Prawie, prawie…

Jak na ostatnie dni, to ten jeden wyjazd byłby bardzo dobry, gdyby nie początek wyprawy. A tak  był prawie dobry. Mimo masy czasu na rybach byłem tylko w poniedziałek i teraz w ostatnią sobotę.  Człowiek ma dużo wolnego, a aura taka, że można płakać. Byłem na spacerach nad kilkoma kałużami i wszędzie to samo: czy ryby zakończyły sezon? Nie biorą…

Nie wiem jak w temacie muchy, bo się nie znam i z lipieniami nie mam do czynienia, ale generalnie inne gatunki, żartobliwie ujmując, chyba bolą pęcherze od wysokiego ciśnienia. Powakacyjna część sezonu jaziowego jest fatalna: albo gruba i brudna woda, albo ciśnienie, że ryby są nie w sosie. Nad Kryspinowem widziałem stado leszczy, takich po 40-45cm, pływających jak pijane pod samą powierzchnią. Nie wiem, czy to tylko w skutek pogody, ale tam to nieczęsty widok.

Jakoś nie ciągało mnie po poniedziałkowej wyprawie, kiedy dwie godziny skończyły się brakiem choćby widoku jaziowego ogona i pięcioma braniami kleni – maluchów. Zresztą kolega i we wtorek, i bodajże czwartek pilnował tematu z takim samym skutkiem. Ponieważ nic się nie zmieniało, a wciąż po głowie chodziły mi te harce boleni sprzed tygodnia, na które nie byłem kompletnie przygotowany, postanowiłem się przekonać, czy to przypadek, czy one tam po prostu sobie mieszkają.

Zacznę od tego, że na rzekach innych niż górna Wisła, gdzie coś o boleniach wiem, moje doświadczenia na innych wodach są bardzo skromne, choć pozytywne. Tzn. jak bolenie żyły w dane rzece i nie były gatunkiem „szczątkowym”, to na ogół udawało się jakiegoś złowić. Tyle, że latem, które mamy dawno za sobą, patrząc na termometry…

Tutaj zrobię dygresję, gdyby ktoś zapytał, co to znaczy, że coś niecoś wiem o tym gatunku w temacie górnej Wisły. Trochę się chwaląc, policzyłem ryby 70+ i mam ich blisko setkę na rozkładzie. W moim mniemaniu te ryby, plus te mniejsze czegoś mnie nauczyły. By nie popadać w pyszałkowatość, dodam, iż osobiście znam gościa, który, co sam przyznaje – łowił w jego zdaniem najlepszym czasie dla tej wody [97 – 2003r] i ma takich ryb [70+] prawie pół tysiąca.

Wracając do rzek, dla mnie średniej wielkości [Skawa, Soła, Raba, Wisłok, Wisłoka], mam wrażenie, że boleni nie ma potrzeby łowić tak „ciężko” jak w Wiśle. Powody dwa: pierwszy to fakt, że rzadko jest konieczność rzucać bardzo daleko, a dwa to ja przynajmniej nie łowię tam ryb dużych. Nie do przecenienia jest za to na takich wodach duża dyskrecja i ukrycie się przed wzrokiem ryb. Na ogół ciężko jest też znaleźć miejscówkę, nie licząc okresu zaraz po tarle, gdzie gatunek ten byłby reprezentowany w liczbie większej niż 1-2 szt.  To jest chyba przyczyną, dla której stosunkowo mało ludzi świadomie próbuje je łowić. Ma to ten pozytywny skutek, że bolenie z takich rzek nie są aż tak „znieczulone” na wszelkie typowe, dla nich właśnie robione wabiki. Nie oznacza to, że łatwo je złowić. Ja do dziś w temacie rap z Sanu, Raby itp. do końca nie jestem pewien ile w tym było zwykłego szczęścia i przypadku…

Tak więc wyjątkowo, jak na typowy podkarpacki dopływ Wisły, przygotowałem dwa kije: okoniową wklejankę do 10g, żeby się nie zanudzić, gdyby nic się nie działo odnośnie boleni i drugi kij – właśnie dla rap – do 35g. Zrobiłem pewne odstępstwo, bo jakoś nie pasuje mi  3m wędka do rzeki szerokiej na 40m i poprzestałem na sandaczowym Cortezie Robinsona [2,4m]. Uważam ten model za bardzo fajny, choć trudny kij. Tzn. ciężko nim wyholować inną rybę niż sandacz. Z plecionką, to już nie polecam w ogóle, jeśli ktoś myśli o szczupakach. Ta wędka jest moją rekordzistką jeśli chodzi o szczupacze spady sprzed dwóch lat [ryby takie do 60-ki, przeciętnie 45 – 50cm]. Ale boleń to nie sandacz; powinno być fajnie. Miałem trochę obawy o długość rzutu, ale okazało się, że niepotrzebnie.

Cały plan zebrania się rano wziął w łeb, ale winę zrzucam na temperaturę. Było tak zimno, że z czystym sumieniem zawinąłem się w kołdrę i pospałem jeszcze dwie godziny. I tak spotkała mnie niespodzianka, bo przez większą część drogi pojawiało się w końcu wspaniałe słońce, to na miejscu panowała szaro – bura aura i tak już było do końca dnia.

Zacząłem o 11.00 przy zaledwie dziesięciu stopniach. Tyle, że nie wiało. Woda także mnie zaskoczyła, ponieważ w zeszłym tygodniu panował swoisty rytm: miedzy 6, a 7 rano woda opadała około pół metra i taka pozostawała do mniej więcej 15-ej, by znów urosnąć o 50cm. Tym razem na dzień dobry zastałem stan wyższy o co najmniej metr. Pocieszeniem był fakt, że woda była tylko minimalnie zmącona.

Od razu idę na miejsce, gdzie tydzień wcześniej widziałem naprawdę liczne ataki rap. W przytłaczającej większości były to ryby pod 40cm, ale były. Nie licząc grunciarza na przeciwnym brzegu, jestem sam. 200m około 2-3m głębokości wody od brzegu do brzegu. Zero płycizn. Dość równy i długi gliniasto – kamienny blat. Chyba można nazwać go wielkim. Schodzę poniżej zatoki, gdzie grasowały bolenie, bo na razie cisza. Rozkładam wklejankę. Spróbuję pobawić się z kleniami, choć wędka ta pod szczególnie ciut większy wobler nie bardzo się nadaje. Okoni się nie spodziewam nawet pod brzegiem, bo jest jak nożem uciął, od razu 2m i uciąg niczego sobie. Ale klenie już tu stukały. Ponieważ przypominam sobie, jak po wielu rzutach wobkami, żyłka mocno się skręcała i by ją lekko rozprostować, zakładam ripperek 5cm/2g, biały. Rzut trochę na pałę; jak tylko żyłka ustawiła się równolegle do brzegu, zaczynam zwijać, przestaję, znów zwijam. Tak naprawdę kątem oka patrzę na boleniową arenę, czy tam się coś nie kroi. W tym pierwszy przepuszczeniu gumki, jakieś 5m od szczytówki mam takie łotnięcie, że ¼ kija od razu „robi się” w kółko, a hamulec świruje. No, tak – zapomniałem go mocniej podkręcić. Podkręcam więc, tyle, że ryba na razie nic sobie z tego nie robi. Forsować nie mogę – w końcu to tylko 0,14mm. Bardzo ładny kleń, chyba największy w tym sezonie mimo, że się jeszcze nie skończył i różne cuda mogą się zdarzyć, szybko orientuje się, jak dał się nabrać.  Ten gatunek, to naprawdę ryby mądre, przynajmniej w temacie ucieczki.  O ile jazie, bolenie są kompletnie bezradne, tzn. wg mnie absolutnie bez pomysłu na ucieczkę w jakich bym je okolicznościach nie łowił, sandacz nadrabia masą [jak ma czym], okonia ratuje kruchy pysk i ewentualnie zielsko, w które niektóre ryby starają się wjechać, brzana ma jakąś tam taktykę, a pstrągi, chyba tylko te większe wykorzystują znajomość terenu. A i tak bazują na szybkości i chaosie, który potrafią wytworzyć. Jedynie sum, szczupak i kleń jak dla mnie myślą w takich, dla nich krytycznych chwilach, przy czym dostrzegam to w najwyższym stopniu u kleni i to już takich, co mają ledwie 30cm. Wykorzystają wszystko. Absolutnie wszystko. Najmniejsze kępki roślin, patyczek, pojedynczy duży kamień czy nawet trawska zwisające z brzegu.

Ten kleń od razu wiedział co robi: od momentu, jak się zorientował, iż nie urwie ot, tak żyłki, na pełnym gazie podpłyną pod samą opaskę, pod wiecheć krzaków, a jak już wiedział, że żyłka weszła ile się dało, pokotłował się i skutecznie pozaczepiał linkę o co tylko mógł. Powstrzymać nijak go nie mogłem, bo wziął raptem  1m od brzegu i chyba na około 1,5m głębokości [branie było jak przestałem zwijać, choć w tym uciągu 2g nie za bardzo głębiej opadnie]. Koniec końców lekko zszokowany tak szybkim kontaktem z ładną rybą, przyczłapałem do niego, odkręciłem hamulec i powoli wyplątuję żyłkę. Zajęło mi to kilkadziesiąt sekund, ale się udało, bo ryba była nadal na kiju. W tym momencie uświadomiłem sobie, iż zapomniałem z auta podbieraka, który – pamiętając o poprzednich trudnościach, postanowiłem tym razem mieć tu teraz. Gdybym go miał, pochwalił bym się fajnym zdjęciem. A tak? Po wyplątaniu klenia poczułem się pewnie, tym bardziej, że sprawiał wrażenie kompletnie zmęczonego. Gdy spróbowałem przeciągnąć go ze trzy metry w górę, gdzie nie było krzaków, natychmiast wpakował mi się w kolejną kępę gałązek zwisających nad wodą, znów o coś zaczepił żyłkę, poszarpał się kilkanaście sekund i się spiął. Zostawił mi tylko taką pamiątkę.

(fot. A.K.)

Ryba miała 1,3kg do może nawet 1,5kg, a niestety delikatne wklejanki mocno się uginają pod takim wojownikiem, zanim rzeczywiście stawią mu opór. I obszedłem się smakiem. Jakbym go miał, to byłoby super , jak na ostatnie dni bezrybia, a tak to wyprawa prawie, prawie dobra…

Kolejne dwa kwadranse utwierdzały mnie w marudzeniu, że jak pierwsza ryba spięta, to już tak do końca dniówki… Zatoka milczy, w szerokim warkoczu głównego nurtu cisza, wielka płań bez jednego spławu. No, idzie się pociąć. Już zaczynam kalkulować, że przejechałem ponad 100km by oglądać pagórki.

Bardziej z nudów zmontowałem kij na bolenie: oprócz Corteza, całość dopełniała plecionka 0,12mm i kilkanaście różnych przynęt, na razie śpiących w pudełku.

Postanowiłem opukać zatokę tą nieszczęsną gumką, której hak rozgiął kleń. Czysta ale głęboka, kręcąca woda wyglądała ponuro i tajemniczo. Intuicyjnie liczyłem, że będzie generalnie twardo, równo i w miarę bez zaczepów. Pierwszy rzut we wsteczny prąd, asekurancko, tuż przy brzegu.  Bardzo delikatne branie i zdecydowany opór. Wklejanka znów ślicznie się gnie.  Okoń – 27cm. Fajny, tatki szeroki, zaporowy. Z nadzieją liczę na więcej. Cudów nie było. Przez jakieś trzydzieści minut doczekałem się kolejnych paru kontaktów z których kilka wykorzystałem. Wyjąłem okonia – malucha i kolejne kolczaki wyraźnie większe niż ten pierwszy.

(fot. A.K.)

Niestety, albo ryb było tylko kilka, albo coś źle robiłem, albo jednak nie żerowały. Świetne hole [taki okoń – trzydziestak z rzeki w październiku, ma jednak sporo siły, jak na niewielką rybę] były jednak okupione dwoma zaczepami, które nie odpuściły. Finalnie urwałem wszystkie białe ripperki w tej wielkości, jakie miałem.

(fot. A.K.)

Rzucając na odcinku „kleniowym” zanotowałem zaledwie dwa – trzy pewne muśnięcia przynęt i tyle. Znów z nudów, tym razem dla odmiany boleniowym kijem obrabiałem głębszą wodę, licząc, iż bolenie jednak tu są. Kolejne 40 minut topienia gumy w głębinie i jedno branie, choć moim zdaniem nie boleń tylko jakaś malizna.

(fot. A.K.)

Gdy odkładałem kij, by coś przegryźć usłyszałem hałas. Pośrodku zatoki, na oko zbójca 50+ gonił w typowo jesiennym, flegmatycznym tempie kilka rybek. Całkiem dużych. Uciekały jakoś tak niemrawo i w kółko. Zdążyłem założyć wobler i rzucić. Nie wiem, czy poprowadziłem go za szybko, czy za wolno, czy zbyt blisko brzegu stałem [cała akcja jakieś 12m od lądu]; skubaniec dopłynął do wabika, poczułem lekkie trącenie i zniknął. Ale zrobiło się ciut cieplej na duchu.

Cofnąłem się kilka metrów, tak że nad brzeg wstawała mi chyba tylko głowa i szyja. Rzuciłem może z pięć razy. Wobler szedł moim zdaniem z pół metra pod wodą, lekko w skos wstecznego nurtu. Uderzeniem [jakieś 15m od lądu i z 30m od mojego stanowiska] to bym tego nie nazwał; raczej ciężkie uwieszenie się ryby na lince, ale hamulec zaterkotał dość głośno. Po wstępnych oględzinach, mając pewność, że nie spadnie, robię pierwszą fotkę kapitulującej już rapce.

(fot. A.K.)

Mały Gusman to połowy zeżarty, ryba zapięta na obie kotwice.

Jeszcze przy brzegu mocno, jak na jesiennego bolka poświrował, po czym za pierwszym razem dał się podebrać pod brzuszek.

Byczycho to, to nie było [56cm]. Grunciarz naprzeciwko, który w międzyczasie, odkąd przyszedłem, zapakował do siatki leszcza pod 45cm i moim zdaniem na bank niemiarowego klenika, z dużą ciekawością patrzył, co zrobię, bo jakby z politowaniem podpatrywał te moje „cyrki” z fotografowaniem kolczaków i potem ich wypuszczaniem.  Bolek oczywiście powrócił w rzekę. Nie sądzę, że w tym sezonie jeszcze z nimi powalczę, choć może, natomiast lepiej im się przyjrzę tutaj w przyszłym roku, szczególnie w ciepłej porze.

(fot. A.K.)

Okazało się, że to jedyny, tego dnia atak rapy jaki widziałem. Być może los ukarał mnie za zbytnią pewność siebie. Wcześniej rozmawiałem z kolegą i mówiłem, że jadę głównie dla tych ryb. Po tryumfalnie podesłanej fotce, kolega pogratulował, że miałem nosa, a ja uznałem, że czas na zasłużoną kanapkę i herbatkę. I tak kiedy skubałem  świetny chlebek z oscypkiem i beczkowym ogórem, woda opadła o pół metra. I nic tu już nie brało, a chlapały się wyłącznie maleństwa i to raczej nie boleniowe.

Zmieniłem miejsce i do zmroku z dużym bólem wyczarowałem klenika i kilkadziesiąt okonków, ale tak żałośnie już małych, że nie ma o czym pisać.

Czekam na zmianę aury, bo dziś, kiedy to piszę, rano było tylko 6 stopni, ciśnienie zjechało zaledwie o dwie kreski, a śliczny lazur nieba, nieskalany żadną chmurką  i wschodni wiaterek, ostudziły moje plany na niedzielę.  Czekam na zmiany, może jeszcze jazie obudzą się na końcówkę sezonu.

 

8 odpowiedzi

  1. Późnojesienne łowy dla mnie to mała ilość brań, czasami dzielona przez ilość wyjść nad wodę, ale za to kazde branie liczy się podwójnie, a efekty zwykle jakościowo są o wiele lepsze. Faktem jest, że moim głównym celem jasienią są zwykle sandacze i szczupaki. Ja byłbym bardzo zadowolony z takiego wypadu 🙂

  2. Cześć,
    Po skłuciu kilku boleni na krakowskiej Wiśle niedawno wybrałem się przypadkowo nad Wisłokę w miejscowości Mielec (podkarpackie). Kto zna rzekę ten wie, gdzie jest tam masa boleni. W miejscu o którym pisze, kilka lat wstecz był zakaz łowienia, teraz ryby są w zasięgu rzutu i wydawałoby się – łatwo dostępne. Trafiłem na dzień wyjątkowego żerowania rap. Tak na oko, widowiskowo biło o powierzchnie wody co najmniej dziesięć sztuk od 45 do 70 cm. Ale 5 godzin łowienia 10ma różnymi przynętami nie dało ani jednego bolenia! Przyczyn niepowodzeń upatruje wiele, ale generalnie stwierdzam, że na mniejszej rzece trudniej je podejść. Odpuściłem te bolenie, po zmianie przynęty i tempa prowadzenia tego dnia złowiłem kilka ładnych kleni i szczupaka….

    1. Masz rację. Nie znam nikogo, choć pewnie tacy są, którzy regularnie i celowo łowią ten gatunek w rzekach mniejszych. Nie liczę tu Dunajca i Sanu, bo na ogół są większe niż nasze fragmenty Wisły. Sam mam zamiar powalczyć w tej materii więcej w przyszłym roku. Zawsze to coś nowego.

  3. Szukałem ale nie znalazłem. Chyba się nikt nie obrazi jeżeli zapytam. Będziecie w najbliższym czasie grać w Krakowie/Katowicach? Ponoć ostatnio daliście czadu w Kraku i Łodzi

  4. No, w Łodzi to było dość powściągliwie moim zdaniem – sala z tych, gdzie najlepiej grać na akustyku bez nagłośnienia, więc ludziom moim zdaniem niezbyt komfortowo się słuchało. W Kraku – fakt – był ogień.
    Na razie nigdzie o ile wiem nie gramy. Pracujemy nad czwartą płytą [kilka kawałków nagrane], ale idzie nam dość ciężko. To z jednej strony pochłania kupę czasu, kasy także, a nie ma co ściemniać – nie jesteśmy z I czy nawet II ligi muzycznej i to finansowo się odczuwa. A ja aktualnie wolę bawić się z córą i jeździć na ryby. Jak znam Krzyśka [nasz człowiek od wszystkiego], to pewnie szykuje jakąś małą traskę po klubach. Tylko nie wiem, czy na teraz, czy jak zwykle po nowym roku. Dam znać jak coś się wyklaruje.

  5. Będę wdzięczny za info na tej stronce. A propos koncertów, to chyba Kazik mówił, że to jest dla zespołów główne (jeżeli nie jedyne) źródło dochodów. Radiohead jako pierwsza kapela się skapowała że z piractwem nie wygra i sprzedawała swoje mp3 w internecie za kilka centów i postawili na kase z koncertów. Niestety w Polsce im nie poszło za dobrze….

  6. Niby tak jest z tym, ze w Polsce mamy chyba góra 20 zespołów, które są przy cenie 20-40zł/bilet zapełnić klub typu Studio. My w klubach gramy głównie dla zabawy, wprawy, dla najwierniejszych słuchaczy i na końcu dla pieniędzy, bo nie są duże. Sensowną kasę dostajemy juwenalia, czy dni miast. Jak jakieś granie pojawi się w bliskiej okolicy – dam znać.

  7. Znam sporo alternatywnych zespołów, które spokojnie są w stanie zapełnić publiką krakowskie Studio. Zresztą wystarczy zobaczyć co się dzieje w Tychach na Off Festivalu. Ludzie są spragnieni muzyki na żywo, prawdziwej, nie zawsze czysto brzmiącej. Do dzisiaj pamiętam koncert alternatywnej kapeli z Głogowa, Kości (wcześniej Pivo) – jeden z najlepszych koncertów we Wrocławiu na jakich byłem…
    Ale z drugiej strony macie rosnącą konkurencje w postaci gwiazd, które zaczęły odwiedzać nasz kraj. Już za stówe można zobaczyć na żywo King Crimson, Deep Purple, Soundgarden czy bardziej komercyjne zaspoły jak na Open’erze… W każdym razie konkluzja jest taka, że skoro macie fanów, lubicie grać,, no to.. róbcie to do licha częściej 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *