Obawiam się, że moje relacje staną się nudne. Co mam jednak zrobić, że te miśkowate jazie są, biorą i mają bardzo przyzwoite gabaryty? Chyba każdy, kto ma pewne łowisko nie traci czasu na poszukiwanie nowego. Nie wiem, może te jazie zmienią lokum z nastaniem zdecydowanych chłodów, które w sumie u mnie już są, bo przymrozki po minus 2 mam od tygodnia. Łudzę się jednak, że ryby przesuną się tylko za krawędź płycizny na głębszą wodę i może uda się je od czasu do czasu skusić. A jak nie to do wiosny. A na razie biorą.
W kolejny piątek znów jestem nad wodą. Udało mi się wyrwać wcześniej i zaczynam tuż po 15.00. Temperatura wyraźnie niższa, bo tylko 13 stopni, ale powietrze „miękkie”, łagodne przy zdecydowanie zachodniej cyrkulacji i dość silnym wietrze z tego kierunku. Ciśnienie bez zmian od tygodnia. Średnie dla mojego regionu.Panuje duże zachmurzenie, jednak jakieś zamglone smugi przebijają się od czasu do czasu. Krajobraz mimo wszystko sprawia wrażenie sennego.
Zaskakuje mnie woda. W zasadzie przez cztery dni z rzędu popadywało, w porywach nawet dość mocno, więc nastawiłem się, że poziom Wisły się podniesie, nie mniej wzrost jest znacznie większy. Chodząc po mocno podlanych trawach, ma się wrażenie, że stąpa się po zawieszonych w toni fragmentach lądu, które bujają się na wszystkie strony.
Ponieważ powziąłem ryzykancką decyzję o zastosowaniu żyłki 0,10mm, zastanawiam się chwilkę, czy nie zarzucić tego pomysłu przy zdecydowanie wyższej wodzie jak dziś. Ostatecznie i tak będę musiał się zmierzyć z takim doświadczeniem, więc czemu nie teraz? Problemem oczywiście nie jest zmęczenie jazia na tak cienkim „sznurku”, tylko te strategiczne, pierwsze sekundy, kiedy zacięty jaź strasznie panikuje. Kolegom udawało się wyjąć na 0,12mm sztuki bardzo grube, choć dziesiątka to nominalnie 1,7kg wytrzymałości, a dwunastka już 2,2kg…
Bardzo szybko, może trzecia zmiana miejsca; pomimo wiatru marszczącego wodę widzę spławy żerującego jazia. Wobler leci dobre 50% dalej na cieniutkiej żyłce, a wiatr wieje jeszcze dokładnie po kierunku rzutu. Kilkanaście bez mała przepuszczeń woblera i nic. Jaź jakby zamilkł. Już nic się nie dzieje. Trudno. Ostatni rzut przed zmianą stanowiska; wobler raźno idzie wzdłuż traw, na chwilę znika mi z oczu, bo mija takie mocno nachylone nad lustro wody i wtedy słyszę głośny plusk. Nie ma miotania się w miejscu, tylko na głośno gwiżdżącym hamulcu spora ryba odbija w kierunku głównego nurtu. Ostatecznie wygrywam, choć już się zastanawiam, jakby przyszło co do czego, to czy mam szanse z takim okazowym jaziem. Ten ma 47cm. Nie jest ani chudy, ani szczególnie odpasiony. Można rzec – typowy kształt jazia z rzeki. Na tle gęsto już przy wietrze sypiących się liści, wyszedł pięknie.
Może ta zgrabna sylwetka spowodowała, iż nie młócił wody w miejscu, tylko natychmiast dał susa i to całkiem długiego, może to skutek głębszej wody… Kolejny wypad i znów mam niezłą rybę. Do końca dnia, niestety nie ma już jaziowych brań. Przynajmniej takich pewnych. Owszem, znów kilku kleniowych dywersantów dało się nabrać, kilku uciekło. Nic szczególnego, bo wszystkie jak na Wisłę – małe. I tak wróciłem zadowolony. Postanowiłem poświęcić im więcej czasu w sobotę. Nad wodą jestem przed 11.00. Na początku doznaję szoku. Stoją jakieś cztery auta. Ludzi nie ma, a przysiągł bym, że w oddali widzę, wystającą wśród traw długą gruntówkę. Masakra! Ktoś mnie namierzył. W czasie rozkładania sprzętu mijają mnie kolejne dwa auta i parkują na dzikiej łące ze 150m niżej, gdzie raczej się nie zapuszczę samochodem. Gdy jestem gotów pojawia się…kolejny pojazd. Czuję się prawie tak, jakby mnie okradano na moich oczach. Szanse, że ci ludzie puszczają ryby są mizerne, jak to u nas. Tymczasem dobiegł mnie jednak donośny odgłos psów. Nadzieja kiełkuje, iż to myśliwi. W sumie okazało się, że to trening psów tropiących przed jakimiś zawodami w Czechach, na podmokłym terenie i startujący potrzebowali podobnego obszaru do treningu. Uff…
Plan jest taki, że przejdę najlepszy fragment. Skończę około 14.00. Potem jakoś przetarabanię się na drugą stronę i podziałam z godzinę na głębszej wodzie. Jeśli nie będzie cudów, [a raczej nie będzie], to do wieczora przejdę jeszcze raz ten sam fragment, co około południa. Pogoda jak od kilku dni, tylko zdecydowanie więcej światła. Mimo tych realnie 15 stopni, to jakby powróciły letnie klimaty. Taką kolorową jesień to naprawdę lubię.
Po południu niektóre potężne drzewa rzucają wielkie cienie, sięgające nawet pod drugi brzeg.
Odnośnie ryb – miałem nadzieję na więcej. Tymczasem po około 40 minutach – absolutne zero. Pocieszam się, że lata sporo owadów, pająki nie odpuszczają. Szczególnie duże ważki raz z jednej, raz z drugiej strony atakują maleńki wobek, gdy dynda swobodnie, gdy coś tam poprawiam przy kołowrotku. Muszą na coś polować, więc mniejszych owadów też musi być sporo. I chyba kuszą ryby. Nawet te małe, delikatne gatunki ważek są dość aktywne. A to powinno trzymać jazie w gotowości.
Wierzę w miejsce, w obecność ryb i tylko porządnie szarpaną przez wiatr powierzchnią, tłumaczę sobie fakt, że żadnego na razie nie widzę.
W końcu wytrwałość i wiara są nagrodzone. Tym razem nie ma garbu, tylko, gdy wobek przechodzi nad zalanymi roślinami widzę szybki, o małym promieniu skrętu wir i sporą, złoto – srebrną plamę.
Nie ma wątpliwości. Sekundę potem pierwsze targnięcie kijem i zaczyna się kilkunasto sekundowa chlapanina, po czym, chyba korzystając z większej wody, jaziol daje susa w nurt. Niedalekiego. Tam na chwilę wszystko staje i gapimy się na siebie. W tym czasie powolutku, metr po metrze mam go coraz bliżej. Po chwili witam się nim, już spokojny o dalszy przebieg dnia. Powinny być następne. Ten egzemplarz nie należy do szczególnie okazałych – ma 46cm.
Po wypuszczeniu jazia, robię krótką przerwę. Medytując nad nieodgadnionymi wyborami ryb, zastanawiam się co by było, gdybym był tu latem, gdy ryby są bardziej agresywne, szybsze po prostu, bo woda ciepła i smużył mikrojigiem. Na tych płyciznach ryby z pewnością by dostrzegły to małe „coś” na powierzchni. Porównuję sobie wielkość najmniejszej jaką mam Wrty, pstrągowego mikrojiga i właśnie tego małego wobka – bohatera ostatnich dni.
Dochodzę do miejsca, gdzie płytki mulisty blat jest szczególnie rozległy i praktycznie łysy. Sporadyczne kępki roślin. Zazwyczaj tu było najwięcej kleni; jazie zaś – owszem, widuję, tylko najczęściej jak już uciekają spłoszone. Postanawiam je najpierw zainteresować, nie wchodząc na ich teren, może się jakiś ujawni. Zakładam „owada” kleniowego i pozwalam żyłce wysnuwać się i wysnuwać. Nudne to, bo plus minus 50m ciągnie się w tym spokojnym nurcie jak makaron. Wystarczy. Zamykam kabłąk. Wiatr zaczyna niwelować wielki łuk z żyłki na powierzchni, a wobler ciut mocniej się kolebie. Nawet nie czuję, tylko widzę z daleka branie. Odruchowo zacinam, lecz nie zdołałem napiąć żyłki. Mimo długiej wędki. Żalu nie ma bo na 99% kleń. Może ciut większy niż te dwudziestki piątki. Dobrze, bo by chlapał i spalił kawał trasy. Tymczasem coś mimo wszystko szarpie kijem. Jednak się sam zaciął. Kilkadziesiąt metrów brzegu na straty. Zanim go dociągnąłem, minęło sporo czasu, tym bardziej, że nie ułatwiał. Narobił w każdym razie niezłego rabanu. Nie wiem jak to zrobił, ale kotwicę wbił sobie na zewnątrz mordy, jak mówiłem – bez mojej pomocy.
Szkoda, ale z tym trzeba się liczyć. One też tu są. Faktycznie dłuższy czas nic się nie dzieje. Potem wiatr plącze mi cieniutką żyłkę, związując jakimś cudem na niej supeł. Kij poszedł na minutę w trawy, a po podniesieniu go już lazł po nim spory, tłusty, zielonkawy krzyżak. Pewnie jakaś łąkowa, albo bagienna odmiana. Ich fanem raczej nie będę.
Musiało minąć następne 15 minut. Jestem już w połowie tego jaziowego matecznika. Wydawało mi się, że za położoną na lustrze wody kępą taśmowatych roślin, pojawił się nienaturalny garbik. Jakieś takie „sztuczne”, nerwowe i pod prąd drgnięcie wody. Podchodzę bardzo ostrożnie. Na oko jest z 70cm głębokości, nie więcej. Zaczynam z daleka, potem z bliska pod różnymi kątami. I wyszedł. Jakby zza roślin, przepłynął nad nimi i tuż za wobkiem opadł w toń przed kolejną ścianą zielska. Nie wiem, czy zniechęciły go rośliny, czy coś innego mu nie spasowało. Duży. Pół metra jak nic.
Dwadzieścia metrów niżej. Podobna miejscówka, chyba także z ciut głębszą wodą. Ciągnięty pod prąd wobek nie znalazł amatora, ale gdy poprowadziłem go nieznacznie w skos i trochę głębiej… Żadnych grzbietów nad wodą, tylko mocne zawirowanie na powierzchni poprzedziło wyraźne, drapieżne pobicie, po czym na kilka sekund coś tam znieruchomiało. Lekko zdębiałem. Tymczasem jakaś duża ryba „poszła w długą”, a ja mogłem sobie tylko dogadywać, że cienkie żyłki to fajna sprawa, tyle, że nie zawsze. Poszło lekko z 15m, po czym okrągły jak piłka jaziol, zawrócił na miejsce brania i znów stanął. Bardzo szybko dowiedziałem się, że na tej żyłce to łba nad wodą mu nie utrzymam, a w każdym razie jeśli on tego nie chce. Ciężar ryby sam z siebie był wyczuwalnie za duży dla 0,10mm. Szybko sięgam po aparat, licząc, że może się pokaże, bo jak pójdzie coś nie tak, to żeby choć taka pamiątka była. Ryba przez moment się pokazała, jakoś tam wsadziłem kij pod pachę i cyknąłem kilka fotek. Niektóre nawet są ok.
Dzwonię do Pawła, który jest jakieś kilkaset metrów wyżej i mówię, że mam chyba życiówkę. Niestety – minusem tej wody jest to, iż nie można łowić razem „na obejście”, nawet tak jak na pstrągach. W zasadzie jest pewnik, że kompan nam spłoszy rybę, jeśli ta stoi przy brzegu. Gdy mam skubańca już w zasięgu ręki pojawia się kolega, który z rozpędu nie zauważył mnie, biegnąc wysokim brzegiem i zaliczył dodatkowe kilkaset metrów. Jaziola, bez wątpienia najcięższego, jakiego miałem na kiju podbieram, zagarniając łokciem i dłonią. Inaczej nie ma szans. Ryba dość współpracuje przy sesji, ale i tak obwisły bandzioch rozpłaszczył się na dłoni.
I teraz najlepsze. Mierzę, mierzę i mierzę, przestawiam rybę tak i siak i… nijak nie chce mieć tych 53cm! Grubszy niż dłuższy ale nic więcej. Niedosyt jak diabli w połączeniu z dużą satysfakcją. Tak silnego jazia i tak ciężkiego jeszcze nie złowiłem. Jego wielkość lepiej widać na poniższej focie, gdy odsyłałem go w jego zarośnięte domostwo.
Naprawdę, jak mały karp. Przewiązuję wobka, oglądając żyłkę. Nawet nieźle wygląda, więc do póki się nie sparzę, to jednak jej zaufam, ponieważ wobek lata na niej zdecydowanie dalej. Zanosi się na świetny dzień – jest dopiero około 13.00, a tu okazuje się, że mam mieć próbę. Z żalem pozostawiam zalane słońcem trawska i wracam. Życie.
W niedzielę próbowałem szczęścia przez dwie godziny przed zmrokiem. Szczerze powiem, iż był to pierwszy wypad, gdy nie miałem kontaktu, o którym mógłbym powiedzieć, że na pewno jaź. Nieźle brały małe klonki, które spaliły mi kilka, już rozpoznawalnych w tej monotonii, chyba lepszych fragmentów.