Kropki przed oczami – cz.II

Dzień drugi – popołudnie.

Jestem nad rzeczką nr 1. Znam ją najlepiej z tych czterech, które widziałem. Jest usypiające późne popołudnie. Tu jednak nie ma nic z duchoty, ani upalnego słońca. Woda zimna, a wokół łagodny cień mnóstwa drzew i większych krzewów. Zanosiło się na potężną burzę, bo w drodze, gdy przemieszczaliśmy się z pierwszej rzeczki, w tej około czterdziestominutowej jeździe [z małym przystankiem], na niebie pojawiły się wielkie szare bałwany i parę razy tak walnęło w asyście nagłych porywów wiatry, że … Ale na huku się skończyło.

Wybieram odcinek no kill. Nie czuję tego jedynego w swoim rodzaju dreszczyku, gdy staję nad nową wodą, ale mimo iż nie byłem tu dwa lata, a spędziłem wcześniej zaledwie z pięć półdniówek, to prawie wszystko pamiętam. Oczywiście że są zmiany, ale niewielkie. Nie mniej rzeczka, szczególnie w półmroku zakrętów, wygląda tajemniczo z jej jak się zdaje gliniasto – popielatą wodą. Takie złudzenie spowodowane białym piaskiem,  dominującym na większej powierzchni dna.

Tu też deficyt wody nieprawdopodobny, ale termika dla pstrągów na bank znakomita.

Łowiąc tu, to trochę jakby się znaleźć w jakiejś zielonej baśni – mnóstwo pastelowych odgłosów natury – wyraźnych ale subtelnych, a całość ujęta w przepastne ramy obfitej zieleni. Jak się chce zrobić zdjęcie, to obiektyw można skierować gdziekolwiek. Nie ma szmat, worów. Przez cały pobyt rejestruję słownie jedna małą oponę i tyle. Nic innego mi w oczy nie wpadło.

Niespodzianki  jednak są. Po około 500m okazuje się, że w wodzie leży mnóstwo powalonych drzew. Poprzednio też były, ale teraz jest ich znacznie więcej. Teren nawet dla w miarę sprawnej osoby dość niewdzięczny. Miejscami wodą iść się nie da.

(fot. A.K.)

Łowię, jak na poprzedniej rzeczce, czyli delikatną wędką na wzdręgi z cieniutką plecionką i „pawikami” Wojtka. Zbyt wielu ryb nie widzę, ale cokolwiek się dzieje. Najpierw tracę pierwszy z dwóch wabików tego rodzaju. Na rybie. Fajny, długi rzut pod nawisy drzew, choć wiem, że tam do kolan wody. Tyle, że ciemno od krzaków, a w sąsiedztwie woda nad kostki na przestrzeni 100m. Capnął wabik jak diabeł duszę, momentalnie strzelając w powietrze. Prawie się odbił od gałęzi.  Jak zwykle w takich miejscach, nie mając gdzie uciekać, zaczął kręcić się szaleńczo [na tej wędce, to jak jakiś potwór] i nagle luz. Ewidentnie przeciął ząbkami cieniutki sznurek. Na szczęście pojedynczy mały haczyk bez zadziora. Z tym pstrągiem to mam problem, bo oszacowałem go na max 40cm, ale później i teraz jak o nim myślę, to nie wiem, czy nie był trochę większy…

Później zaczynają się miejscówki nie pozwalające na dłuższe rzuty. Takie precyzyjne dłubanie na 5-7m. Kupa zaczepów. Jeden z nich momentalnie ożywa. Srebrne 38cm.

(fot. A.K.)

Nabieram otuchy, którą szybko studzi kolejny zaczep. Tym razem jakiś taki niefajny, że nijak nie puszcza. Gdybym miał mocniejszy kij, to pewnie „wypchnąłbym” wabik szczytówką. Musiałem się z nim rozstać. Wtedy było mi trochę markotnie, ale jak się okazało – nie ma tego złego…

Do końca dnia łowię już perłowym twisterem, bo nic innego za bardzo nie widzę w szarówce. Wyjmuję wprawdzie jeszcze pięć ryb, ale nic większego. Mam za to kilka niezłych kontaktów. Spinam dwie ryby z przedziału 35-40cm. Prawie na koniec zaliczam wyjście zdecydowanie większego [myślę, że pod 45cm], ale ten tylko opływał twister przez dwa metry wody, po czym zwiał na mój widok.

Dzień trzeci – ranek

Choć padam przy kolacji, to jeszcze o 23.00 wykładam przed sobą pudełka z przynętami. Kwadrans dumania i postanawiam: jutro jadę na odcinek, gdzie ryby wolno zabierać, ale gdzie jest zdecydowanie więcej przestrzeni, choć wiem, że przy tak nikłym poziomie wody, będę często miał przed sobą „autostradę” – prostki z wodą po 30cm od równego brzegu do brzegu. Tyle, że nad głową, nad w zasadzie całą powierzchnią koryta szpaler drzew. Gałęzie na tyle wysoko, że można nieźle machnąć. Mam zamiar łowić szybkościowo, po możliwie długich rzutach, kalkulując, że przy ilości ryb jaka tu żyje, może skuszę coś na tych jałowych na oko odcinkach, coś, co nie zwieje, gdy jestem jeszcze 20m niżej. Stawiam na wahadłówki i większe jigi [4-5cm na 1-2g]. Żyłka 0,20mm z „normalną” wędką. Chyba strzeliłem w dziesiątkę.

5.15. Pogodnie, jak przez ostatnie ranki. Cieplutko, bo 18 stopni. Zero wiatru. Woda „dymi” dość obficie, co mnie cieszy, gdyż mgiełka chyba mi sprzyja. Widoczność z 50m jeśli idzie o mniejsze przedmioty.

Jeszcze przez pierwszy kwadrans łowię na „flegmatyka”, ale poza dwoma malcami, to nic się tym nie interesuje. Perłowy twister idzie spać, a zakładam wahadłówkę. Kilka rzutów  w środek by wyczuć dystans, siłę rzutu, ciężar wabika.

Opłaciło się. Mam  25m przed sobą, po lewej stronie jakąś większą, urwaną  gałąź z liśćmi, zwisającą częściowo w wodzie i jak się zdaje, chyba minimalnie spiętrzającą tu może 20cm głębokości nurt. Przynęta „siada” z cichym chlapnięciem na powierzchni trochę powyżej konara. Ostry start i energiczne tempo. Wahadłówka na zmianę odbija się od powierzchni raz prawym, raz lewym „skrzydłem”, zostawiając specyficzny kilwater za sobą. Gdy tylko mija kącik utworzony przez gałąź, do wahadełka wypada niemały kropas. Walczy zawzięcie, mimo braku kryjówek w pobliżu. Żaden okaz, lecz też nie karzełek -37cm.

Kolejnych kilka wyjść, jakiś malec. Nie mniej nic konkretnego się nie pokazało. Po około 200m, mam w końcu pierwszą miejscówkę. Jakieś spore drzewo. Rośnie pewnie, ale cześć korzeni mocno podmyta. Na oko woda do pasa – tak oceniam z daleka. Mały zator z większych patyków. Kilka rzutów wahadłówką. Cisza. Trochę podejrzana, jak na tak fajne miejsce. Zakładam najmniejszą jaką mam. Na ułamek sekundy coś zatrzymuje błystkę – jakoś tak patykowato, martwo, ale… Rzucam teraz w środek nurtu. Potem pod drugi brzeg, ale tam jest tak, że jakby stał pstrążek na 30cm, to bym go nawet z tych 20m zobaczył.  Podchodzę z 5m w górę i nie wytrzymuję. Zakładam „łasicę” – taki duży, z 10cm jig, chyba z sierści sarny plus coś białego. Wygląda jakby małego drapieżnika obedrzeć ze skóry. Kumpel to tak nazwał i miał super wyniki w zimie. Super jak na krakowskie realia, choć łowił w okolicach Bielska.

No więc, „łasica” śmiga w wodę, raz jeszcze w ten podmyty brzeg. Żałuję, że nie stałem bliżej. Coś błyskawicznie łapie za sam ogonek i natychmiast puszcza, ale jak zafalowała woda! To już nie było typowe coś pod 40cm. Co ja tam jeszcze nie wrzucałem pod te korzenie, wiedząc, że nie ma raczej po co. To była już ryba co najmniej średnia, jak na te wody, może nawet duża.

Spokojnie i cicho, nieśpiesznie drepczę pod prąd po białym piasku. Mały zakręt, potem następny, jedna spinka takiego typowego tu, jedno wyjście podobnego. Znów prostka.  Mam na kiju przynętę, która okaże się hitem dnia.

Czarny, typowy jig z niewielkim rudo-czerwonym kołnierzem na 1,5g. Okazał się najcelniejszą przynętą na tym kiju i żyłce jaką miałem. Leciał daleko. Na zdjęciu poniżej jest już ciut rozczochrany przez parę fajnych ryb.

(fot. A.K.)

Tak więc – prostka. Na prawo ciut głębiej. Rzucam. Jig spada z 20cm od niewysokiego, ale o prostopadłej do wody krawędzi brzegu i widzę momentalnie spory wir. Kij przenosi niebagatelne już uderzenie, a kołowrotek staje w pół obrotu – tyle może zakręciłem. Sekundę potem widzę piękne salto bardzo przyzwoitego kropkowańca. Ryba opada już tak ciężko, jakby bez pośpiechu.

Tyle było walki. Najbliższe patyki, o które pstrąg mógłby próbować się zaczepić były z 50m w górę lub w dół. Po może pół minuty był w podbieraku. Cieszę się jak nie wiem, bo dla mnie to już duży pstrąg.

(fot. A.K.)

Wspaniały, brązowawy i już ciążący w dłoniach. Ma 44cm. Haka pozbywa się momentalnie, gdy tylko luzuję żyłkę.

Delektuje się jego widokiem, choć mam obawy, że zaraz zwieje. Widać po nim, że się nawet nie rozkręcił i w innych okolicznościach, np. głębszym dole –  dałby popalić. Robiąc zdjęcia dostrzegam piękny szczegół… Może takie ryby już miałem, ale były na tyle małe, że nie zwracałem uwagi.

(fot. A.K.)

Spokojnie znika w kołderce zielonych listków.

Pokażę Wam jeszcze miejscówkę. Widok z dalsza i widok z bliskiej odległości. U nas, w takim miejscu to co najwyżej jakiś 15cm desperat, no może trzydziestka zimą. Woda słownie po kolana i dno równe jak przysłowiowy stół.

(fot. A.K.)
(fot. A.K.)

Najlepsze, że tutaj to już czwarta ryba 40+  z takiej lipnej miejscówki, licząc trzy sprzed dwóch lat [2×43 i 44,5cm]. W życiu bym go nie złowił, gdybym po pierwsze nie wierzył, że taka ryba może tu stać na takim nijakim odcinku, a dwa, gdybym nie kusił się na tak długie rzuty. Woda płynie tak powoli, że jeśli się nie wyjmie stopy nad powierzchnię i nie postawi spokojnie kolejnego kroku, tylko szura nogami do przodu, to nawet jeśli robimy to spokojnie – falki wędrują pod prąd na kilkanaście metrów…

Uff. Może jestem minimalistą, ale dla mnie dzień jest już ustawiony. Cokolwiek się nie podzieje, będzie fajnie. I jest.

Trzy samotne drzewa. Tak co 5m. Pod każdym mały dołeczek, a dodatkowo przy tych dwóch bliżej mniej, przy samym brzegu od czoła napierającego nurtu, jakby wcięte mikro zatoczki. Falują, co widzę później – wielkie czerwone sznurki korzeni. W pierwszym dołeczku nic się nie dzieje, ale mijając go, wrzucam jig jeszcze przed pień w ten zaułek pod samiutki brzeg. Jeśli tam jest ryba to przez pień drzewa raczej mnie nie widziała.

Hol dnia! Szarpnięcie takie, że ho, ho – jedyne , jakie będę miał z dystansu 3-4m. Ryba wprawia mnie w zdumienie tym co wyczynia i z wrażenia oceniam ją jako dużą! Nie wiem, już – ta woda powiększa? Ryba wywija takie piruety, iż nie wierzę w to, co widzę, po czym zawraca i płynie prosto na mnie i w te czerwone korzenie. Hamuje go na siłę. Podstawiam podbierak, pstrąg się poddaje… Jego ogon już, już jest w podbieraku, po czym ryba daje taką kitę, że ledwo uniosłem kij. Nie widzę go, tylko czuję, jak gdyby krok za krokiem wpycha się pod prąd w coraz ciaśniejsze sploty korzeni. Skąd ja to znam? Dwa lata temu w prawie identyczny sposób czmychnął mi kaban. Wtedy pierwszy w moim świadomym życiu spinningisty, że tak powiem. Nie przesadzony i nie niedoszacowany. Teraz powtórka sytuacji.

Ten na bank nie jest tak duży, ale tego pstrąga przynajmniej nadal czuję. Wciąż jest na żyłce. Próbuję zjechać ręką po żyłce, ale nie ma szans. Wody do pół uda, ale kąt powoduje, że musiałbym zanurkować. Niezdarnie staram się podciągać i przekładać żyłkę między rudymi sznurami. Tak ze dwie minuty, po czym na żyłce brak życia…. Pewnie mam lekko kwaśną minę, ale nie rezygnuję. Chcę odzyskać przynętę. Jak jakiś ciapciak zaczynający ćwiczy tai – chi, stoję po biodro na jednej nodze, a drugą staram się w miarę delikatnie  wjechać po żyłce i rozgarnąć korzenie. Jakbym chciał zrobić szpagat w spodniobutach. Widok pewnie obłędny dla postronnych ludzi, ale na szczęście jestem tu sam jak palec.  Mija może z 10 minut od zacięcia. Na końcu zestawu, gdzieś tam w dziurze cisza. Gimnastyka artystyczna w śpiochach na nic. Otwieram kabłąk i schodzę ze dwa metry niżej. Jadąc szczytówką po żyłce staram się dotrzeć do jiga. Korzenie okazują się gęste i mam z tym kłopot. Znów kilkadziesiąt sekund autentycznej już dłubaniny, po czym szturcham coś, co nagle robi tam gwałtowny, choć bardzo krótki zryw. Jakoś tak odruchowo pociągam zdecydowanie ręką za samą żyłkę i  lekko już przybladły pstrąg bez oporu wyjeżdża, na powierzchnię. Biorę go w dłoń, a dopiero potem w podbierak.

Jakoś nie zwracam uwagi na wielkość i wciąż jest duży po tym wszystkim. Dłuższą chwile obserwuję podbierak, upewniam się, że nic rybie nie jest. Centymetr i… Robię wielkie oczy. Mierze drugi raz, cykam fotkę. Przykładam rybę do kija i wypuszczam. Mierzę centymetrem zaznaczone miejsce. Ryba miała tylko 40cm. Jakiś diabeł…

(fot. A.K.)

Okazuje się, że nie on jeden. Część z tutejszych ryb, przy długości około 40cmjest „kwadratowa”- ten akurat nie był; mają taką parę, że spięcie z haka po dłuższej walce bez widoku ryby, uznałbym za utratę ryby wyraźnie nad 40cm.

Dość szybko łowię kolejne, właśnie takie grube kropaski.

(fot. A.K.)

Odkrywam dla siebie jeszcze jedną rzecz. Warto nawet na płyciznach przeciągać wabik  wzdłuż dywanów roślin. Byle jig płynął szybko i tuż przy linii zieleni. Dosłownie, ocierając się o nie.

(fot. A.K.)

Mam dwie ryby złowione w ten sposób na wodzie do pół łydki. Jedna poniżej.

(fot. A.K.)

Po drodze mijam jedno z wielu źródeł w dnie rzeczki.  Wygląda pięknie i tłoczy lodowatą w kontraście z temperaturą powietrza wodę. Trochę trzeba uważać na takie miejsca, bo noga może się zapaść piekielnie gwałtownie i głęboko.

(fot. A.K.)

Dochodzi 11.00. Kończę naładowany naprawdę pozytywnymi wrażeniami. Wyjąłem 21 pstrągów z czego 6 to ryby około 40cm w tym ten największy na 44cm. Naoglądałem się cudnych odcinków, tak czystych, że u nas w Małopolsce nawet się do tego nie zbliżamy w parkach krajobrazowych. Jak nie rozbudzać wędkarskich marzeń taką rzeką, jak nie wracać w takie miejsca?

(fot. A.K.)

Wynik byłby jeszcze lepszy ale miałem małego pecha. Otóż najpierw wyskoczył i huknął energicznie taki typowy pod 4 dychy. Jestem zdziwiony, że się nie zapiął, bo wziął nie od parady. Potem znajduję na kolejnej prostce – znów wodzie po kolana, dwie długie lagi leżące równolegle do siebie i nieznacznie pod katem do nurtu i brzegu, stąd między nimi ciemna szczelina. Raczej tylko z przypadku trafiłbym z dużej odległości więc się poświęciłem i na kolanach dopełzłem po piasku na jakieś 7m. Rzut był z tych konkursowych. Jig nawet nie zdążył zniknąć w ciemnej jamce, gdy jakby w zwolnionym tempie wychynął z niej piękny potokowiec, podobny jak ten największy z ranka. Ryba wyraźnie pochłonęła jiga, lekko szarpnęła, zadziwiająco lekko, jak na tak pewne branie i spanikowana odpaliła gdzieś pod prąd. Tego było już za dużo. Dokładne oględziny przynęty i okazuje się, że albo na którymś pstrągu, albo pewniej na zaczepie, ułamał się szpic, osłabionego zapewne mocnym przyginaniem zadzioru haczyka. Szkoda.

W skutek tego, że nie miałem tej gramatury [pozostały mi jigi na 1, albo 2g], założyłem takiego lżejszego. W jednym z nielicznych, naprawdę głębokich wlewów z wodą po żebra wyszła też ładna ryba, tyle, że ją poczułem i zobaczyłem , gdy robiła ten błysk, gdy się już uwalniała – przynęta spływała tym razem spokojnie.

Wyjście wieczorne było słabe. Łowiłem realnie zaledwie 90 minut i to w burym i dość silnym deszczu. Trochę się spietrałem, bo wszystko prawie po ciemku. Po prostu zamknięto lokalną pocztę o 15.00, a chciałem opłacić jeszcze jedną dniówkę, no i jechałem do najbliższego, większego miasta. Rodzinka zażyczyła sobie pizzę i tak poszło… W tych iście szatańskich, oświetlonych błyskawicami warunkach miałem tylko sześć brań na twister, z czego trzy ryby były do 40cm, a jednej niestety nie widziałem, ale też nie maluch. Wszystkie niefartownie mi spadły…

W nocy ulewa i kolejna burza. Liczę nie tyle na brudniejszą wodę, co jednak wyższą. Znów tuż po piątej rano jestem na tym samym odcinku, co dzień wcześniej. Jest faktycznie nieznacznie wyższy poziom wody. Nie przynudzając – ryby biorą nieźle. Mam 10-11 kontaktów z rybami około 40cm. Wyjmuje cztery z nich. Pierwszy to śliczny, brązowy 37cm potoczek na wahadło, złowiony jak te wczoraj na wodnym spacerniaku – 25cm głębokości na łysym piasku.

(fot. A.K.)

Skończyłem uczciwą 40-ką z głębszego dołka, której nie mogłem oderwać od dna chyba z 20 sekund. Jak by się wypiął – byłbym pewien, że coś w okolicach 45+. Ten był grubiutki.

(fot. A.K.)

Zaliczyłem branie, którego nawet nie próbowałem zacinać. Wstawiłem jiga w zwalisko pod podmytym brzegiem. Tak z ciekawości, bo szpary takie, że ciężko byłoby wyjąć czterdziestaka, a jak go holować? Coś spokojnie dopadło jiga i majestatycznie podrygując pozbyło się go. Jakbym miał dużo grubszą żyłkę i jakąś sandaczową pałę, to pokusiłbym się o hol [polegałby na dźwignięciu ryby pionowo w górę najpewniej z kilkoma niezłymi kijami na dokładkę].

Podsumowując: wypad nie przyniósł mi poprawy rekordu, nie miałem też styczności, choćby wzrokowej z rybą dużą [około 50cm]. Pod tym względem słabo, bo dwa lata temu w 10 dni miałem trzy byki, które spartaczyłem i wyjąłem tylko  [dla mnie aż] 46cm. Drugi zawód – lipienie. Ja ich nawet nie widziałem.

Natomiast teraz, przy tak mikrej wodzie w cztery dni złowiłem dokładnie tyle samo ryb ciut większych [licząc od 38cm], co poprzednio w dwa i pół razy dłuższym czasie i znacznie lepszych warunkach, choć fakt, że wtedy miałem 5 ryb 40+, a teraz tylko jedną i cztery czterdziestki.

I tak było rewelacyjnie. A potencjał wody jest taki, plus 3-4 okoliczne rzeczki, których jeszcze nie znam tak tajemnicze, że…jadę tam za niecałe dwa tygodnie! Może w końcu…

 

 

Jedna odpowiedź

  1. Przedwczoraj wróciłem z kolejnej, pstrągowej trzydniówki. Było kapitalnie, ale jak inaczej nazwać wyjazd, gdzie pobiło się swój poprzedni rekord sprzed dwóch lat? Mam tylko teraz taki młynek, że brak mi czasu na opisanie wszystkiego. W każdym razie, w najbliższych dniach zamieszczę pierwszą część relacji.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *