To będzie o tyle dziwny tekst, że nie dokumentowany fotkami. Piszę go jednak z jednego powodu: wszyscy wyposzczeni zimową przerwą spinningiści, którzy nie łowią z wyboru, albo nie mają możliwości zapolować nawet na tak niewielkie jak moje pstrągi, powinni udać się nad nizinną wodę! Naprawdę, już warto. Te wszystkie info od znajomych o tym, że jazie gdzieś się pojawiły, że ktoś, gdzieś coś widział, a czasem nawet złowił nie były ściemą. Na moich wodach bardzo okazałe ryby tego gatunku są już na swoich letnich stanowiskach, choć uczciwie powiem, że na szał żarcia nie ma co liczyć. Albo inaczej: ryby są tak powolne, iż nie nadążają, nie mniej żerują.
Nic tak w wędkarstwie nie nuży niż kolejna pusta godzina bez kontaktu, choćby wizualnego. Co w związku z tym jest konieczne, byśmy zaraz na pierwszej nizinnej akcji, nakręceni „wędkarskim postem” nie sparzyli się i nie powiedzieli, że jest jak zwykle? Po pierwsze musimy mieć w zasięgu wodę, o której wiemy, że jazie są. Nawet jeśli sami do tej pory żadnego nie złowiliśmy, to mamy namacalne dowody – innych, którzy to zrobili i nie były to przypadki odosobnione. Dla mnie woda której nie znam, jest warta zakusów na ten gatunek, jeśli ze sprawdzonych przynajmniej dwóch – trzech źródeł wiem, że te ryby są łowione, może od czasu do czasu, ale jednak regularnie. Kiedyś trafiłem nad zamknięty, bardzo zdziczały zbiornik i totalnie z przypadku złowiłem jazia. Potem okazało się, że ryb tych jest tam, cytując miejscowego „z siedemnaście sztuk” i chyba tyle było, ponieważ przez cały sezon złowiłem tam jeszcze pięć tych ryb i może jeszcze dwie widziałem, a o czym należy pamiętać, jazie, nawet te największe mają dziwną skłonność do pokazywania się. Te ryby naprawdę trudno przeoczyć.
Jak już wiemy, że w danej wodzie gatunek ten żyje na tyle licznie, musimy się skoncentrować na znalezieniu odpowiedniego fragmentu brzegu. Czego szukać? Po pierwsze możliwie powolnego nurtu. Najwolniejszego z możliwych. Świetnie, by tuż przy brzegu, w takim leniwym nurcie była w miarę duża, rozległa płycizna. Choć to względne, bo czasem taki pas szeroki choćby na metr i długi na kilkanaście już starczy, by zainstalowało się na nim kilka jazi. Jeśli na długim odcinku wody nie ma takich miejsc, to nawet na niewielkiej powierzchniowo miejscówce może zdarzyć się niezła kumulacja ryb. Przez słowo płycizna rozumień naprawdę niewiele wody: 30 – 70cm. Rewelacyjnie, gdy dno jest tu muliste, wręcz szlamowate. Całkiem inne niż preferują klenie, lubujące się w żwirku i kamieniach. Fajnie jak są resztki podgniłych roślin z zeszłego sezonu. Nie chcę tu wypisywać wszystkich różnic jakie widzę miedzy upodobaniami jazi i kleni, ale jest ich lekko z dwadzieścia istotnych punktów, dlatego trochę drażnią mnie te wszystkie klenio – jazie. Przez ostatnich 15 lat nigdy regularnie nie łowiłem dużych kleni i dużych jazi w jednym miejscu, a już z pewnością nie w tym samym czasie. Jeśli tak było, to albo klenie były małe, a jazie duże, albo odwrotnie. Tylko ryby małe i średnie, takie do 35cm rzadziej max 40cm, łowiłem równocześnie i powtarzalnie. Duże osobniki obu gatunków, to jednak zupełnie inne obyczaje, preferencje i temperamenty.
Wracając do wymogów naszego łowiska. Nasz odcinek nie powinien być non stop odwiedzany przez ludzi. Jazie są wprawdzie znacznie mniej i zarazem inaczej płochliwe niż klenie, ale straszone dwa, trzy razy na dobę, zaczynają chyba unikać miejsca. Kolejne czynniki: świetnie gdy jest słonecznie, choć nie uważam tego za warunek konieczny. Co więcej, totalna lampa towarzyszy zazwyczaj wysokiemu ciśnieniu, a jego jazie absolutnie nie lubią. Tego jestem pewien. Na koniec najważniejsza rzecz. Na opisywanym schemacie łowiska nie może być silnego wiatru. Nie ważne z jakiej strony. Te ryby najzwyczajniej nie lubią silnych, ciągle marszczących taflę rzeki podmuchów powietrza. To dlatego często mówi się, że najlepszy są późne popołudnie albo wczesny wieczór. Bo jeśli wiało, to wtedy najczęściej przestaje. Myślałem nawet, że problem nie w wietrze tylko w malutkich przynętach, które przy wyraźnej fali nie są zauważane przez jazie. Tyle, że zmiana wabików na większe nic nie wnosi. Oczywiście, jeśli już jest wiaterek, to lepszy zachodni, ewentualnie z południa, niż północny, czy południowy. I mały niuans. Warto pogrzebać w dnie przy brzegu. Jeśli jest dużo ochotki, to mamy „bank” w zasięgu. [ Dużo, to na oko pół setki larw w dwóch garściach podłoża].
Potem to już wystarczy tylko miękki kijek, cienka żyłka [0,14 – 0,16mm, jak ktoś nie chce przeginać i ryzykować] oraz niewielkie przynęty. Moim zdaniem najlepsze są woblery. Wirówki i małe gumki obstawiam równorzędnie na drugim miejscu, ale na moim ulubionym obecnie łowisku prawie na nie, nie łowię. Mikrojigi są znacznie mniej skuteczne, chyba tylko dlatego, że jazie nie mają sokolego oka i to jest jedyny powód. Świetne są, dorównujące najmniejszym wobkom maleńkie wahadłówki. Z tym, że naprawdę małe – około 18mm długie i ważące w okolicach 2g. Mają przewagę nad wobkami, bo lecą dalej i można zastosować do nich ciut grubszą żyłkę. Ciężko takie tylko dostać. Tzn. dużo jest takich na rynku, lecz nieliczne mają właściwą akcję.
A jak poszło mnie? Pechowo. Dzień wcześniej kumpel, będąc tylko godzinę przed zmrokiem, miał wyjście do przynęty, oraz spiął jedną rybę. Spłoszył kolejne trzy. Ja trafiłem na rewelacyjne warunki. Było uczciwie 15 stopni. Piękne słońce. Wprawdzie bez chmurek i z nadal wysokim ciśnieniem, ale 986hPa, to nie prawie tysiąc, jak dwie doby wcześniej. Woda maleńka – widać, że nie ma co topnieć w pobliskich przecież górach. Był jednak jeden feler. Wiało uparcie, wprawdzie z zachodu, ale całkiem mocno. Łaziłem bite trzy godziny i nie widziałem nic poza kilkoma ciernikami. Ani spławu. Zaliczyłem jedno nerwowe branie klenika rozmiarów akwariowych. Nadzieja zaczynała przygasać, mimo, iż sporo kwiatków na brzegach, liczne drobne owady. Przyroda zaczyna się na poważnie rozkręcać. Około 15.15 wiatr nagle ustał. Dosłownie po kwadransie, pośrodku nurtu jakaś spora ryba w stonowany, lecz ewidentnie drapieżny sposób, zdjęła coś z powierzchni. Mógł być jaź, ale też i boleń. Niestety ryba poza zasięgiem rzutu. Kilkanaście metrów niżej mijając samotną, ocalałą po zimowym sezonie, wyróżniającą się kępę trawy, widzę wielki i dostojny obłok z nad dna. Uciekł… Bez wątpienia jaź, bo tylko one tutaj pozostawiają takie ślady, które i tak szybko zamazuje nurt. Najbardziej zbił mnie z tropu fakt, że różne woblerki przeszły w tym miejscu z dziesięć razy. Ryba nie zareagowała. Kolejne 100m obyło się bez sensacji, po czym znów, bez wcześniejszej reakcji na przynęty, ponownie spłoszyłem, tym razem dwa okazy stojące blisko siebie. Fakt, że woda ekstremalnie jeszcze zimna. Nie żerują? Wszystkie trzy zaobserwowane tego dnia obłoki mułu, wskazywały na to, iż ryby stały na głębokości jakichś 30cm i dosłownie o pół metra od lądu. Trochę rozczarowany, pocieszam się jednak, że są, bo już zaczynałem myśleć, że wczoraj kolega bardzo chciał te jazie zobaczyć i „zobaczył”. Ale kumpel nie jest lejwodą i tym razem, jak zawsze wcześniej, też się to potwierdziło. Miał rację.
Dość szybko robi się chłodno. I to nie na żarty w porównaniu z temperaturą dnia. Kolejny obszar, który zakodowałem pod koniec minionego sezonu, jako bardziej naznaczony przez ryby. Nie wiem czemu, bo dno wszędzie takie samo. Dalszy rzut w środek nurtu. Woblerek prowadzę głębiej niż zazwyczaj, tym razem jakieś 10cm pod powierzchnią. Widzę już miejsce, gdzie cieniutka żyłeczka wchodzi w taflę i za nią, powoli, niesamowicie leniwie podnoszący się klin wody. Wszystko dzieje się tak ślamazarnie, że można oszaleć. Ryba płynie za wobkiem przez jakieś półtora metra – mnie się wydaje, że trwa to ładny kawałek czasu, po czym tuż pod przynętą…znika. Rozchodzą się wyraźne, choć spokojne fale na wszystkie strony. Zrobiło mi się gorąco. Pierwszy wielki jaziol tego sezonu [miał spokojnie ponad 50cm] zawrócił! Czemu? Wyciągam przynętę i wszystko jasne. Na sterze wobka zaczepiła się jakaś nitka. Niezwykle cienka ale długa na około 5cm [wobek ma 15mm]. Jakimś cudem nie zaburzyła pracy wabika. Zapewne jaź dostał nitką po nosie i uznał, że to niejadalne. Szkoda.
Robi się szarówka. Może jeszcze z pół godziny można by powalczyć ale robota wzywa. Na końcowym odcinku, gdy nic już zdaje się nie pływać w wodzie, zakładam znacznie większy, bo 4cm wobler, ale smukły. Akcja gęsta, lecz wychylenia nieznaczne. Wierzę, że w ciemnej wodzie łatwiej zwróci uwagę. I rzeczywiście. Znów rzut nieznacznie bardziej w środek nurtu. Wobler majta raźno tuż pod powierzchnią. Mija jedyną na tym odcinku podwodną wyspę rdestnic, teraz obgniłych. Zza przegnitych roślin wychyną znów spory garb. Sunie śmiertelnie powoli, ale jest coraz bliżej. Widzę łakomą mordkę rozchylającą się na powierzchni, widzę koniec woblera w pyszczku. Wszystko może 7m ode mnie. Nie wytrzymałem i zaciąłem. Jak zawsze niepotrzebnie w tych warunkach. Poczułem lekkie szarpnięcie, jazia jakby zamurowało, po czym „na płetwie” zrobił w tył zwrot. Ten nie był olbrzymem. Raczej bliżej 45cm niż 50-ciu. Spora gorycz porażki. Tak naprawdę byłem dość wpieniony. Szykowałbym się do rewanżu, ale w sobotę miała być radykalna zmiana aury.
Co powiem na koniec. Stawiam w zakładzie mój nowy kij bardzo zacnej marki, że najdalej do 23 marca będę miał na koncie pierwszego spaślaka. Co najmniej jednego. Delikatna zima naprawdę spowodowała, iż wyprawa na jazie już teraz nie jest totolotkiem. Ryby żerują bardzo ospale, ale są w zasięgu. Myślę, że szczególnie ci, co mają czas w tygodniu, powalczą nawet w obleganych miejscówkach. Zachęcam – nie traćcie czasu.
Na marginesie kilka słów o tym jak było dzień później. W sobotę faktycznie była ostra jazda. Wstałem przed 6.00 [człowiek zawsze się łudzi]. Na termometrze nawet 8 stopni, czyli dobrze. Totalne zachmurzenie też bym zniósł, ale prognoza pokazuje wiatr do 70km/h. Patrząc na kilka modrzewi za oknem, wiem, że się tym razem nie pomylili. Zamiast jechać za pstrążkami, czekam nie wiem na co. Tak doczekałem do 11.00. Zmieniło się. Teraz na dokładkę ostra mżawka. Niech to…
O 14.00 jestem nad wodą. Wybrałem najbliższą rzeczkę. Szok. Płynie jakby spuszczono jakieś chemikalia. Ni to szara, ni fioletowa. Cóż, opady były niewielkie, ale malutki poziom wody nie wytrzymał dodatku i jest mocno zbrudzona. Dla pewności jadę z kilometr – dwa wyżej, by sprawdzić, czy tam, na znacznie płytszej wodzie, też jest taki „żur”. I jest. W akcie desperacji montuję zestaw i postanawiam dać sobie godzinę. Ze zdumieniem stwierdzam, że na tych płyciznach jest zauważalnie więcej ryb niż zwykle. I nawet reagują ale trzeba rzucać wiele razy i bardzo blisko dna prowadzić wahadłówkę. Na jakichś 300m zaliczam sześć brań. Wyjmuje jednego na około 26cm. Pozostałe też były krótkie poza jednym, którego nie widziałem. Tyle mi jednak wystarcza. Pakuję graty i zjeżdżam na wcześniej wytypowany fragment. Ryby jednak nie biorą w ogóle. Albo nie widzą w głębszej wodzie, albo to ten deszcz. Momentami trzeba się zapierać, by nie wpaść do wody, tak dmucha. I okropnie kropi, co przy takich podmuchach przypomina ulewę. Nad wodą żywego ducha. To jedyne pocieszenie. Po kolejnej godzinie stoję z 20 minut pod mostkiem. Teraz to leje.
Na ostatnim fragmencie ryba znów aktywna. Choć jestem rozczarowany. Od wielkiego dzwonu szło tu złowić jednego, czasem dwa pstrągi. Takie do 35cm. Nie mniej pielgrzymki wędkarzy obserwowane od dwóch tygodni, swoje zrobiły. No, łudzę się, że może to pogoda. W każdym razie znów mam kolejne sześć brań w różnych miejscach. Być może to fakt, że na chwilkę przegnało chmury, niebo pękło i świeci w szczelinie chmur jaskrawe słońce. Ryby biorą wyraźnie, ale tym razem na dosłownie toczony po dnie perłowy twister. Rzadko w pierwszym rzucie. Często gdzieś tak dopiero w dziesiątym, może jeszcze później. Trzeba obrzucać każdy dołek pod różnymi kątami. Ale ewidentnie, jak przynęta jest blisko pstrąga, to mimo lekkiej szarówki, która mimo słońca nadchodzi nieuchronnie, ten natychmiast atakuje. Ostatecznie wszystkie jakie tu łowię [trzy sztuki] mają nie więcej jak jakieś 25 – 27cm. Dopiero na koniec kuszę równą trzydziestkę, ale nic ponad to.
Łapię się na tym, że ledwo ruszam palcami prawej dłoni. Wracam w ulewie połączonej ze śniegiem o takim natężeniu, że wycieraczki z trudem nadążają. Na termometrze w pobliskiej szkole zaledwie 1,5 stopnia. Wszystko jasne…