No, jestem. Właśnie wróciłem. Pięć dni bez pobytu nad wodą. Nie do wiary. I to podczas urlopu! Ale lało. Pech. Rzeki kakaowe. Niby zostały wody stojące, ale przy takich ulewach i momentami burzach – darowałem sobie pływanie w balii pełnej wody. Ostatnio pojechałem nad najbliższą w mojej okolicy rzeczkę, sprawdzić jak z wodą. Tak dla spokoju. O Wiśle, czy innych większych wodach nawet nie myślałem. Wypłynięcie na rozlewisko Wisły z kajakowej przystani – nierealne. Totalny zator z wszelkiego drewna. Wielkie gałęzie, jakieś belki, całe drzewa i fragmenty płotów…
Tak, więc jestem nad wodą. Mile zaskoczony odnajduję podniesiony stan, ale wodę tylko lekko trąconą. W zasadzie to nawet nie to. Moja rzeczka ma taki charakter, że jak schodzi duża woda i zaczyna się czyścić, łapie wtedy, dosłownie na jeden – góra dwa dni taki bardzo klarowny, ciemnożółty kolor. I nawet, jak na taką przetrzebioną wodę, jest wtedy nieźle.
Galopem zawróciłem, porobiłem wszystkie zaplanowane rzeczy i stoję o 15.30 w cieniu bujnych już zieloności. Tak naprawdę uświadomiłem sobie, że to pierwszy w tym sezonie, taki naprawdę majowy dzień. Kiedy wszystko w końcu zaczęło pachnieć, ziemia wręcz dymi od wody, która niewidzialnie ale jednak paruje i nasyca wszystko wkoło niesamowitym aromatem. Ciepło pozwala rozchodzić się bez problemu wszystkim zapachom kwitnących kwiatów i ziół, a to dociera nawet do mojego, mało wrażliwego, męskiego nosa. Masę wszelkiego robactwa, które zazwyczaj mnie trochę denerwuje, trochę przeraża – odbieram po tych wszystkich zimnych i mokrych dniach z uśmiechem. Wszystko w pobliskich krzakach śpiewa i hałasuje. I wiem jeszcze jedno: to ten czas, gdy przyzwoity już tutaj potokowiec, błyskający pod wahadłówką, której nie skubnie, bez oporów wyjdzie w drugim czy nawet piątym rzucie do mikrojiga.
W zasadzie nie trzeba było być detektywem, by założyć, że po co najmniej pięciu dniach Huang-Ho, pstrągi będą zwyczajnie głodne i przez to może mniej ostrożne. Z drugiej strony przy tak „inaczej” sklarowanej wodzie, są trochę nieufne, ale można podejść do nich znacznie bliżej, zanim zauważą człowieka.
Jak zwykle, by rozruszać rękę i sprzęt, pierwsze rzuty, to wahadłówka. Słownie może z 7-10 podań wabika. Dwa brania, wyjmuję około 20cm malucha. Mam zamiar zrobić właśnie krok i widzę, lecący w powietrzu zza wielkich traw…wobler. Wędkarz. Znamy się z widzenia, więc szybko ustalamy, co i jak. Spinningista wybiera odcinek między mostami, dla mnie nie obłowionym przez nikogo odcinkiem, będzie 700m przed mostem. Przy tej okazji dziękuję koledze za nie uleganie pokusie, bo na pewno w moich dołkach nie łowił idąc na swój fragment w dół rzeki, gdyż emocji miałem dużo, jak na tę rzeczkę.
Zanim szczegółowo się pochwalę, chcę zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię. Otóż, nie wiem z czego to wynika, ale w tym roku mam najlepsze tutaj wyniki od 2011r. Być może jest tak, że po inwazji „mięsnych” po łatwe do złowienia hybrydy/palie, które w cudowny sposób pojawiły się z początkiem 2012r i totalnym wymieceniu z rzeki prawie wszystkiego nad 30cm i może nawet nie tylko, ludzie się zrazili. Ja sam odpuściłem, bo szkoda mi było nerwów na przerzucanie tylko 20cm rybek z kropkami. Z drugiej strony, już rok temu, a w tym sezonie, to kilkakrotnie spotykałem tu różnych wędkarzy, którzy od dłuższego czasu wypuszczają ryby, albo jak mi dwóch, czy trzech zadeklarowało – robią tak od tego sezonu. Przekonali się. W każdym razie woda odżywa, nieliczne ocalone około miarowe pstrągi rosną, są łowione, wypuszczane i…rosną. [Mam nadzieję tylko, że po przeczytaniu tego, nie rzuci się nad wodę banda wariatów z mordem w oczach, z patelnią, masełkiem i przyprawami.] Apeluję do wszystkich „czających” miejscówki na tej wodzie o miłosierdzie dla tych dzielnych ryb, co trwają w niełatwych dla nich czasach!
Ale do rzeczy, bo słonko powolutku daje znać, iż jest już późne popołudnie. Mając świadomość, że od mostu będzie szedł kolega, a że również mam zamiar po nim poprawić, nie śpieszę się i uprawiam pstrągową jogę, czyli to, co w tych rybach najbardziej lubię: sporo rzutów różnymi wabikami w jedną miejscówkę. Dość szybko zauważam, że ryby [raczej małe] ochoczo wychodzą do wahadłówki, ale jej nie atakują zdecydowanie. Koncentruję się więc na twisterach [5-6cm na 2-3g, perła i zielonopodobne] i mikrojigach – podróbkach muchy Red Tag na 1,5g.
Pierwszy głębszy fragment z szybkim wlewem. Po wywabieniu na wahadło kilku pyrtków [spadały jak zwykle maluchy w zetknięciu z wahadłówką], rzucam mikrojigiem. Ale woda płynie za szybko i jest za głęboka. Do tego bardzo wąsko, więc podaję przynętę równolegle do nurtu. Zamieniam szybko wabik na perłową gumę. Kilka rzutów po kątach głęboczka. Cisza. Przynęta ląduje pod drugim brzegiem i wiem, że stoczy się tym razem w kierunku wąskiego wypływu, pod sporym konarem. Natychmiastowe przytrzymanie. Walczy dzielnie, ale rzekłbym, że widać po nim nieco, te kilka dni postu i zmagań z dużą wodą. 32cm. Cudów nie ma ale jest miarowy, więc już jest spoko.
Potem znów wyjmuję/spada kilka niewielkich sztuk, plus mam wyjście takiego pod miarę. Ewidentnie się ukłuł i już nie chciał się nabrać.
Kilkadziesiąt metrów niżej. Spokojna, niemrawa i bezpłciowa, około 30m prostka. Wiem, że kończy się bardzo płytkim jakby przelewem na szerokości całego koryta [całe 3-4m]. Nie wiem, dlaczego, ale szczególnie w ciepłej porze roku prawie zawsze stoi tu jakiś ciut większy, tyle, że bardzo, bardzo czujny. Zazwyczaj można zobaczyć tylko jak ucieka. Ale teraz jest drugie tyle wody co zazwyczaj [jakieś 30cm na przelewie]. Rzucam mikrojigiem. Najdalej w dół i pod drugi brzeg. Po żyłce widzę jak woda porywa przynętę w kierunku środka rzeczki w ostrzejsze nurty i jak w akwarium – sporego [oceniam na 37cm] potokowca, nieśpiesznie odbijającego spod mojego brzegu i kierującego się pod prąd ku jigowi, którego zauważył. Widzę i czuję równocześnie jak łapie wabik. Po zacięciu szeroko rozchyla skrzela, jakby się zakrztusił. Pewny swego zdecydowanie napinam żyłkę, ryba robi lekki kociołek w wodzie i jakimś cudem mi się spina. Jestem zaskoczony, bo rzadko się to zdarzało na ten rodzaj przynęty, a już po tak pewnym braniu…
Znów kolejne minuty odmierzają kontakty z wieloma małymi pstrążkami. No i zaczepy! Oj, gdyby nie wodery. Na nic znajomość wody, bo co i raz trafiam na wielkie kije, których wcześniej nie było. Albo na pełną mułu okropną skarpetę, jednym końcem przywaloną sporym kamieniem. Co najmniej 3 – 4 wabiki ocalam tego dnia dzięki woderom. A rzucam bez oporów w największe kije. Tracę w sumie tylko jedną gumę. Ale przy tym stanie wody było powyżej pasa, a wabik utkwił w środku dołka i nijak nie sięgnąłem z żadnej strony.
Następne fajne miejsce, praktycznie zawsze pewniak. Wyraźny zakręt z wyraźnym, dość głębokim nurtem. Tu zawsze coś się dzieje. I tym razem też. Mam piękne branie rzucając w spory cień pod przeciwnym brzegiem – wąską jeszcze głębszą rynnę. Pstrąg był duży. Mam dziwne przeczucie, że nie był zapięty haczykiem, że jakoś inaczej złapał spory twister. Najlepsze to, że nie chciał przez długi jak na te ryby puścić gumki, aż lekko odpuścił hamulec. No, chyba, że był podcięty. Nad wodą widzę jak gumowy robal wisi nawet nie na łuku kolankowym, tylko na samym końcu haczyka.
Kolejny wlewik w głęboką, nawet przy normalnym stanie dziurę. Rozmyte korzenie dwóch wielkich olch falują w toni. Wiem, że to, co napiszę może obśmieją pstrągowi wyjadacze, ale co tam. Byłem, widziałem. Tuż poniżej wlewu, na prawo od niego twister zaatakował taki około 25cm pstrążek. Spadł bez hałasu. Kolejny rzut w dół, w centrum dołka i mam zdecydowanie mocniejsze szarpnięcie. Z tym, że nie ma co zaciąć. To się jakby czuje. Do wahadłówki dwukrotnie podchodzi grubiutki potokowiec, ale jakby ją wącha i tyle. Oceniam go na minimum 35cm. Adrenalina, emocje i te sprawy. Skubana ryba zawraca i chyba osiada nad dnem, bo go nie widzę, po tym jak się wycofuje. Rzucam mikrojiga. Przepłynął chyba niezauważony, za to jak ściągałem go już pod prąd, to rejestruję ostre szarpnięcie. Znów bez finału. Powrót do twistera przyniósł najpierw kolejne, ostrożne już skubanie ogona i eskortowanie przynęty. Zdesperowany założyłem wobler. Pstrąg odprowadził go do samej szczytówki, po czym najspokojniej zawinął w dół. Nie namyślając się rzuciłem dosłownie z 4m i na pełnym gazie, jak dla bolka prowadzę wabik. Wydzwonił, jak zostało może pół metra żyłki między szczytówką, a wabikiem. Ryba jak oszalała odeszła na mocno zakręconym hamulcu jakieś 7m i kompletnie się tym wyczynem wypompowała. Kijek zgięty prawie w okrąg podziwiałem tylko sekundy i miałem pstrąga w rękach. Z satysfakcją odnotowuję 38cm i przepiękne kolory.
Z żalem dociera do mnie, iż zapomniałem ze sobą podbieraka, który kupiłem tydzień wcześniej [to, chyba po zlikwidowaniu zadziorów w kotwicach, ostatni etap aplikacji, na możliwie nieszkodliwego pstrągarza – spinningistę]. Ale nie chcę go wyjmować na ląd. Ku mojemu zdziwieniu, przy odhaczaniu stwierdzam, że jeden łuk kolankowy pękł. W naprawdę solidnej kotwicy. Pełen podziwu patrzę na rybę, która nieśpiesznie odpływa pod prąd i ustawia się w cieniu sporej gałęzi, wiszącej nad lustrem wody..
Jest dość ciepło, wyraźnie ponad 20 stopni. Dopijam soczek, rozkoszując się zielenią. Nawet lekki smrodek szamb bijący z wody, nie zakłóca sielskiego nastroju. Jest około 18.00. Zabieram się za odcinek, który obłowić miał spotkany wędkarz. Mam kilka wyjść, spada taki na starą miarę i nic więcej, aż dochodzę do chyba najgłębszego tu dołka. Wiem, że jest naszpikowany na obrzeżach sterczącymi patykami, przy tej większej wodzie, to diabli wiedzą, co teraz zalega na dnie. Wyciągam taki obleśny, bo sparciały i stary 6cm twister „testowy” na 3g. Zielony, gruby „robal” z czerwonym brokatem. Jakoś nigdy nie chciał się urwać. Rzucam bez ceregieli i trafiam piękny zaczep…który w sekundę, w majestatycznym skoku prze pod jeden z brzegów w patyki. Jak się błysnął, to nie miałem wątpliwości. W końcu: pierwsza, moja czterdziestka z „mojej” wody! Rybie daję około 42cm. Hol na leciutkim zestawie dość dramatyczny, choć ryba zapięta bardzo pewnie. Gumę ledwo widać. [Fotka zrobiona oczywiście po holu.]
Finałem było przeciągnięcie kapitulującego już pstrągala pod prąd nad zalanym, powalonym w poprzek rzeczki drzewem. Mierzyłem go w wodzie przed odhaczeniem. Bałem się, że mi się wyśliźnie, a po ostrej walce więcej stresu nie potrzebował i dlatego nie taszczyłem go na stromą skarpę. Pomiar zrobiłem ze cztery razy, bo nie chciałem wierzyć. Brakło do takich uczciwych 40cm, słownie kilku milimetrów. Nie mniej dociera do mnie, że na tych zaledwie kilku w tym roku wyjściach nad tę wodę, mam najlepsze wyniki od lat! Trochę jak w amoku wypuszczam pstrąga. Chyba ciut za szybko, bo po metrze gibnęło nim i niebezpiecznie przechyliło na bok. Spłynął już w głębszą wodę i nie było szans dostać go ręką, ale po chwili złapał właściwą postawę. Ulga.
Do końca nie złowiłem już nic. Miałem kontakty, niektóre zwiastujące być może sensowną rybę, ale brania były nie do zacięcia i bardzo ostrożne. Nie wiem, czy wynikało to już z kontaktu, z przynętą kolegi kilkadziesiąt minut wcześniej, czy przy już małej ilości światła ryby niezbyt dobrze widziały. Może się mylę, ale mam wrażenie, że przesadny mrok powoduje, iż pstrągi tak świetnie nie widzą i z lekkim „sceptycyzmem” podchodzą do ewentualnego ataku. Ale może się mylę?
Już nie mogę się doczekać czystej Wisły. Na początku czerwca, jeśli pogoda dopisze, planuję zaporówkę i sandacze. Kilka dni.
Przypominam o zawodach na Rabie [patrz tekst wcześniej]. Tym, którzy z różnych powodów mają bliżej nad Przemszę, zapraszam również 25 maja na zwody nad tą rzeką. Szczegóły na stronie Stowarzyszenia Miłośników Białej Przemszy.
Wkrótce przedstawię sporo relacji, mam nadzieję udokumentowanych przyzwoitymi rybami, bo już za chwilę jak pogonię w chaszcze…