Nie wytrzymam. Muszę się pochwalić. A w zasadzie pochwalić odradzaniem się wody. Mojej najbliższej rzeczki pstrągowej. Na nogach mam 15 minut. W końcu wyjąłem czterdziestkę. Dla mnie to już pokaźny pstrąg, a pierwszy mój tych rozmiarów właśnie tutaj, że tak ujmę – w naszej erze. Oczywiście miałem tu większe na kiju ale to zamierzchłe dzieje i nie ma co tracić czasu na wspominki. Zresztą i tak żadnego nie wyjąłem, bo albo się spinały, albo rwały słabe ówczesne żyłki [jeden taki przypadek].
Mając odnowioną kontuzję i łażąc jak emeryt, nie wytrzymałem i powlokłem się nad wodę. Pogoda była mało zachęcająca. Totalne, równomierne zachmurzenie i drugi dzień notorycznej mżawki. To dlatego [plus kręgosłup] nie jestem na zaporówce. Kumpel się poświęcił i pojechał obadać co i jak. Trafił na jeszcze gorszą pogodę, bo dodatkowo dość mocno wiało. Cudów nie było, nie tylko u niego, bo podpatrywał miejscowych, dość ponoć licznych.
Podjechałem najpierw zobaczyć jaka woda w rzeczce. Ku uciesze stwierdzam pod jednym z mostów, że jest super. Widoczność około 30cm, więc tylko nieznacznie złamana. Pakuję graty i po dwóch minutach jestem na miejscu. Zaciskając zęby, mozolnie przedzieram się przez wysokie już i mokre jak diabli trawska. Mina mi trochę rzednie, ponieważ tutaj jest ciut głębiej i okazuje się, że widoczność to co najwyżej z 15cm. Woda na dodatek ma taki nieprzyjemny, szary – matowy kolor. Przez sekundę miałem myśl, by dać spokój, kalkulując, że przynajmniej nie zajadę gnatów na amen przed wizytą u lekarza, a jest naprawdę słabo. Depresyjnie słabo.
Podchodzę do pierwszej miejscówki. Drzewo grubości nogi leży w skos przez całe koryto. Od mojej strony, poniżej kłody nieznaczne zwężenie, powyżej, leżący pień hamuje nurt i robi małe rozlewisko. Rzucam pod prąd, pod kłodę. Muszę zwijać dość szybko, bo kompletnie nie widać dna, a głęboko nie jest. Drugi rzut i wahadełko jest leciutko podbite przez około 35cm pstrąga. O, już uwierzyłem, że będzie dobrze, choć ten już się nie nabrał. Natomiast aktywność ryb w tym „żurku” totalnie mnie powaliła. Kilka kolejnych rzutów pod drzewo przyniosło trzy brania, trzech różnych pstrągów. Niewielkich, bo takich do 25cm. Idę z 10 kroków powyżej drzewa. Spokojniejszy nurt jest jakby zasysany pod pień. Perłowy twister ląduje pod drugim brzegiem i powoli ściągam go wzdłuż pnia. Jak tylko żyłka zmienia kierunek na sugerujący gumkę pod pniem, to przyspieszam i prostuję wszystko. Prawie pod nogami fajne zatrzymanie i mam kolejnego. Ma 31cm.
Ryba narobiła sporo plusku. Idę znów z pięć kroków wyżej i z tej perspektywy zauważam, że w kierunku leżącego drzewa robi się taki spowolniony nurt. Ode mnie, do miejsca, gdzie wyjąłem przed chwilą pstrąga. Już nie pamiętam do czego, ale błysnęła się ryba na tych czterech metrach. Też wyglądała na miarową. Rzucam woblerem. Natychmiast mam jakąś gałąź. Zdecydowanie napinam żyłkę, chcę wyciągnąć poddający się kij, a tu pod powierzchnią spada z przynęty, trochę większy pstrąg niż wyjąłem przed minutą. Dorzucam do towarzystwa znów dwa malce, które spadają. Wszystko może na 20m kwadratowych. Idę w dół, bo mam wrażenie, iż ryby słabo widzą, stąd te nieufne brania i nie podejmują desperackich pogoni za szybko znikającą przynętą.
Jestem na piaskowej prostce z wodą po kostki. Teraz jest do pół łydki. Drażni się ze mną kropek koło 25cm. Puka, podpływa. Rzucam ponownie wahadełkiem. Ocynkowana jedna strona błyska pod powierzchnią na tyle, że łatwo śledzić bieg wabika. W końcu atak. Ale to nie ten! Ryba wykonuje dwa piękne skoki, kręci młynki. Jest pod moim, to znów przeciwnym brzegiem. Ma jakieś 34cm, ale bardzo gruby. Pod sama ręką skacze jeszcze raz, naprawdę wysoko i wytrzepuje bezzadziorową kotwiczkę. Miało to miejsce może 20m poniżej pierwszych ryb…
Nie będę zanudzał maluchami, których mam bez mała dziesiątki brań. Prawie wszystkie spadają, co akurat mnie nie martwi. Doławiam dwie ryby po równo 30cm. Jedna na wobler, druga na wahadłówkę. Biorą na wszystko prócz mikrojiga. Chyba go nie widzą.
Prostka, ze starą faszyną naprzeciwko. Jak zwykle tutaj, rzut na styk skutkuje zaczepem. Chwilę się zastanawiam, ale postanawiam zerwać błystkę, zawiązać nową, obłowić koniec prostki przechodzący w bystry nurt z głęboko jak na rozmiary wody wcinająca się zatoczką, od mojej strony zasłoniętą przez wystający na około 70cm teren. Granica spokojnego i szybszego nurtu nie daje kontaktu. Z około 7m przerzucam nowo zawiązaną wahadłówką górkę, na czuja celując w zatoczkę. Już raz tu tak złowiłem pstrąga. Miał 36cm. Tymczasem wahadłówka momentalnie utknęła, jak sądzę w gałęzi. Nawet lekko napięta żyłka, zahacza o wybrzuszenie terenu. Cóż, zaczynam iść w kierunku zatoczki, zwijając żyłkę. To wszystko trwa może dwie sekundy, gdy żyłka nagle wiotczeje, a z zatoczki, dosłownie leci w środek rzeczki, naprawdę okazały już pstrągal. Jego upadek w silny już nurt na moim kijku wywołuje niezłe tąpnięcie. Nim cokolwiek pomyślałem, ryba zrobiła dwa takie piruety, że zwątpiłem. Wrażenie potęgował niesamowity kolor pstrąga, podobny do tych jakie łapią na Pomorzu pod koniec sezonu: jasno brązowa ryba plus te wszystkie pstrągowe koraliki. Szał! Znów sobie uświadamiam, że nie mam czego? – tak, zgadliście – podbieraka. Nie mogę się przyzwyczaić. Przy czwartej próbie podebrania pstrąg wyskakuje sam na brzeg w rzadką trawę i ma dość. Dlatego jest ciut oblepiony.
Na zdjęciach z aparatu jest bardziej brązowy. Już spokojny, że go mam, bez pośpiechu wyciągam centymetr. Wszak kropi i jest tylko 15 stopni. Mierzę bardzo dokładnie. Tym razem chichram się sam do siebie. Minimalnie nad 40cm. Jest!!! Wahadłówka wygląda przy masywnej już paszczy dość niewinnie.
Mimo, że się zapiął nie na żarty, to haki puściły bardzo łatwo. Ryba rwała się do ucieczki. Oj, nic z tego. Ja cię tu przetrzymam. Muszę mieć pewność. Panowie – ten pstrąg na pewno nadal pływa. Miejcie na niego wzgląd. Fakt, że ostatnio pokazało się paru „dziadorów”, co bez koszyczka nie mogą się nad wodę ruszyć. Oczywiście, jedynie, co możemy zrobić, to gadać z nimi, namawiać, przekonywać. Zabronić, a szkoda, nic im nie można. Jasne, że co któryś puszcza to wszystko „po kiju” i patrzy na mnie albo kolegów jak na wariatów, ale i tak się potem ogląda za siebie jeszcze przez kilometr. Ponura prawda jest faktycznie taka, że większość z tych ludzi, mających 40 i więcej lat musi niestety poumierać, żeby było więcej ryb. Jeszcze bardziej przykre jest to, iż niestety należę do tego pokolenia, więc Eldorado raczej mi nie grozi. Chyba, że tych ludzi zmusi się konkretnymi przepisami, bo spora część wędkarzy jednak szanuje przepisy. A to już by było coś.
Dobra, koniec ględzenia. Wracam do wody. W tej obślinionej przez deszczyk kupie zieleni mam wspaniały nastrój. Czwarte wyjście z rzędu i kolejna ryba pod 40cm. Tym razem osiągnęła granicę. A miałem też wypad gdzie wyjąłem 39, dwa po 37 plus kilka mniejszych, ale miarowych – nie wszystkie wyjścia nad wodę opisuję. Coś się dzieje i oby nie nastąpiła jakaś inwazja dziczy z wędkami. Pewnie zastanawiacie się po co to piszę, skoro część przynajmniej ludzi wie gdzie mieszkam i o jaki kawałek wody chodzi. Nie, nie robię tego z próżności. I tak się ze mnie podśmiechują prawdziwi maniacy pstrągów. Chcę pokazać, to jest namacalny dowód, że jak z 6 – 8 ludzi, non stop katujących dany kawałek rzeczki, nagle żaden nie zbiera ryb, to w krótkim czasie woda ożywa. A chyba o to chodzi: łowić dużo i możliwie dużych.
Do końca kuśtykania tego wieczoru zaliczyłem jeszcze jedną piękną rybę, jak na tę wodę, tyle, że jej nie wyjąłem, a nawet nie widziałem. Wzięła na sporo dociążony, jak na mnie twister, pod wielkim wymytym korzeniem. Miałem ją z 15 sekund na kiju, ale buszowała przy samym dnie, nawet nie dając się ruszyć do powierzchni. Też oceniam ją na około cztery dychy. Niestety skubaniec się uwolnił.
Ostatecznie zaliczyłem chyba z 18 sztuk do ręki, drugie tyle spadło w holu i trzecie tyle to były puste brania. Wlokłem się do samochodu, zaciskając zęby, ale nic, a nic nie żałowałem. Pod sam koniec mało nie zszedłem, bo wlazłem na kacze gniazdo, kaczucha do ostatniej chwili udawała, że jej nie ma. Ostatecznie przeżyły jajka, ja, a kaczka wróciła na miejsce, jak się oddaliłem. Chyba przyzwyczajona.
Na koniec, jeszcze mała zapowiedź. Otóż dość mocno się do pstrągów przykładam, a to głównie za sprawą pogody i stanu wód, niekoniecznie służącego uganianiu się za innymi rybami, może poza sumem. Ale jest ochrona. I robię dalsze i bliższe wypady. Zrelacjonuję je dopiero w zimie, jak niekoniecznie mam o czym pisać i podam nawet namiary. Dlaczego? Bo w takich chaszczach jeszcze w życiu nie łowiłem. Nie mam obaw, że jakiś „mięsny dziad” zrobi tam spustoszenie. Warunki takie, że można się popłakać. Mała próbka. Spójrzcie na to coś.
Długość całkowita to jakieś 8km, szerokość przeciętna – 1,5m, a głębokość średnia…może 10cm. Leśny kolorek bardzo zimnej wody. Tabuny maluchów w kropki. Od takich, dosłownie po 5cm [chyba z tego tarła], po takie pod 25cm. W pewnym momencie trafiłem na 150m znacznie głębszego odcinka. Jedynego zresztą takiego tutaj. Przeszedłem go dla pewności w spodniobutach. Wszędzie z 30cm mułu, ale nad nim ponad metr wody. Skusiłem bardzo tłustego kropka na 32cm. Na tle tych mikrusów to przyprawił mnie prawie o zawał.
Ze względu na teren nawet nie kombinowałem z aparatem i cyknąłem fotkę telefonem. Jakbym na tym odcinku zobaczył naprawdę wielkiego pstrąga to bym się nie zdziwił. By uciąć spekulację, od razu powiem, że to żaden matecznik, górny bieg czegoś tam, gdzie nie wolno łowić, albo tzw. woda poza PZW. Jak powiedziałem, szczegóły w grudniu/styczniu. Będzie kilkanaście części.