Nie, nie skusiłem się. Okonie próbował zjeść ktoś inny, ale to tylko epizod. Głównym celem były klenie, choć aura i warunki w wodzie wybitnie nie ułatwiały, by dobrać się do tych ryb. I mimo, że trafiały się sztuki wyraźnie nad 40cm, to jednak ilościowo przytłoczyły je okonie.
Sporo czasu poświęciłem ostatnio większym górskim wodom. Było, szczególnie na początku, przed załamaniem pogody – bardzo fajnie, choć bez większych ryb. Rzeka nadrabiała za to piękną ilością brań. Można się było wyluzować po gonitwach za pstrągami i aktualnymi podchodami za większymi jaziami.
Zacząłem 16-go, chyba dwie albo trzy doby po grubym deszczu. Celem miały być cztery spore kałuże starorzeczy, ale okazuje się, że zerwanie się w połowie wrześniowej nocy poszło na marne: wszystkie trzy dołki są zapełnione brązową wodą, okraszoną toną liści, strąconych przez wichurę. Wszystko jeszcze pływa na tafli. Mimo dopiero co budzącego się dnia, już wiem, że nie mam tu czego szukać. Idę nad rzekę. Jestem z 200m od głównego koryta, a już do mnie dociera, iż kawał drogi mogłem przejechać na darmo, bo już tu słyszę szum dużej wody. Po kilku minutach wkraczam na wysoki garb wielkiego żwirowiska. Szarówka nie pozwala ocenić, czy woda jest czysta, ale na pewno dużo wyższa niż zwykle.
Czekam do 6.00, bo dopiero wtedy jako tako wszystko mogę ocenić. Woda „złamana” na jakieś 75%. Tzn. jak normalnie widać na metr bez problemu, to teraz mała gumka znika z oczu mniej więcej 25cm poniżej powierzchni.
Parę rzutów takich trochę bez sensu w główny nurt, ale nie ma się co łudzić. Trzeba znaleźć jakiś spokojny kawałek wody. Jest nadzieja, że wraz z dużym zrzutem wody pojawi się na parę dni horda wygłodniałych pasiaków, z których część będzie dość przyzwoita, jak na rzekę, bo spadną z pobliskiej zapory. I zanim wszystko wróci do normy poszukają zacisznego kącika, jak zwykle siedząc w wielkiej ciżbie.
Próba sforsowania znajomego brodu, poniżej którego, jakieś 500m w dół rzeki jest łagodny zakręt, nie udaje się. Na razie muszę zrezygnować. Nie ma szans przejść ostrej i głębokiej po pas wody.
Z kolei tam, gdzie względnie spokojnie, to nurt ma z 1,6m głębokości. Przeszukując brzeg, trafiam na długą zatoczkę. Wygląda nawet jak wlot sporej rzeczki. Wcina się w ląd na jakieś 30m, a na styku z nurtem ma 1,5m głębokości. Dno twarde z grubego żwiru. Im głębiej w zatokę, tym przejrzystość wody większa.
Od razu wiem: trafiłem wyśmienicie, bo w około pierwszych 20-30 rzutach, chyba nie ma przepuszczenia gumki bez brania. Oczywiście część rybek jest naprawdę niewielka, ale jak to podgórskie okonki w chłodniejszej już teraz wodzie, zawzięcie gną wklejanką, a i te ich zadziorne pyknięcia na żyłce 0,14mm miło rozbudzają człowieka.
Dochodzi 7.00, a mam chyba z pół setki pasiaków. Zabłąkał się także jakiś klenik. Robi się dość ciepło, pojawia słońce. A woda mniejsza i mniejsza.
Nie ma chyba lepszej okazji do eksperymentowania z małymi przynętami. Rybki jednak mimo, że chyba ostro przegłodzone przez te kilka dni kakaowej wody [a może żerują w takim budyniu?], wcale nie rzucają się na wszystko. W zasadzie sens ma posłanie do wody trzech przynęt: poza wszelką konkurencją jest żółty twisterek na główce 1,5g. Ryby same podnoszą go z dna. Szczerze powiem – dość dawno nie widziałem takiej wybiórczości, co do koloru i z uwzględnieniem tak nienaturalnej barwy. Żarłoki, jeśli brały, to najczęściej na motor oil, lub tutaj jeszcze częściej na rubinowe, czy ciemnofioletowe twisterki. A dziś żółty. Niezły także jest 3,5cm tonący wobler, mocno szalejący w wodzie, z tym, że jego atakują tylko na granicy z wyraźnym nurtem. Najlepsze wyniki, co do wielkości rybek przynosi biały ripperek 5cm/1g. Mało ryb go zjada, ale mają powyżej tych śmiesznych 20cm, choć jak to okonie z szybkiej rzeki: są cienkie.
Niewielkie klenie za nic mają woblerki, także zawzięcie tarmosząc żółtą gumkę.
Około 10.30 okonie albo mają mnie dość, albo w skutek zmniejszającego się poziomu rzeki, zakończyły śniadanie. Woda jest znacznie bardziej przejrzysta i niższa z 40cm. W miejscu, gdzie nie było szans utrzymać się na nogach, mogę osiągnąć przeciwny brzeg.
Jeszcze tylko rzut oka na zatoczkę z innej perspektywy.
Chwilka odpoczynku na brzegu i ruszam. Wiem, że za kilkaset metrów w łagodnym zakręcie zacznie się początek coraz głębszej rynny. Liczę, że na jej początku będzie teraz spokojniej. I jest. Duża woda tu także wydarła zatoczkę, znacznie jednak mniejszą. To w nią zawija się część nurtu, płynąc wzdłuż brzegu, a większy strumień wody celuje w ląd po linii prostej. W miejscu gdzie zderzają się obie smugi, woda może nie stoi, ale jest bardzo powolna. Głębokość na oko 1,2m. W sumie wygląda to niepozornie, ale tuż pod brzegiem leżą, jak się okaże trzy niewielkie karcze.
Mam tu drugi i ostatni przystanek, gdyż ilość kontaktów tak mnie nasyci, że dalej już nie będę szukać. Ponieważ pasiaczki z tego miejsca, są ciut większe, staram się wyłowić te możliwie duże. Odpuszczam żółty twisterek, bo jego atakowało tego dnia wszystko. Zabawa jeszcze lepsza, sporo okonków po jakieś ćwierć kilo.
Po mniej więcej 90 minutach nagle wszystko się urwało. Raczej postawiłem na pojawienie się czegoś większego, bo jak pasiaki miały dosyć, to zanim kontakty się urwały zupełnie, było kilka – kilkanaście nijakich szarpnięć, podszczypywań.
Szczupak nie był żadnym olbrzymem, ot typowe pięćdziesiąt parę centymetrów, ale żyłkę przegryzł szybko. Po kilku minutach okonie poczuły się pewnie i znów brały jak zwariowane.
Jeśli założymy, że na kilogram wchodziło osiem sztuk [choć moim zdaniem 6], to i tak wyjąłem łącznie z tych dwóch miejscówek co najmniej 12 – 14 kg kolczaków. Łowienie bez żadnej „napinki”, po prostu fajna zabawa.
Tak, nie wydaje się Wam. Na zdjęciu poniżej mam doczepionego pasażera.
Nie mam zamiaru wdawać się tutaj w głębokie wywody na temat zachęcania dzieciaków do łowienia – pewnie dla dużej części z Was, dziecko to jakaś abstrakcja. No, nie będę ściemniał, że taki mały bączek, nie ułatwia. Ale z drugiej strony, nie wyobrażam sobie, że moja córka nie będzie spinningować. Choć czasem. Może uda się ją tak zajawić, by nie przeszło jej to wraz z dorosłością? Ma dopiero dziewięć miesięcy i mało z tego kapuje, ale trzeba kuć żelazo…
Korzystając z faktu, że młoda jest na etapie brania w ręce wszystkiego, co biorą dorośli, zapinam ją w szelki, sam wskakuję w gumę i do wody. Jak widać działa, mimo, że mało to świadome.
Pogoda zupełnie inna. Wieje bardzo mocno z południa. Wiatr przez szybkość chłodzi, ale niesie miłe wilgotne i łagodne powietrze. Ciśnienie nieznacznie wzrosło. Panuje jednak spore zachmurzenie i zanosi się na deszcz. Rzeka początkowo jest lekko tylko zmącona i podniesiona z pół metra. Niestety, po godzinie zabawy przybywa kolejne pół metra. Mimo to w zatoczce, przez pierwsze trzydzieści minut okonie biorą wybornie, tylko okropnie maleńkie. Jakby wiedziały, że małe łapki nie obejmą typowego rzecznego garbuska.
Pierwsze zetkniecie okonka z moją latoroślą jest dla rybki mało przyjemne. Młoda zaciska na okonku łapkę tak, że rybie oczy wychodzą na wierzch. Julka na szczęście podała się na mamę ze wzrostu [przynajmniej w swoim pierwszych miesiącach] i ma niezłą krzepę przy ponad 10kg i prawie 80cm. Musiałem interweniować. Mimo zmarzniętych, mokrych rączek, buczeniem domaga się zaprezentowania do łapki każdej rybki. Córa z prze pocieszną miną obserwuje chlapiące się na powierzchni zielone coś. Po kilkunastu minutach ma totalnie zimne dłonie. Rozmawiając z Agnieszką, która obserwuje nas z lądu, czy aby nie ubrać jej rękawiczek, zagapiam się i machinalnie podstawiam kolejnego okonka przed ciekawskie oczy. Łapiemy się na tym, że Julka z ryby robi…gryzaka. Chwilka konsternacji, parę sekund przemocy, by ratować rybę, kilka minut by uciszyć rozżalone małe ego, pozbawione takiej ciekawostki.
Było jeszcze kilka prób nadgryzienia żywych okoni. Taki etap w życiu. Wszystko pakuje w pyszczek. Dobrze, że ryby dały spokój po około godzinie, bo jednak te 10 kg i wędkowanie na wyprostowanych ramionach, by dzieciak coś widział, do wygodnych nie należy, nurt spory, a i dno niezbyt równe i ślisko. Oddając Julkę mamie, czuję się, jakby na chwilę znikła grawitacja.
Czekam, aż córka zacznie chodzić i coś bardziej „kumać”. Oj, sporo będziemy trenować w domu. Malutki, lekki kijek już czeka. I może nie najskuteczniejsze ale jakie kolorowe przynęty… Mam nadzieję, że ją zarażę.
Wszelkie próby skuszenia kleni kończą się na przypadkowych, małych klonkach do 30cm. Tego popołudnia również początkowo nic się nie zmieniało. Jeśli już, to na tego żółtego paproszka maluchy.
Okonie jakby zamilkły. Zmieniłem zresztą miejscówkę; będąc swobodnym, natychmiast ruszam w bardziej niedostępne fragmenty rzeki. Rzadkie brania pasiaczków, przekładają się na zdecydowanie większe rozmiary rybek.
Na początku sporej odnogi, odchodzącej od głównego nurtu, jak osobna rzeka, widzę bardzo dużo spławów. Wydaje się być płytko, ale po dziesięciu krokach zawracam. Wody po pachy i nie robi się płycej, a odwrotnie. Rzucam z brzegu. Spływający tuż nad dnem i chyba zupełnie nie ruszający się ripper [na 1g – kompletnie nie ingerowałem w żyłkę by gumka zjechała w okolice dna], coś miękko zatrzymuje. Kijek zgina się już całkiem inaczej. Początkowo obstawiam, że to nareszcie trochę większy kleń. W dość mętnej już i głębokiej wodzie ryba pływa zdecydowanie, lecz spokojnie zarazem. Po dłuższej chwili [w porównaniu z tymi dwudziestkami] pokazuje się okoń, ale z zacnej już jak na rzekę ligi.
Rybka jest grubiutka, ma jak nic z pół kilo. Fotka na brzegu, która wydawała się tak fajna na podglądzie, niestety nie wyszła ostro.
Pogoda knoci się coraz bardziej. Od 17.00 mży. Wracam na koniec nad zatokę, tym bardziej, iż woda zrobiła się popielata i wciąż się podnosi. Jest tak ponuro, jakby zapadał zmierzch, a tu jeszcze prawie dwie godziny do nocy. W tej mżawce mam na styku z ostrym nurtem kilka dziwnych kontaktów. Jakby się coś ocierało o woblerek. Pierwsze dwie – trzy takie sytuacje najzwyczajniej pomijam. Ot, jakieś spływające trawki. Kolejne zaburzenie pracy. Nie wiem jak je nazwać. Takie aksamitne. Bardzo nietypowe. Wciąż nie jestem pewien, czy to w ogóle ryby. Ciekawość skutkuje tym, że stoję w samym swetrze i spodniobutach, a na głowę leci mi wanna wody. W ciągu kilu sekund mżawka przeszła w ulewę. Czuję jak mi wilgoć ścieka w spodniobuty, bo sweter i podkoszulek już nie zatrzymują nadmiaru wody. Paskudnie. Tymczasem kolejne „dotknięcie ducha” zaczyna napinać żyłkę. Zacięcie. Kleń pod 40cm. Jednak to one. Bardzo chciałbym zobaczyć, czy było ich więcej i większe, ale wicher, deszcz i chłód wygoniły mnie do auta, tym bardziej, że reszta ekipy już tam się schroniła.
Dzień następny. Ale były plany! Jadę sam, mam cały dzień, a nie trzy czy cztery godziny, wiem już, że klenie jakoś tak dziwnie reagują. Mam zamiar się do nich bardziej dobrać.
Zadziwia mnie pogoda. Drugi sezon korzystam z barometru i dodatkowo z czegoś co nazwę stacją pogody. Nigdy nie były sprzeczne ze sobą, ani z prognozami w internecie, choć stacja jest szybsza od barometru o jakieś sześć godzin. Zadziwia mnie, że regularnie w tym i w zeszłym roku, bardzo często ciśnienie idzie ostro w górę, mimo, iż deszcz narasta i potrafi siąpić jeszcze przez dobę, dwie… Tak było tamtego ranka.
Zawsze myślałem, że ryby raczej lubią umiarkowane lub nieznacznie wyższe, czy rosnące ciśnienie, jeśli nie dziej się to gwałtownie. Tymczasem najlepsze wyniki mam przy niskim ciśnieniu. Jedynie pstrągi jakby mniej na to zwracały uwagę…
Poprzedniego dnia, już przy ewidentnie pogarszającej się pogodzie, zaliczyłem tylko 40 rybek. Teraz miałem przełknąć gorzką pigułkę.
Zatoczka, pierwszy rzut. Charakterystyczne podrygiwanie. Już się cieszę. Mały, ale będą pewnie żerować. Całe 5cm ripperka w paszczy.
Akurat. Ślęczałem tam z godzinę. Wyjąłem jeszcze trzy przeźroczyste mikrusy w paski i to były jedyne okonki tego dnia!
Postanowiłem iść na rozwidlenie nurtów. Kolejne pół godziny ciszy, choć wokół wiele spławów. Woda znów rośnie. Widoczność w niej – bardzo już ograniczona. Brań brak. Z nudów rozglądając się, mam okazję zobaczyć, jak mi się wydaje, atak szczupaka. Całość dzieje się z 400m w górę rzeki, ale ryba jest na tyle duża, że widzę to nieźle. Po chwili znów. Przypatrując się z piętnaście minut, jestem świadkiem około dwudziestu pobić w tamtym rejonie z tym, że ryby znacznie już mniejsze. W sumie ich nie widzę. Dochodzę do wniosku, że tam jest jakieś wypłycenie i klenie szturmują ukleje do spółki ze zębaczem. Dwadzieścia minut przedzierania się przez zalane koleiny chyba po quadach i jestem.
Wcale nie jest płytko. Majestatyczny uciąg, jakieś 3m głębokości. W nurt wytrwale sterczy oderwany kawał opaski, który stał się jakby małą ostrogą. W zatoce woda kręci w wiślanym stylu. I co chwilę łup i łup! Bolenie. Jedna ryba ma pod siedem dych, dwie, może więcej około 60cm i bez wątpienia kilkanaście małych rapek [30 – 40cm]. Poza Wisłą, dla mnie najbardziej boleniową wodą, a i to tylko pod koniec maja i na początku czerwca jest dolna Raba, jeśli chodzi o takie skupiska tych drapieżników. Ale widać tak nie jest. Oczywiście próbowałem z godzinkę, ale szczerze powiem – bez wiary. Wprawdzie miałem grubszą żyłkę i nawet plecionkę na innych szpulach, ale przynęty to były z innej bajki. Może jakby była mniej brudna woda…
Zająłem się kleniami. Można by sądzić po liczbie brań, że nie było aż tak słabo. Miałem 20 – 25 pewnych kontaktów. Co z tego, jak połowa to te brania „duchów”, a nawet kapkę silniejsze potrącenia, najczęściej kończyły się spudłowanym zacięciem. Jak już coś zaczynałem holować, to ryba spadała. Ostatecznie wyjąłem tylko sześć kleni. Dwa zupełne maluchy. Reszta to takie powyżej trzydziestki i jeden blisko 45cm. Ciekawe to, że okazało się iż te ryby w ogóle nie żerowały, tzn. nie miały zamiaru zjeść woblerów, które im prezentowałem. Poza jednym wszystkie były zahaczone pod oko.
Chyba oglądały przynęty z ciekawości. Jak widać na zdjęciu powyżej, wcale nie trzeba było bawić się w finezję. Wręcz przeciwnie. Najlepiej reagowały na biały 4,5 cm wobler, szybko i dość głęboko schodzący na około 1,5m. Drugim wabikiem jaki znalazł uznanie była moja samoróbka widoczna na zdjęciu wyżej [też pływająca, 6cm]. Wabik musiał dość mocno zamiatać pod wodą, by zwrócić uwagę kleni.
I jeszcze jedna rzecz charakterystyczna tego dnia: jeśli w trakcie prowadzenia woblera, choć na chwilę stanąłem, lub po domniemanym braniu pozwoliłem przynęcie spłynąć z metr – dwa, co zazwyczaj daje niezły efekt, nie doczekałem się już żadnego kontaktu w danym przepuszczeniu wabika. Wobler musiał być prowadzony pod prąd w powolnym, ale wyraźnym, jednostajnym tempie. Bez żadnych kombinacji.
Najlepsze było na końcu. Pod koniec dnia dojechał Patryk z muchówką. Uznając, że woda jest zbyt brudna, zamienił zestaw na spinning i na niewielki wobler, złowił małą rapkę, dobitnie udowadniając, że zapewne większość licznych ataków i chlapnięć na powierzchni, to ten właśnie gatunek.
6 odpowiedzi
Miło było przeczytac to interesujace opowiadanie. Sam mam problemy z czasem i na rybki ostatnio rzadko jezdze.
Pozdrawiam.
Przyznam się, że mnie Kolega lekko zszokował tym zdjęciem z córą na brzuchu stojącego w górskim potoku. Nie będę komentował, bo to nie moja sprawa. Ale generalnie rada – nic na siłę. Mój syn ma 5 lat, ale czekam cierpliwie aż sam będzie chciał sie ze mną wybrać na ryby. Na piłkę nożną (szkółka piłkarska) chodzi, bo lubi i chce trenować, 2 razy w tygodniu, a rodzinnych tradycji na tym polu nie ma żadnych…
Może to „ostro” wygląda, ale tylko wygląda. Miejsce łatwe. Spokojnie – mierzę siły na zamiary. A, co do zaszczepiania zainteresowań, to biorę przykład z siebie, sądząc po zdjęciach, bo sam tych chwil nie pamiętam. Piłka itp. zajęcia, to zupełnie, zupełnie coś innego – dzieciaki mają to przed oczami non stop. Mój syn ma 21 lat – nie wędkuje, bo z nim tego nie robiłem…
Cenna uwaga. Ale ja np. trenuje sztuki walki, robię łuki i param się łucznictwem amatorsko. W całym domu walają się łuki syna, miecze, bokkeny… Ale co z tego skoro go to nie interesuje i woli „haratać w gałe”?
Mimo to moim marzeniem byłoby za kilka lat połowić razem z synem na muche np. na Sanie.
No i zapomniałem – gratulację, piękna córa!
Dzięki!
jak zwykle super relacja coś mi się wydaje że wyrośnie polska mistrzyni spinningu ( o ile takie zawody są rozgrywane) a jak nie są to pewnie będą myślę że na razie to i tak lajt ale jak mała podrośnie i zacznie gonić to zaczną się schody upilnować takie coś nad woda to dopiero wyzwanie pzdr