Ktoś, kto nie łowi zawodowo, a wędkarstwo ma we krwi, to trochę wariuje jeśli ma ciut więcej czasu. Szczególnie gdy jest ciepła pora roku i wody dosłownie gotują się od życia. Oczywiście mam na myśli rybie życie o ile takowe ma miejsce na poziomie co najmniej średnim z punktu widzenia nas wędkarzy. Właśnie mam teraz taki czas, że momentami trochę trudniej podjąć mi decyzję, gdzie jechać niż potem złowić w wybranym miejscu coś konkretnego. Człowiek chciałby się sklonować i najlepiej być wszędzie, cokolwiek przyjdzie mu do głowy, a zarazem by te odczucia sumowały się w jednym jestestwie… Ot, takie z lekka filozoficzne marzenie.
Niżej, wybrany wycinek tego, co było ostatnio moim udziałem.
Rzeczka wydawała się jeszcze mniejsza niż zazwyczaj, a to za sprawą girland traw, dzikich jaśminów i pokrzyw. Słownie, miejscami może metr otwartego lustra nurtu.
Na ogół woda do pół uda, lekko zmącona po przechodzących deszczach. I zimna! Normalnie jak w jakimś kwietniu.
Wyjazd dość daleki, ale lepsze trzy godziny nad strumykiem gdzie żyje coś więcej niż tylko kropkowane, krakowskie 20cm. No i jeszcze jeden argument: tu poza dwoma kolegami, to raczej nie spotkam konkurencji, nie licząc słownie dwóch miejscowych dziadków, którzy mimo robali łowią mało co, gdyż jeden jest non stop tak zalany, że pewnie się kiedyś utopi, a drugi na tupnięcie nogą reaguje staniem na baczność z pokorną miną grzesznika.
Pogoda mało lipcowa i podobnie jak woda – chłodna. Brania ryb zadziwiająco słabe. Wprawdzie na razie liczę tu głównie na ryby tuż nad 30cm, to jednak już takie pod 40cm też się trafiały. Wprawdzie dwóm kolegom, a nie mnie ale były.
Próbuję wszystkiego i jest słabiutko. Ostatecznie jakiś większy odzew jest na mikrojiga, ale z tych większych [2,5cm], za to bardzo lekkiego. Można nim sporo rzucić na cieniutkiej plecionce, gdy jest mokry, bo woda w piórkach coś mu tam dodaje. Spływa dzięki dużej i obfitej jeżynce bardzo powoli, Wygląda jak malutki spadochron: zielony korpusik z subtelnym czerwonym kołnierzem i biały parasol jeżynki. Pokazałbym go Wam, bo naprawdę wspaniały wabik [robił go oczywiście muszkarz], ale urwałem go dwa dni później zachęcony tym pierwszym wypadem.
Trochę ciężko się łowiło, gdyż ryby jak napisałem słabo reagowały, a na dodatek były jakoś tak – jakby przyklejone do dna. Nieliczne więc dołeczki męczyłem po parę minut, by mieć pewność, że wabik przeszedł tuż nad dnem różnymi torami. Cudów nie było – miałem w te trzy i pół godziny tylko piętnaście brań, aczkolwiek trzy ryby były spoko. Dwie to nawet duże, przyjmując krakowskie realia Dłubni czy Rudawy.
Póki było jasno [zacząłem koło 18.00], to od czasu do czasu wyjmowałem rybki pod miarę.
Ale fajne, dzikie i skoczne jak diabli. Dające już niezłą frajdę na moim zestawie i miękkim kiju. Gdy zrobiło się mroczno, co nastąpiło ze względu na aurę już około 19.30 z konieczności założyłem perłowy twister, by widzieć gdzie rzucam. Jig zlewał mi się z tłem i miałem już kłopot. W mini zwężeniu z wodą do pasa trochę zawiedziony, że w pierwszym rzucie nic się nawet nie pokazało, poprowadziłem wabik tuż przy dnie. Wyciągając gumkę, spod szczytówki, [dosłownie niecałe 2m przede mną] coś zaświeciło jakby na złoto – zielono i szczytówka lekko się ugięła. Ponieważ non stop prześladuje mnie myśl o okoniach z Rudawy, to takie było pierwsze skojarzenie, choć tych ryb tu nie ma. Zresztą nic większego poza pstrągiem i kleniem nie złowiliśmy i nie zaobserwowaliśmy. Z tej dwu sekundowej zadumy wyrwał mnie prostujący mi się w ręce kijek, i z trudem oddający plecionkę, mocno dokręcony hamulec. Ryba, trochę w nie pstrągowym stylu płynęła tuż przy dnie, „na krechę” pod prąd. Wręcz zasuwała. Zacząłem się nawet obawiać o sznureczek 0,04mm, bo wyglądało to na coś więcej niż te typowe tu 28-32cm. Próbowałem unieść kij, ale szybkość ryby trochę to uniemożliwiała. Zazwyczaj w takich momentach odruchowo luzuję nieco hamulec, ale teraz zupełnie przestawiłem zapadkę. Ryba, już dobre 10m ode mnie gwałtownie zawróciła. Kilka razy próbowałem wprowadzić ją w podbierak, ale na sam widok obręczy pstrąg dawał dyla. Walczył dość dziwacznie jak na potokowca w środku lata, ale już wiedziałem, że to spory, jak na taką rzeczkę kropek. Był tak grubiutki, iż dałem mu 40 – 41cm.
Przy kolejnym nawrocie skubaniec mnie minął i mimo, że nurt bardzo leniwy, ewidentnie wykorzystał go do ucieczki. Zwiał mi znów około 10m. Zszedłem za nim z nurtem. Teraz próbował tylko zaszyć się pod któryś brzeg. W końcu go miałem. Był zahaczony niezwykle delikatnie i przy skokach prawie na pewno by się wypiął. Nie wiem, dlaczego walczył w takim stylu.
Nie miał jednak 40cm. Nie mniej wspaniały, z wielgachnymi płetwami dzikus.
Do końca dniówki miałem jeszcze z godzinę. Po te rybie, jak się to mówi – nabrałem wiatru w żagle. Kilka rzutów i mam tym razem skoczka. Nieznacznie mniejszy, fika salto za saltem. Może dwadzieścia sekund. Wypiął się.
Pod sam koniec mam także dziką trzydziestkę.
Gdy tak sobie pomyślałem o przynajmniej moich „wynikach” z Rudawy, to od razu wiem, że we wtorek znów tu będę. Choćby na dwie godziny.
Tu mała niewędkarska dygresja, choć z rybami związana. Już bardzo długo, naprawdę dawno nie miałem takiego stracha na wodą jak ostatnio. Po 21.00 ryby już ewidentnie nie reagowały, zrobiło się naprawdę mroczno. Miałem jakieś 100m wodą do małego mostka, gdzie stał samochód. W połowie tego dystansu zdawało mi się, potem byłem już pewien, że słyszę pojedyncze dźwięki jakichś zwierząt. Raczej dużych. Nie było to typowe „chrum”, ale kojarzyło mi się z dzikami. Co więcej, te pojedyncze i w sumie cichutkie odgłosy, jakby zbliżały się i oddalały od wody i to z obu brzegów. Trochę się spiąłem, bo już nie wiedziałem, czy iść w górę rzeki, jak planowałem, czy wyjść na brzeg. Kłopot w tym, iż rzeczka płynie głębokim parowem i wyjście na w tym miejscu 2-3m pionowe skarpy jest niemożliwe. Poza tym bałem się nadziać na dzika w tych wielkich zielonych chaszczach, bo jak bym takiego zaskoczył, to ile ucieknę w tej plątaninie, w spodniobutach?
Dźwięki jakbym lepiej słyszał, a więc były bliżej krawędzi lądu. Nie ma żartów. Zacząłem się powoli cofać w dół nurtu. Uszedłem może dwadzieścia małych kroczków, gdy mniej więcej w miejscu, gdzie podjąłem decyzję o wycofaniu się, najpierw usłyszałem straszny harmider, po czym z krzaków wystrzeliła ciemna plama, która porwała za sobą kawał oberwanej teraz skarpy, z którą zapadła w środku nurtu, wywołując jakby wybuch w wodzie. Trochę zdrętwiałem, jak 15m ode mnie największy dzik jakiego w życiu widziałem na żywo, w jakby panice forsował przeciwległą skarpę.
Na szczęście go nie interesowałem, choć świniak miał grube kłopoty by osiągnąć szczyt drugiego brzegu i tylko się modliłem, żeby nie zrezygnował, bo obaj stalibyśmy sobie w tym szerokim na może 2m w tym miejscu korycie. Na szczęście się wygramolił.
Zanim ochłonąłem, chrumkania znów mnie dobiegły i znów nie wiedziałem: iść wodą czy w ogóle zawracać. I jak wtedy dojdę do samochodu? Starałem się odrzucić myśl o dzikim wieprzku lądującym mi na karku. Szybki marsz, choć ten mostek jakby nie chciał się zbliżać. W końcu jestem na wąskiej dróżce, niedaleko majaczy kontur auta, a przy nim…kolejna wielka świnia. Naprawdę duża. Nie jakieś tam 50 czy 80kg. To były grube, dawno dorosłe dziki. Nie widząc wyjścia teraz ja zacząłem głośno prychać i szurać nogami po gruncie. Na szczęście zwierz momentalnie usłyszał i zaszył się w pobliskim polu.
Nie ostudzony obecnością dzików, melduję się znów dwa dni później. Z racji braku czasu do południa, jestem podobnie jak w niedzielę przed 18.00. Aura ma zdecydowanie tendencję zwyżkową, choć trudno jeszcze mówić o rozpogodzeniu. Woda tylko jeszcze niższa. Nie będę przynudzał, bo miałem zaledwie dziewięć kontaktów, ale za to siedem ryb miało miarę. Jedna to był naprawdę byczek, a ze względu na miniaturowość rzeczki – olbrzym.
Tu zwrócę uwagę, że poza jedną rybą, wszystkie pozostałe to dzikusy z wielkimi ogonami i w ogóle jakiejś kosmicznej kondycji. Początkowo, także nic poza mikrojigami ich nie interesowało. Już w drugiej miejscówce – głęboczku może na 50cm wyjmuję grubiutką trzydziestkę. Ryba tak świruje, że jestem zawiedziony jej długością.
Nie mniej fajny początek wieczoru. Potem wyjmuję dwie niemiarowe rybki: takiego pod miarę i drugiego – chyba najmniejszego potokowca jaki trafił mi się na kiju, bo miał może 8 – 9cm. Dzikusek.
Następnie mam dwie około 35cm ryby. Jedna jakoś dziwnie uderzyła, dosłownie uderzyła jiga, jak w wobler, chyba zamkniętym pyskiem. Druga wzięła mi spod nóg, gdy już w cieniu drzew nie widziałem plecionki i nie byłem pewien, ile mam do zwinięcia linki. Okazało się, że trzymał 1,5cm wabik w paszczy, a ja bezwiednie podniosłem go do powierzchni, gdzie dopiero puścił przynętę. Aha, wcześniej, w sumie po drugim pstrągu w jednym z najgłębszych tu dołków mam chyba w – nie wiem – piętnastym rzucie [?] przytrzymanie. Ryba nawet nie dała się podciągnąć tylko kołysała nerwowo na boki uparcie trwając głową pod prąd. Patrzyłem tylko jak mój kijek wygina się coraz bardziej i bardziej i …spiął się. No, chyba, że to była podcinka, czego nie wykluczam.
Gdy znów zrobiło się szaro podjąłem decyzję o zamianie jiga na twister. Ale oddałem jeszcze jeden rzut. Nie wiem czemu, czy nie widział dobrze, czy coś mu nie pasowało, ale spod szczytówki zawrócił mi pstrągal. Kaban jak na ten strumyczek. Narobił takiego chlupotu, że przestraszył mnie prawie jak dziki poprzednim razem.
Na twister wyjąłem tuż przed zmierzchem dzikie 35cm i wpuszczaka na 36cm – ten na zdjęciu niżej.
Niby kondycja wspaniała, ale nie miał jeszcze tego temperamentu, co jego zapewne urodzeni tu pobratymcy. Spójrzcie na jego ogon – mniejszy niż u dzikiej trzydziestki. W każdym razie mam nie bliską ale jednak sensowną alternatywę dla ulubionej dotychczas Rudawy, nad którą nie chce mi się teraz zaglądać.
Dobra. Tyle o spinningu w kropki. Dla odmiany duża rzeka. Wybrałem się nad Wisłę z wędkarzem, który, jakby to rzec – lubi kombinować. Ryby naprawdę mogą się czuć przy nim bezpieczne, a że nie ma kompleksów, to pozwolił mi i jego osobę wpleść w całą historię.
Choć brzmi to nielogicznie – ożywczy upał. Zero duchoty, masa słońca, umiarkowany, chłodnawy wiatr z zachodu. Wielkie białe chmury o konkretnych konturach a nie jakieś rozmazańce.
Przed wyjazdem jestem zapytany, jaki biorę sprzęt. Zgodnie z prawda odpowiadam, że nastawiam się na delikatne łowienie kleni i może okoni. Nie mniej nie ma szans, abym nad Wisłę w lecie nie zabrał kija na bolenie. Tak na wszelki wypadek, choć trzeba rzec uczciwie, że od trzech lat nie nastawiałem się na te ryby szczególnie, nie licząc jakichś przypadkowych sytuacji. Moje ostatnie wyniki w tym gatunku w porównaniu do lat ubiegłych mam mikre.
Stajemy na Wisłą. Woda spora, leciutko zmącona. Dziki brzeg ma to do siebie, że jest piekielnie niewygodny, a przy wyższej wodzie jest szczególnie uciążliwie. W sumie to nie bardzo wiem, gdzie położyć drugi kij i plecak. Montujemy wędki. Mój plan jest taki: porzucam za rapami z 30 minut, a potem zakładam spodniobuty i na płyciznach poszukam, mam nadzieję licznych klonków. Cisza na wodzie nie zwiastuje cudów, podobnie jak świadomość, że mamy pierwszy dzień po pełni. Niby coś tam powinno się dziać, ale… Akurat na wprost nas, pod drugim brzegiem jest wspaniałe zderzenie dwóch dużych smug nurtu, które skotłowane napierają na ścianę tamtejszej rynny, która przy niskim stanie wody, jest raczej sucha. Mój towarzysz wciąż składa kij i dobiera szpule do kołowrotka. Żyłka taka, żyłka inna…
W piątym albo szóstym rzucie, takim ile fabryka dała, na jakieś lekko 70m, na pełnym gazie mam takie pie…cie, że zupełnie na to nie nastawiony, mało co, a gubię kij. Piękny boleń, już z ligi „magnum” jak dla mnie, wylatuje w powietrze charakterystycznie skręcony pod kątem prostym do plecionki. Od samego początku stawia bardzo silny opór i z trudem podprowadzam go pod „nasz” brzeg, tyle, że kilkadziesiąt metrów niżej. Obaj na brzegu jesteśmy podekscytowani, jak diabli. Na oko boleń spokojnie zmieściłby się w moim „top five” tego gatunku. Ryba uparcie tkwi jakieś 10m od lądu, ale przy samym dnie. Trwa to naprawdę długo mimo tęgiego kija i silnej plecionki. W końcu jest. Ryba ma taki bandzioch, jak szczupak który zżarł coś prawie tej samej wielkości co on. Myślę, że 4kg spokojnie. Zapięty pewnie na obie kotwice. Lekko forsuję hol. Jestem pewny swego. Ale czad! Tak w sumie z głupia. Typowy fuks. Tymczasem, słyszę, a potem widzę w zderzeniu nurtów – kolejna fontanna. Buńczucznie mówię, że to nie ostatni i już nie pamiętam o lekkim kiju. Utwierdzam się tylko w tym, że dla mnie istnieje boleń i wzdręga, a dopiero potem jazie, pstrągi i cała reszta.
Tymczasem ryba wykonuje, mega targniecie i jakiś taki desperacki ni to skok, ni to obrót wzdłuż dłuższej osi ciała, wpada w wodę i odpływa. Opad szczęki, ale jego święte prawo. Wracam na stanowisko, skąd rzucałem, a mój kompan do składania zestawu, czego jeszcze nie zrobił. Biorę zamach i…Jasny szlag! Tu padają mega nieobyczajne zwroty – nie mam brzusznej kotwicy w woblerze. Grot tylnej mocno odgięty. Morskiego Ownera!
Jestem w stanie z pełną pokorą przyjąć fakt, że nie potrafię złowić ryb, które są w łowisku. Uznaję i wiem, że bywają dni gdy ryby nie biorą, ale dwie rzeczy doprowadzają mnie do szału nad wodą: świadomość, pewna świadomość, że ryb właściwie nie ma, a już dostaję białej gorączki, gdy tracę coś pięknego przez własne zaniedbanie. W tym momencie zagotowałem. Osiągnąłem krytyczny dla mnie poziom frustracji…
Niestety, przez ostatnie miesiące właściwie nie zajrzałem do pudełka z przynętami na „poważne” bolenie. Ja ich nawet nie używałem chyba ze dwa lata. Kółko łącznikowe po prostu chyba zeżarła rdza…
Zmieniam więc kotwice, kółka, a tu woda w oczach opada. Ot, gdzieś tam wyżej przymknięto któryś próg – normalka na Wiśle śląsko – krakowskiej. Woda znów płynie dość leniwie, tak jak zazwyczaj.
Ja po całej wymianie kółek rzucam od kwadransa. Teraz to zupełnie bez przekonania. Drugi wędkarz podejmuje decyzję, co założyć. Ma rewelacyjny kijek do 13g, naprawdę klasa kij w tych gabarytach, a do tego …jakiś cudaczny kołowrotek – antyk, pamiętający stan wojenny. Pyta mnie, czy żyłka się nada. 0,22mm do parabolika do 13g? A na końcu jakiś paroch? Ano niby tak ma być. Żyłka jest tak stara, iż mam wrażenie – kruszy mi się w palcach. Paprochy okazują się bliżej niezidentyfikowanymi gumami, sztywnymi jakby były z plastiku, a nie silikonu – takie stare i nie są to ani paprochy, ani gumy średnie, ani duże. Takie jakieś…dziwne. Główki mają gramaturę też trochę z kosmosu. Ale każdy łowi jak chce.
Po godzinie, czuję straszne zwątpienie i rozgoryczenie. Tak wytypowane miejsce nurtu, dobrany sprzęt [niekoniecznie każdy rzuci te kilkadziesiąt metrów, prawie na drugi brzeg], odpowiedni wabik i taki klops. A jeszcze ten niespodziewany spadek poziomu wody… A właśnie – woda. Mój kompan woła do mnie, bo jego butelka płynie teraz kilka metrów od brzegu niesiona wstecznym nurtem, a on daje mi sygnały abym ją wyłowił. Jasne że tego nie robię, bo jak zahaczyć 1,5l butelkę, a wody tam ze 2m. Oddaję mu moje picie.
Mija ze 30 minut. W zasadzie mógłbym wracać, bo nie chce mi się już patrzyć, jak łowiący obok mnie od kwadransa przebiera w szpulkach, by zmienić żyłkę.
Woda znów przybiera. Uuu, teraz to trzeba nawet trochę uciekać. Pewnie to skutek deszczy w minionym tygodniu i idą fale z opróżnianych zbiorników na Sole, może z Goczałkowic. Wisła znów kipi, ale poziom wody jest tak wysoki, że nie ma już tego zderzenia nurtów. Nie miej nadzieja powraca, choć na wodzie absolutna cisza, nie licząc wiatru.
Koło 13.00 wymiękłem i założyłem dla oddechu maleńki ripperek na 1,5g. Wiem, że na kiju do 35g i z plecionką 0,12mm to zestawienie śmieszne, ale jestem tego świadom. Mój kompan właśnie założył około 15cm wobler i próbuje nim ukatrupić swój filigranowy kijek.
Ja nawet nie rzucam. Z trudem chodząc po obsuwających się kamieniach, samym kijem przeciągam wzdłuż załomów brzegu. Mam nawet kilka brań. Wyjmuje mikro okonka, drugi – wyraźnie większy mi spada, pozostałe zwyczajnie odbijają się od tego zestawu.
W pewnym momencie mam mocne uderzenie. Na dystansie 2m rzeczywiście niezły strzał. Boleń? [widziałbym je pewnie nawet w zaroślach] Jakaś mania. Okazuje się że kleń. Czterdziestak.
Na wodzie nadal cisza. Woda gna bardziej niżbym chciał. Kolega zmienia tym razem kołowrotek. Już od dwudziestu minut. Grzbiety bolą nas od sterczenia na stromej burcie. Wracam do boleni z tym, że zakładam największego, jakiego mam Tarnusa. Ten przynajmniej ma wszystko nowe, bo nie używany. Wyważyłem go kiedyś na oko, ale w sposób trafiony – leci jak strzała piekielnie daleko. Rzucam więc.
W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że wabik szybuje jeszcze, a powinien już spaść w wodę… Wiatr nie wieje, ten lekko boczny, który nieznacznie zmuszał do szybszego napięcia linki, a więc i wyraźnie krótszych rzutów. Wobler trafił w koniec wielkiego języka nurtu, który kończył swój żywot, zaznaczając to ostatnimi, skromnymi już falkami.
Ledwo napiąłem plecionkę i bum! Już nie tak spektakularne, bo wobler dopiero ruszał. Rybę szacuję na 60cm bo idzie jak na smyczy. Pozytywne zaskoczenie w pobliżu kamieni na których stoję, bo ryba stawia zdecydowany opór. Jest wyraźnie większy, choć żaden okaz. Finalnie go mam. Widzę wielkie oczy, zachłanną paszczę i czuje jak bije mu serce. Dawno nie miałem na tyle dużego, by to poczuć. Obchodzę się z nim jak z jajkiem. Ciut mu brak do 70cm, ale niewiele.
Chwilę, dłuższą niż wymaga tego jego kondycja, trzymam go w rękach. W sumie niekolorowy, ale dla mnie jedna z piękniejszych naszych ryb.
Próbowaliśmy jeszcze z 90 minut, ale słońce nas troszkę przypiekło, a i żaden inny nie dał się nabrać, a uczciwie trzeba powiedzieć, że widziałem z 15 ataków. To niewiele, ale wobec martwej wcześniej wody, to cokolwiek się działo.
P.S. Właśnie wybieram się na pstrągi. Takie prawdziwie duże. Rok temu mi się nie udało ze względu na cyrk z chałupą, a dwa lata temu te naprawdę duże pokonały mnie we wszystkich czerech sytuacjach. Może w końcu dam radę jakiejś pięćdziesiątce? Relacja już wkrótce.
3 odpowiedzi
Uzbrajasz się Adamie w jakiś grubszy sprzęt na te pstragi?
Byłem chyba w tym samym okresie nad Wisłą co Ty. Wybralem sie na dalsza wyprawę w poszukiwaniu nowych miejsc, a wiesz ze to lubię.
Woda również opadła o metr , ale u mnie odwrotnie właśnie wtedy bolenie zrobiły się bardziej aktywne na plytkiej wodzie.
Oczywiście ja o lowieniu bolenia nie mam zielonego pojęcia.
Probowalem pomimo tego ale nie udalo mi sie nic zlowic. Jedyne co mnie cieszyło to ze rzut mialem piekielny. Kupilem dziwaczna powierzchniowa przynete ktora lata naprawde daaaleko.
Kij ten co poprzednio – Trout Diaflex ale żyłka minimum 0,2mm i zastanawiam się nad plecionką 0,12mm. Nasze, odpowiednio dużo mniejsze pstrągi super łowi mi się na okoniową Jaalę i cieniutką plecionkę właśnie. W odwodzie mam żyłkę 0,22mm. Po przeżyciach sprzed dwóch lat wiem, że nie warto lżej. To nie Kraków i okolice.
Co do bolków – może się kiedyś umówimy [po 5 sierpnia]. Akurat latem z tym gatunkiem daję sobie radę. Czy ta przynęta to nie czasem Kastmaster? Taki jakby ścięty kątownik…
Nie, coś lepszego. Przypomina duza cykade. Spinnerbait RH. Może miałeś okazję testowac. Założyłem to bo wcześniej miałem atak na splatanego spirita koziolkujacego po powierzchni. Myślałem ze 2, 3 rzuty i cos zlapie. Bardzo chętnie u mnie benzynka firmowa darmowa 🙂