Ale były…

…męki. Wyglądało, że drugi raz w życiu wrócę z nad tego zbiornika bez brania i co za tym idzie bez ryby w ręce. Nawet szczupaczki, będące przekleństwem tej wody, prawie w ogóle nie niepokoiły nielicznych zresztą wędkarzy. Tradycji jednak stało się zadość. Bo co też to za marzec bez wzdręgi i płoci? Myślę oczywiście o rybach przynajmniej średnich. Wynik był niesamowicie nieadekwatny do starań. Winna była najpewniej pogoda: dzień wcześniej spokojny i ciepły [8 stopni] niż z delikatną mżawką, ale w nocy przyszedł znów mrozik do minus 3, wyż i totalna lampa. Wiatr świrował, bo nie wiem czy było pół godziny, gdy wiał tylko z jednego kierunku. Z północy i południa wiał lekko i rzadko, ale ze wschodu i zachodu już wyraźne.

Przez te spóźnione podrygi zimy nie miałem okazji połowić na wodzie stojącej, nastawiając się na białoryb. Spodziewałem się co najmniej dobrych wyników [dla mnie to z 30 pewnych kontaktów i z 10 – 15 ryb 30+ w ręce]. A tu lipa… Przez dwie godziny nie miałem dotknięcia. Zresztą nie tylko ja. Spotkałem Wojtka z Tomkiem, którzy byli już sporo wcześniej. Tylko Wojtek miał na rozkładzie kilka dosłownie wzdręg, ale to były rybki maleńkie.

Coś drgnęło koło 12.30. Pierwszą rybę złowiłem, gdy udało mi się w akcie desperacji rzucić w trzciny, na ich kraj i o nic nie zaczepić. Przynęta szczęśliwie doleciała do dna bez przeszkód. Unoszę kij, a tam miła niespodzianka. Średniej wielkości wzdręga, choć powiem szczerze – była chyba nie mniej ode mnie zdziwiona, gdyż absolutnie nie walczyła.

(fot. A.K.)

Branie też było kompletnie niewyczuwalne. Skusił ją żółty chruścik marki Fishchaser na główce 0,25g. Łudząc się iż jest to sposób na ten dzień oddałem jeszcze z 20-30 podobnych rzutów [w trzciny, ale bez powieszenia się plecionki na roślinach, ze swobodnym dolotem wabika do dna. Niestety – zero.

Obok jakiś facet, który był, gdy przyjechałem i rzucał ewidentnie pod szczupaka [cóż można łowić na około 7cm rippery, czy woblery 10cm o tej porze roku?] nie miał nawet potrącenia! Widziałem raptem jednego zębacza. Już miałem się zwijać, gdy jeden z kolegów zaciął coś wyraźnie większego niż mała krasnopiórka. Po chwili miałem okazję, wprawdzie z daleka oglądać bardzo fajną rybę.  Gatunku nie rozróżniłem, ale wiadomo było że to jakaś karpiowata. Potem się okazało, że płoć 30cm.

(fot. W.F.)

Niewiele upłynęło czasu, gdy drugi z kumpli ma podobną akcję. Ryba prawie identyczna – też płoć. Nastąpiło z 10 minut przerwy. Zarówno u mnie, jak i u kolegów nic nie próbowało atakować przynęt. Zmieniałem przynęty i nic, choć maiłem pewne branie. Dość ostre, ale nie udało się zaciąć ryby.

Do wody poleciała w końcu larwa ważki tej samej produkcji co chruścik. W opadzie nic się działo, dałem więc poleżeć robalowi kilkanaście sekund, bacznie oglądając plecionkę. Także nic. Unoszę kij – opór. Żywy, co najważniejsze. Czuć, że ryba niemała, ale idzie jakoś tak niemrawo. Podobnie, jak u kolegów – płoć na 32cm.

(fot. A.K.)

Choć to śmiesznie zabrzmi, nie mniej byłem zadowolony – oba gatunki, bez których marzec dla mnie się nie liczy, zaliczyłem.

Potem było z pół godziny, gdy doczekałem się 5-6 ewidentnych brań i…żadnego nie zakończyłem skutecznym zacięciem. A niektóre były kozackie. Znów dłuższa przerwa, po czym koledzy ponownie mają po rybie. Także płocie, trzydziestki z małym okładem.  Ja zawiesiłem nawet na końcu zestawu ciut większy ciężarek [5g], po to by sprawdzić, czy te ryby choć stoją w polu, gdzie rzucamy i nie biorą, czy ich nie ma. Szczerze powiem – miałem tylko jeden kontakt. Spora ryba potrąciła plecionkę. Ale równie dobrze mógł być to samotny karp, czy leszcz.

Wróciłem do łowienia. Przy mocnych wymachach kijem, rzuty były mało precyzyjne. W jednym z nich przynęta poleciała prawie wzdłuż pasa trzcin. Obawiając się zaczepu, dość szybko zacząłem zwijać. W połowie drogi, moim zdaniem z pół metra od powierzchni miałem mocny strzał. Szczupak, jak nic. Szczęśliwie nic nie obgryza plecionki, za to dość ciężka ryba niemrawo próbuje wpływać w suche źdźbła sterczące nad powierzchnią. Rybie daję 35cm; ostatecznie okazuje się troszkę mniejszą.

(fot. A.K.)

Na koniec Tomek ma dwa zębacze. Jako jedyny doczekał się chcąc nie chcąc i tego gatunku.

(fot. W.F.)

Wprawdzie był to taki rekreacyjny i relaksacyjny wypad, ale kilka wniosków mi się nasunęło, nie ukrywam pod kątem zabawy w ligę spinningowo-muchową.

Po pierwsze – nie denerwuję się, że II tura odbędzie się później niż pierwotnie chciałem. Ryby są tak niemrawe, iż przesunięcie terminu chyba wszystkim dobrze zrobi. Drugi wniosek: z tych 6-7 pewnych, silnych i ewidentnych brań [żadne tam podcinki], zaciąłem tylko…jedno. Nie wiem jak koledzy, bo nie rozmawialiśmy o tym, ale z moich trzech ryb brań dwóch nie czułem kompletnie. Ze wzdręgami to w sumie dość częste, ale płoć o tej porze, to raczej umie się przyłożyć, a nie jakieś tam macanki.

Trzecie spostrzeżenie wskazuje na dwa kolejne czynniki: ryby [chyba] poruszają się w różnych warstwach wody, a na bank nie stoją w jednym określonym miejscu. Przynajmniej tego dnia nie stały. Wygląda jakby pływały po całym obszarze. Trzeba chyba kombinować, jak rzadko, a poza tym jednak non stop szukać miejsca, gdzie ryby akurat są. Branie – dwa i jeśli cisza, to jednak zmykać gdzieś indziej.

I ostatni wniosek taki, że ryby te wzięły, każda na inny wabik. Koledzy łowili – wydaje mi się bardzo lekko, ja – relatywnie ciężko [2g].

Paweł, który był tu dwa razy jeszcze przy zdecydowanie zimniejszej aurze, miał wyniki  nie powalające, ale jednak wyraźnie lepsze od naszych. Jeśli tak będzie podczas ligi, to zaliczenie jednej słownie ryby około 30cm da dobre miejsce, zaś 3-4 podobne sztuki, to raczej na bank czołówka. Choć mam nadzieję, że będzie lepiej…

2 odpowiedzi

  1. Przeczytałem niemal całą pana stronę. Gratuluję pasji i lekkiego pióra 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *