Wygląda, że będzie świetny sezon jeśli chodzi o jazie. Wprawdzie kolejne przedpołudnie miało być zabawą ze wzdręgami, ale że coś mi nawaliło w elektryce, to auto odmówiło posłuszeństwa i nadal nie wiem, jak jest z tym gatunkiem, choć wszystko wskazuje, iż powinien żerować i to jeszcze w tych wielkich pozimowych stadach. Drugie auto mogłem podkraść dopiero po południu mojej ładniejszej połowie i już ostatnie, trzy godziny przed zmrokiem spędziłem planowo. Było bardziej obiecująco, bo wiaterek stał się znacznie słabszy niż dzień wcześniej. Znów zaskoczył poziom wody, dla odmiany wysoki i tak ma być przez cały rok. Mają jakiś „prikaz” na zaporach i będą jechać z wodą, to znów wstrzymywać. Raczej nie do przewidzenia, nie licząc większych opadów lub suszy.
Okazało się, że przy zimnej jeszcze wodzie lepszy jest jej niski poziom, albo płytsze fragmenty. Nie wiem do końca, czy chodzi o to, że jazie przyklejone teraz zazwyczaj do dna, nie widzą/ nie czują malutkich przynęt, czy po prostu żerują na czymś innym, albo wcale. Pamiętając, że była zmiana czasu, z kolegą atakujemy miejsce, gdzie nasze cienie płoszyły wszystko bardzo skutecznie. Teraz jest ciut inaczej, choć brań nie ma. Jakby ryb jeszcze nie było w łowisku. Po około kwadransie mam ładne skubnięcie ze skutecznym zacięciem, po czym wyjmuje rekordowo małego jazia.
To druga taka ryba, co do wielkości w stosunku do kilkudziesięciu byczków z września i października 2013. Potwierdza tylko, że z jakiegoś powodu malców jest tu niewiele i bardzo dobrze, gdyż zazwyczaj mamy odwrotnie. Osobiście, wolę mieć kilka kontaktów z sensownymi rybami, niż kilkadziesiąt z drobnicą, choć są łowiska, od których nie oczekuję cudów i nastawiam się właśnie na ilościówkę.
Ryby, nie zwracając uwagi na zmianę czasu, pojawiły się pod brzegiem jak dzień wcześniej. Co myśmy tam nie wyczyniali… Słońce było jednak nieubłagane. Żeby była jasność z czym się zmagaliśmy, po około 40 minutach i wystraszeniu chyba czterech, kolejnych ryb, dałem spokój i zrobiłem zdjęcie. Chodzi o taki delikatny cień jak na tej fotce.
Zdjęcie robiłem, gdy słońce było niżej i był już krótszy. Pół godziny wcześniej układał się w prawo i był ze cztery razy dłuższy. Nie mniej, jeśli nie ma się jak cofnąć od brzegu, to niestety ryby siedzące w wyrwach po zielsku straszymy bezlitośnie. Nie uciekają w panice tylko w sposób kontrolowany – na co najmniej kilkanaście minut. Dodam, że jaź zaniepokojony lub strasznie zaskoczony na ogół nieruchomieje i jeśli my nie spanikujemy, to bywa, że ryba jest w stanie ochłonąć, bez opuszczania zatoczki i po chwili mamy szanse ją złowić. Jedyną opcją by cienia nie było na tym fragmencie, jest łażenie na czterech łapach, ale do tego się nie zniżyłem.
O ile oczywiste jest dla mnie, że cień płoszy ryby, gdy niebo jest idealnie czyste, o tyle zastanawiam się, dlaczego jazie reagują tak samo, jeśli po niebie przesuwają się chmury, także rzucające małe i duże cienie?
Już nie przynudzając ile kto złowił, zwrócę tylko uwagę, na to jak ryby na sąsiadujących, nieodległych odcinkach tej samej rzeki, są zupełnie inaczej zorientowane na żerowanie.
Kumpel poszedł dosłownie pół kilometra wyżej. Jest tam wyraźnie płycej. Zaliczył aż dziesięć kontaktów z pełną prezentacją ryb, które wobler miały w paszczy. Wszystko jaźki pod pięć dych. Ja na moim stałym fragmencie zaliczyłem słownie trzy brania. Jedno, to ten maluch powyżej, po którym miałem jedno jedyne wyjście nie zakończone atakiem. Nie wiem dlaczego. Zniechęcony takim obrotem spraw postanowiłem metodycznie obrzucać dalsze partie wody, za to bardzo gęsto. Doczekałem się zaledwie dwóch brań. Pierwsze na biały twister 5cm/1g. Ryba wzięła niezwykle delikatnie i dla mnie o tyle pechowo, że najpierw nabiła na hak ogon przynęty. Skubaniec się spiął. Potem trafiłem, sądzę na oko – prawie dwukilowego „cielaka”. Ryba bardzo mocno zaatakowała wobler na metrowej wodzie i z 10m w głąb koryta. Po ostatnich kilku holach, nastawiłem się, że już tak łatwo nie będzie, nie mniej bez jakichś uprzedzeń, a w planie było pokazanie pracy kija. Zrobiłem tylko jedną jedyną fotkę w gwałtownym odjeździe, po czym mi przeszła ochota na zdjęcia.
Ryba wypruła w środek, a ja, jak na razie pierwszy raz w tym sezonie naprawdę zacząłem obawiać się o żyłkę. Po zatrzymaniu jaziol uparcie trzymał się jednego metra kwadratowego. Gdyby były tu inne warunki [silniejszy nurt], to taka żyłka jakiej używam, byłaby samobójstwem. Gdy skubańca ciut podciągnąłem i nawet zrobiłem znów fotkę, ten odpalił jakby nic się wcześniej nie wydarzyło i całość powtarzałem jeszcze raz. Jaź zmęczył się jednak okrutnie, bo dał się ponieść leniwej wodzie, jakby zupełnie nie wiosłując. Miałem poczucie, że staram się holować cały jego ciężar bez jakiejkolwiek z nim „współpracy”. Na płyciźnie skończyłoby się włażeniem w szlam po pas, bo by osiadł jak nic. Dopiero pod brzegiem łaskawie zaczął znów używać płetw.
Ryba nie pobiła żadnych moich prywatnych rekordów, lecz była naprawdę okazała. Bardzo już gruba, wspaniale wybarwiona, bez żadnych pasożytów, śladów zimy czy innych trudności. Zerknijcie sami.
Potulnie czekał w odciętej przez trawska kałuży i pozował do tej możliwie dobrej fotki. Potem z jaziowym flegmatyzmem pomachał ogonem i znikł na skraju najbliższego zielska zalanego wodą.
Próby czajenia się na te ryby po zmroku, już któryś raz w tym łowisku spełzły na niczym. Chyba nie ma to sensu o tak wczesnej i zimnej [ wodzie] porze roku. Nie mniej planuję zrobić sobie w końcu kwietnia/początku maja totalny maraton jaziowy. Słownie doba poświęcona tym rybom. Oczywiście przy optymalnej pogodzie.
Pawłowi zazdrościłem aury dnia następnego. Ciśnienie zjechało, zachmurzyło się i nie było przymrozka. Faktycznie miał kilka kontaktów z pięknymi rybami, ale skończyło się na kleniku i kolejnych jaziowym maluchu – 35cm.
Zwracam na to uwagę, bo jednoznacznie pokazuje to, że tam gdzie regularnie są okazy [dla mnie jaź 50cm to już okaz], z rzadka tylko bytują małe ryby. O tym często się mówi, że stare, duże ryby, to jakby inny gatunek, chodzący swoimi szlakami, mający inne obyczaje żerowe i trudno się z tym nie zgodzić. Mam nadzieję, że żadna katastrofa tego nie zmieni, ale zanosi się na wspaniale „nudny” sezon, z dużymi jaziolami w roli głównej.
Na koniec pragnę bardzo zwrócić uwagę na pewien szczegół. Jeśli ktoś postanowiłby mnie naśladować ze stosowaniem tak delikatnego zestawu, koniecznie trzeba dbać o żyłkę. Pływające na powierzchni śmieciowe drobiny, szczególnie w niezbyt czystej Wiśle, osiadają na żyłce i co ważne, szczególnie na ostatniej przelotce. Kiedy taki brudek zaschnie, mamy identyczny efekt, łatwo zauważalny przy łowieniu plecionkami: działa to jak papier ścierny, albo tępawy nożyk, ale jednak nożyk. O ile zjawisko to przy żyłce od 0,16mm w górę w zasadzie nie jest niebezpieczne, o tyle przy grubości poniżej 0,14mm niszczy żyłkę zastraszająco szybko. Bardzo trudno zaciska się wtedy węzły, a w czasie holu żyłka może strzelić całkiem nieoczekiwanie i pozornie w bardzo przypadkowym miejscu. Ja po wyholowaniu jednego z jazi przerwałem żyłkę ładnych kilka metrów od przynęty, opierając tylko kij o małe drzewo. Kolega stracił w holu piękną rybę i zasłużony już wobek, gdy żyłka strzeliła pod szczytówką… Jedyny na to sposób, to przed łowieniem przetrzeć mokrą szmatką te 10-20m linki i zawsze po łowieniu umyć ostatnią przelotkę. Potem nieźle jest też przetrzeć ten fragment linki i przelotkę zwykłym olejem roślinnym [przeciągnąć między materiałem nasączonym olejem], a potem „zdjąć” nadmiar tłuszczu znów przeciągając, tym razem przez suchą szmatkę.
2 odpowiedzi
Witam.
Mam pytanie odnośnie ostatniego fragmentu tekstu. Czy może Pan napisać jakiej konkretnie żyłki używa w grubości 0.10 ( lub 0.12) mm ? O ile w średnicach powyżej 0.14 mm mamy do dyspozycji spory wybór żyłek spinningowych o tyle w cieńszych trzeba się posiłkować żyłkami matchowymi, fererowymi. Problem w tym że te „zastępcze” żyłki są bardzo rozciągliwe ( co w pewnych warunkach jest zaletą lecz jednak zacięcie nie jest tak skuteczne jak przy mniej rozciągliwych). Ostatnio pojawiły się też żyłki fluorokarbonowe w 100m odcinkach, może to będzie jakieś rozwiązanie bo fluorokarbon jest sporo sztywniejszy.
W ogóle nie zwracam uwagi na markę żyłki. Przy tych grubościach nie ma szczególnych różnic poza deklarowanymi na opakowaniach i reklamach. W takim łowieniu jak w warunkach opisywanych im bardziej miękki kij, im bardziej rozciągliwa żyłka, mocno popuszczony hamulec i minimalne docięcie po wyraźnym uwieszeniu się ryby są najlepszą gwarancją sukcesu. Przy żyłkach jedyne na co patrzę, to by nawój był na mniej niż 130m [najlepiej 150m], bo lepiej wypełnia szpulę i by wytrzymałość nie była mniejsza niż 1,5kg [większość producentów deklaruje przy 0,10mm 1,7kg]. Robię test rwania w rękach – to bardzo intuicyjne, ale po wielu próbach można ocenić, czy żyłka nadaje się do kosza [zleżała, stara], czy nadaję się do łowienia. Kupuję żyłeczki za 10 – 15zł. Wymieniam co dwa-trzy miesiące. Nie wiem, czy są tak cienkie” fluorokarbony”, ale wydaje mi się, że szkoda kasy. I tak w warunkach mniej sprzyjających nie łowiłbym cieńszą linką niż 0,14mm.