robi te jigi za grosze w porównaniu z cenami w necie.
Wracamy nad wodę. Pierwsze 500m to masakra. Gałęzie, gałęzie, gałęzie i woda do kolan na równym jak stół dnie. Jakieś pojedyncze skubnięcia pstrążków po 25cm. Potem w końcu trochę przestrzeni. Pierwsza miejscówka nie wymagająca miejsca do rzutu. Wywalone dawno temu drzewo, tam gdzie były korzenie dziura na lekko 1,5m jak nie lepiej, a korzenie jak wielka łapa zniekształcona reumatyzmem, strzegą tych 3m kwadratowych na powierzchni. Rzucam z daleka, na granicę najbliższego patyka, ale zero odzewu. Podchodzę więc, odwijam może metr żyłki i na zamkniętym kabłąku wkładam jiga od góry między drapieżnie rysujące taflę części korzenia. Gdy był jakieś pół metra pod wodą, coś obiecująco błyska i nieźle kiwa szczytówką. Niby jestem na to przygotowany, ale tu trzeba by ciąć i ile fabryka dała, windować skubańca bez ceregieli w górę. Może sandaczowe 40g dałoby rade.
Ile miał? Nie wiem. Myślę, że pod 40cm. Chyba więcej nie, ale to był tylko błysk. Po słabym oporze z mojej strony, ciężko mi szacować. W każdym razie emocje zaczęły powoli buzować.
Wiem, że za jakieś 200m będzie ciężko, ale nastawiam się zacisnąć zęby i nie dać się pokonać makabrycznym zwaliskom i za wszelką cenę je obejść. Wodą iść nie można, chyba że z piłą łańcuchową…
I tak przez jakieś 200m. Ilu pstrągom odpuściłem i jak dużym?
Na brzegu zaskoczenie – jest wąska, ale wyraźna ścieżka. Poprzednio zawracałem po próbie pokonania niewielkiego dystansu. Potem dowiaduję się, że tydzień wcześniej były tu lokalne zawody…
Jak złowiłem pierwszego ciut większego, nie pamiętam. To był jeden z nielicznych dni, gdy straciłem nieco rachubę, co niezmiernie rzadko zdarza mi się nad wodą. Zazwyczaj pamiętam nawet detale. Tym razem głowa mi się ciut zagotowała.
Miał w każdym razie 38cm.
Dłuższy czas nic spektakularnego się nie dzieje, nie licząc brań/wyjść ryb 30 – 35cm, które tutaj są uznawane za małe. Dochodzę do odcinka, na którym co 50 – 100m leży w poprzek przynajmniej średniej wielkości drzewo. Trochę ciężko forsować kolejne przeszkody w spodniobutach, ale się opłaca. Powyżej jednego z drzew jest pierwsza, wielka na tym fragmencie kolonia bujnych roślin w wyraźnie głębszej wodzie. [zdjęcie zrobione po akcji]
Nawet z tych 7-10 metrów trochę źle się rzuca między sterczącymi patykami ale udaje się za pierwszym razem. Zresztą druga szansa ma tu rzadko miejsce, gdyż w przeciwieństwie do około krakowskich wpuszczaków, tutejsze pstrągi rzadko ruszą ogonem drugi raz, jeśli w pierwszym rzucie coś było nie tak, a miejscówka nie ma postaci rzeczywiście głębokiej dziury.
Branie jest natychmiastowe, wręcz równoczesne z zamknięciem kabłąka [robię to ręką]. Ryba wozi jakby miała nie wiem ile więcej. No coś wspaniałego. Uparcie zawraca po raz enty w kije i zielsko. Finalnie jednak mam go w podbieraku. Poprzeczka idzie w górę na 41cm.
Kolejna, piękna i jeszcze większa ryba wygrywa. W zasadzie nawet się nie nabiera. Przewrócone na krzyż wielgachne drzewa. Tworzą na środku koryta wyraźne spiętrzenie, które przełamuje się, tworząc ostry prąd w samym środku rzeczki. Niestety – drzewa leżą tu ze wszystkimi gałęziami, także drobnymi, tworząc ciężką dla wędkarza zasłonę. W końcu jakoś trafiam poziomym, zawijanym rzutem. W samym centrum bystrego nurtu, do przytrzymanego na sekundę jiga [prowadziłem pod prąd] podpływa grubszy kropas. Wydaje mi się, że nie miał 45cm, ale nad 40cm wyraźnie. Tylko dotknął.
Około południa wchodzę w strefę łąkową. W tej okolicy przegrałem dwa lata temu z prawdziwym olbrzymem. Drzew ubywa, ilość roślin w wodzie rośnie, a wokół coraz więcej łąkowych polanek. Szybki telefon do Pawła. Ma jak ja – obiecujące kontakty z rybami 35-40cm z tym, że u niego brak konkretnych brań. Najczęściej same wyjścia, odganiania przynęty. Uznajemy, że pachnie czymś grubszym. Dzwonię do właścicielki domku i pytam, czy robi jej różnicę, jak zwalimy się… w sumie nie wiemy kiedy. Jest przygotowana na takie akcje – zero kłopotu. Robię małą przerwę. Nawet nie na picie czy jedzenie, bo z premedytacją nie mam ani jednego, ani drugiego. W tych realiach każdy dekagram to po kilku godzinach tona. Po prostu na chwilę „zawieszam się”.
Parę minut i znów powracam do rzeczywistości. Jest już ciepło – około 24 stopnie. Woda wydaje się być już absolutnie czysta i ewidentnie niższa. Odcinek robi się wyraźnie łąkowy. Ta ilość przestrzeni jakby dodaje sił, bo było nieco klaustrofobicznie, a i ciągłe zginanie karku, czy wręcz szuranie na kolanach dało mi po kościach. Dosłownie.
W ciągu godziny partolę dwie sytuacje. Obie w podobnych miejscówkach. Rozrośnięte kolonie roślin z obu brzegów tworzą głębsze wlewy pośrodku rzeki. Głębokość w tych przesmykach to jakieś 1,3m. Kępy roślin – rewelacyjną kryjówką. Jedno z tych miejsc – poniżej.
Otóż w dwóch takich miejscówkach zauważyłem regularne spławy pięknych pstrągów. Przy czym wszystko wskazuje na to, że były to ryby już z wyższej półki. Majestatycznie coś zbierały z powierzchni. Spokojne rozcinanie tafli wody i szerokie grzbiety podkręcały emocje w najwyższym stopniu.
Nie wiem co się stało w pierwszym przypadku. Ryba żerowała pośrodku wlewu – co mniej więcej minutę robiło się wyraźne koło; słyszalny był nawet cichy plusk. Ponieważ wszystko dało się zaobserwować z daleka, był czas na spokojne podejście i przeanalizowanie sytuacji. Podszedłem na około 15m. Zaczekałem na kolejny spław i rzuciłem Nie dość, że nic się nie wydarzyło, to kolejne chlapnięcie już się nie powtórzyło…
Z wrażenia, przy kolejnej, identycznej praktycznie szansie – przedobrzyłem. Uznałem, że jig za głośno upadł w poprzednim miejscu i postanowiłem podejść bliżej. Spław pstrąga bliżej prawej strony – podchodzę kilka spokojnych kroczków. Kolejne zaburzenie powierzchni, tym razem nie co bliżej lewego brzegu. Znów kroczek. I w pewnym momencie spław się nie powtórzył. Byłem z 7m od przewężenia stworzonego przez rośliny. Usłyszał? Może się mylę, ale to były pstrągi większego kalibru.
Zanim nastąpił, jak się okazało – finał dnia, miałem jeszcze jedną przygodę. Płytkie, pokryte piaszczystymi muldkami dno. Na łagodnym, także płytkim zakręcie, nad wewnętrzną jego częścią zwiesza się słownie jedna gałąź z liśćmi. Rzuca szeroki cień na płytkie, muliste zastoisko. Raptem może 20cm głębokości. Poza gałęzią łyso jak na boisku. Żadnych schowków, żadnych kryjówek. Bałem się już podchodzić bliżej więc założyłem wahadłówkę. Są mniej celne, ale lecą daleko. Rzut się udał. Trochę bez przekonania, chyba zbyt wolno zastartowałem. Tymczasem, jakby z wahaniem, za błystką wypłynął piękny, brązowy samiec z bardzo już zaznaczonym hakiem na szczęce. Miał jakieś 43cm, więcej chyba nie. Opływał wahadełko przez kilka metrów, aż pod samą szczytówkę. Nie zaatakował, po czym uciekł pod gałąź. Posłałem jiga – ryba wykonała jakiś ruch, bo zauważyłem nikły błysk, ale nie poczułem brania.
Przed 14.00 zaczęło się lekko chmurzyc, ale w takim deszczowym stylu. Wielkie, białe chmury ustąpiły, a pojawiły się małe szare obłoki. Ponieważ dłuższy czas nie miałem żadnego kontaktu nawet z małym pstrągiem, a wkroczyłem w znacznie głębszy odcinek rzeczki [przeciętnie po pas] – założyłem pawika.
Ciąg pięknych dołków. W zasadzie jedna głęboka rynna . Tylko przy jednym brzegu płytko, a i to na najwyżej metr od zwisających traw. Potem spadek na około 1,2m. Pod przeciwległym brzegiem z 1,5m. Wszędzie wielkie kępy zielska. Pierwsze 10m zero, drugie – cisza, trzecie – także nic. Mikrojig spływa gdzieś tam, mam nadzieję że blisko dna. Zrobiło mi się zimno i wyszedłem na brzeg. Tymczasem kolejny rzut, wabik dotyka powierzchni i następuje eksplozja. Mógłbym tu bez fantazjowania poświęcić i stronę. Nie wiem nawet czy ten hol był długi. Mnie wydawał się nie mieć końca. Ryba minęła mnie w sekundę i znalazła się poniżej mojego stanowiska. Szła, a raczej frunęła w metrowej długości niewysokich susach. Nie miałem wyjścia i mimo mojego zdecydowanego oporu, musiałem zejść za rybą i to w pośpiechu z 20m. Pstrąg z premedytacją próbował wjechać w każdy korzeń, owinąć żyłkę o każda gałąź, ścinał linką kolejne zielone wysepki roślin. Gdy go w końcu zmęczyłem i podebrałem, przypominała wielki zielony pompon.
Zaraz po braniu wiedziałem, że mam większego już pstrąga, ale po tym, co wyczyniał, jego ciężarze odczuwalnym na wędce no i w końcu go cały czas widziałem – 45 „centów” dałem w ciemno, nieśmiało myślałem o 47, czyli centymetr więcej niż mój dotychczasowy rekord.
Ryba jest nieprzyzwoicie gruba.
W takich sytuacjach człowiekowi przychodzą do głowy irracjonalne myśli:, a to, że źle widzi, a to, że coś się dzieje z centymetrem. Nijak nie ma tyle ile zakładałem. Jest 44cm i ani milimetra więcej. Wygrywam jak na razie swój hol roku – nie tylko pstrągowy, zdobycz jest gruba jak dynia i ma tylko 44cm. Jakieś fatum, pech. Nie wiem co myśleć. Nie, nie byłem rozgoryczony. Byłem szczęśliwy jak nie wiem co, bo ten pstrąg udowodnił mi, że w trudniejszej miejscówce, żyłki 0,16mm są zwyczajnie śmieszne nawet z miękkim kijem jeśli to spinning. A udało mi się go wyjąć. Przy okazji: już wiem dlaczego kij gnie mi się w pałąk, a ryba robi co chce. Otóż teraz, jak i dwa tygodnie temu miałem ze sobą dwa kije Dia Flex. Jeden to Trout do 15g. Druga wędka to „jaziowiec” do 20g tej samej firmy. Niby większy wyrzut, ale znacznie bardziej miękki. Kij jest po złamaniu, więc stracił z 15cm, przez co jest wyraźnie szybszy, a równocześnie nic nie zubożał w miękkości. Jeśli jest możliwość machnąć mocniej, to nawet malutkie mikrojigi na dwudziestce, lecą jakieś 10m bez trudu.
Wracając do pstrąga – brakło tej wisienki na torcie, żeby choć wyrównać swój rekord.
Napalony jak diabli pierwszy raz doszedłem do końca tego fragmentu, czyli do kolejnego mostka. Po drodze przez zmęczenie i odczuwalny coraz bardziej chłód, gdy ponownie wyszedłem na brzeg, robiąc szeroki zamach, spłoszyłem już okaz. Pstrąg w granicach 50cm – tu nie mam wątpliwości – majestatycznie spłynął pod drugi brzeg, po czym zawrócił w dół rzeki… Było mi okropnie szkoda.
Miałem jeszcze wyjście ryby pod 45cm [ale nie więcej] – dobrze ją widziałem. Nie wzięła. Tylko zawinęła za jigiem i stanęła.
Kończymy o 18.00 tak skonani, że ledwo stoimy. Ja wprawdzie jestem nakręcony bo mam finalnie 7 ryb miarowych w tym największe 38, 41 i 44cm. Do tego 8 krótkich. Kolega w przeciwieństwie do mnie zaliczył masę brań i wyjął jakieś 30 pstrągów, ale żaden nie był miarowy. Miał kilka kontaktów z rybami szacowanymi na 35 – 40cm, ale na ciekawości pstrągów się kończyło. Na chwilę wstrzymał oddech, gdy do jiga, już pod powierzchnią podpłynął duży, około półmetrowy kaban, który lekko skubnął przynętę. Nie mniej, nie było co zacinać.
Paweł zaliczył prysznic i picie, po czym zapadł w sen. Ja zdobyłem się na kolację i wypiłem morze płynów [tylko na końcu trochę wina, żeby nie było]. Padam z zamiarem pobudki o 4.00.
5 odpowiedzi
Kiedy druga część? Fajnie piszesz, są emocje! Aż dziw bierze, ze sa w Polsce takie miejsca.
II część w sobotę, a potem III – najlepsza.
No to czekam z niecierpliwością ;)))
Przepiękna rzeka… I kurczę. ..zazdroszczę męskiej wyprawy….W taką dzicz i zero myślenia o czymkolwiek innym niż ryby. Pozdrowienia, również dla kumpla.
Właśnie odkryłem tego bloga. Jest co czytać. Szacun!