Zimno. Tego trudno nie zauważyć. Na rybach jestem często – mam urlop. Jak to bywa, przekornie, pogoda nie rozpieszcza. Momentami jednak zaskakuje. Ostatnio, po większych zakupach nie zamknąłem auta w garażu i jadąc nad wodę następnego dnia, miałem skrobanie auta, jak zimą.
Ryby generalnie nie biorą, albo nie umiem ich złowić. Nie usprawiedliwiając się, stawiam jednak na aurę. Pomijam kwestie tarła, albo pustkowie w przypadku niektórych gatunków. Moje ostatnie wypady przyniosły kilka spostrzeżeń, jak to bywa dobrych i złych.
Zaliczyłem nieodległą piaskownię – znany w Krakowie i okolicy Kryspinów. Po niezwykle zimnym ranku, nawet mroźnym, około południa było dość ciepło. Wzdręgi jednak już się rozpłynęły i niektóre stadka się trą, a inne do tego przygotowują. Jedynie pod wieczór większość odpoczywa i jest szansa na coś więcej i jak się okazuje, na coś ponad średnią krasnopiórek z okolicznych wód stojących. Ryby, jeśli przejawiały chęć do żeru, to niestety reagowały dobrze wyłącznie na bardzo lekki mikrojig z długim ogonem, bardzo wolno szybujacy w toni. Brały tylko z opadu. Zaliczyłem w sumie około trzydziestu brań, ale wyjąłem tylko 12 sztuk. Haczyk w tym jigu był, o zgrozo tępy i większość krasnopiór mi się spinała, lub nie dała w ogóle zaciąć.
Jako, że wizyta była ciut przypadkowa i krótka, pozbawiony aparatu, zdjęcia robiłem tylko telefonem. Mimo, że środek tygodnia, to jednak nad wodą dość dużo ludzi. Smutną konstatacją, jest, iż w niedługim czasie zbiornik ten będzie nieosiągalny dla wędkarzy, co najmniej w połowie linii brzegowej. Powstające tam różne przybytki, grodzą teren do samej wody. O miejsce pod auto już teraz w weekend może być trudno.
Dłużej zatrzymałem się przy starszym gościu, łowiącym na dwie gruntówki. Facet mówił, że nic mu nie idzie, a ryb wokół masa, bo zanęcił obficie. Faktycznie woda w okolicy, gdzie żyłka nikła pod powierzchnią wręcz kipiała, tyle, że blisko powierzchni. Dominowały bardzo małe wzdręgi, uklejki oraz liczne kloneczki. Na płytszej wodzie zauważyłem niewielkie leszcze i chyba krąpie. Były na tyle daleko, że dorzucenie do nich maleńkim jigiem było prawie niemożliwe. Udało mi się dosłownie kilka razy, gdy lekki wiatr na chwilę zamarł. Po raz kolejny okazało się, że leszcz, o ile dostrzeże małą sztuczną przynętę, to jest duże prawdopodobieństwo, że spróbuje ją zjeść.
W pobliżu malucha ze zdjęcia pływały trochę większe [40cm], ale akurat ani razu w ich pobliże nie udało mi się dorzucić.
Kolejną, miłą niespodzianką były klenie i to już takie nie do pogardzenia. Następny wędkarz pokazał mi „pstrągi”, chodzące na dość płytkiej wodzie. Tu wychodzi kolejna różnica między jaziami, a kleniami. Pierwsze są ciche i dyskretne, zaś klenie lubią się afiszować. Nie wiem, czy robią to w wodach stojących z ciekawości [akurat pokazywały się w miejscu, gdzie non stop stało lub przechodziło wiele osób], czy mają inną taktykę: lubią mieć niebezpieczeństwo na oku. Faktem jest, że dwie sztuki miały już po około 45 – 50cm. Kombinowałem jak się dało. Bardzo ochoczo podpływały do wszelkich małych drobin, ale nie dały się skusić. Dopiero najmniejszy z jaziowych woblerków oszukał jedną 40cm sztukę.
Ryba na moim wzdręgowym sprzęcie dała czadu, a kij pochylony prawie do lustra wody wzbudził niemałą sensację. Pod koniec holu klonek zdobył się na heroiczny, kilkunastometrowy odjazd pod samą powierzchnią. Ponieważ chyba wszyscy kibice nie mięli nic wspólnego z wędkarstwem i chyba nie byli w stanie racjonalnie ocenić zdobyczy, prześcigali się w emocjonalnych, głośnych komentarzach. Ostatecznie utkwił mi dość histeryczny głos starszej babki, która na widok odpływającego klenika, wypiszczała z wyczuwalnym żalem: „wypuścił”…
Mam wrażenie, że te klenie były wtedy zdecydowanie w zasięgu, ale miałem trochę dość ciżby.
Około 16.00 wiatr zupełnie ucichł i w małej zatoczce dość daleko od mojego stanowiska dostrzegłem kilkadziesiąt przyzwoitych ryb w tym kilka takich około 30cm. Znów był kłopot z dystansem, ale siata ogrodzenia wchodząca w wodę, uniemożliwiała bliższe podejście. Musiałem tam zaciąć albo piękną już wzdręgę, albo jakąś inną większą rybę. W każdym razie dała od razu susa w kierunku trzcin i na dystansie tych około 3m od roślin nie byłem w stanie jej zatrzymać. Wbiła się w zieleninę i było po wszystkim. Tam jakoś pozbyła się przynęty, którą cudem wydobyłem spośród twardych łodyg. Skończyło się na kilku sztukach po dwadzieścia centymetrów.
Ostatnie sensowne stadko namierzyłem za około 3-4m ścianą trzcin. Niestety, biorąc pod uwagę, że nie miałem choćby woderów, to nawet 3m kija z okładem na niewiele się zdało.
Pierwsze sztuki spadły zaraz po zacięciu, a na koniec widziałem jak w kinie, gdy do opadającego jiga podpłynęła lekko półkilowa sztuka, sekundę go oglądała, po czym bez pośpiechu zassała. Znów skończyło się zahaczeniem o trzciny i wypięciem ryby. Generalnie jednak, jak na zaledwie trzygodzinny spacer, w którym realnie łowiłem z godzinę, to nie najgorzej i bez monotonii jednego gatunku. Trochę zdziwiło mnie tylko, że nigdzie nie widziałem płoci i ani jednej nie złowiłem, a było to tutaj regułą o tej porze roku.
Kolejny wyjazd to była już poważna akcja obliczona na bolenie i jazie. Dwa zestawy, dwa pudełka zupełnie różnych przynęt, żyłeczka i plecionka 0,12mm. Teoretycznie jakieś szanse były. Kolega dzień wcześniej coś tam dopadł odnośnie fajnego jazia, zaś miłym bonusem był pokaźny karaś, który zaatakował wobka.
Pogoda panowała bardzo zmienna. Od totalnej lampy z rana, przez całkowite zachmurzenie, aż po niezłą aurę z mnóstwem słońca i wielkimi chmurami. Ciągle dmuchał bardzo silny zachodni wiatr. Tyle, że ostry i zimny. Co dość dziwne, mimo tych licznych i szybkich zwrotów pogodowych, przez kolejne dni ciśnienie było stałe, a jeśli już, to odchylenia wynosiły po 1 – 2 stopnie. Wisła wyglądała dość ponuro w tej scenerii.
O tym, że cudów nie będzie świadczył absolutny brak konkurencji. Jakiejkolwiek. W zasięgu wzroku, ani jednego wędkarza nie licząc jakiegoś spłoszonego, kłusującego „leszcza”, który dawał mi znaki, abym ja z kolei dał mu znać, jakbym zauważył coś podejrzanego. Cóż, trochę się przeliczył, ale grzecznie zwinął graty i się wyniósł.
Bite 90 minut nie przyniosło kontaktu. Co więcej, nie widziałem nawet jednego uderzenia. Zero. Co do innych ryb, to nie wiem, bo specjalnie zostawiłem w aucie przynęty na inne ryby [okonki, klonki itp.], co by mnie nie kusiło i by do końca skoncentrować się na boleniach. Nie pokuszę się powiedzieć co jest nie tak. Wszak w poprzednich latach też bywały okresy po 5-10 dni w maju, gdzie rap jakby nie było. Jest dzień przed pełnią, gdy to piszę, więc liczę, że koło 17-18 maja, wrócą do równowagi. No chyba, że ta cisza na wodzie, to skutek mięsiarstwa. Ale nie przesądzam na razie.
Co do jazi, to byłem pewien swego. I przeliczyłem się kompletnie. Po pierwsze wiatr tworzył spore fale i ryby na większości linii brzegowej siedziały przy samiutkim lądzie w zielskach. W jednym czy dwóch przypadkach zaobserwowałem jak stukały w łodygi roślin i starały się strącić małe chrząszcze, jak te poniżej, które mają rójkę i dosłownie w setkach obsiadły nadwodne rośliny.
Jazie kompletnie nie reagowały na moje przynęty. W ostateczności wywabione z gąszczu roślin, jakby z nudów podpływały pod same nogi za woblerem i potem nieśpiesznie wracały na swoje miejsce. Trochę to było frustrujące.
Dopiero po około dwóch godzinach namierzyłem stado około 8 – 10 sztuk. Były to bardzo piękne okazy; jestem przekonany, że wszystkie miały co najmniej 50cm lub nieznacznie więcej. Wyglądało, iż w końcu się odegram. Rzut woblerem. Od razu jeden z cieni odbił od stada i sunie do wobka. Idzie, idzie, idzie i stanął. Dosłownie z nosem przy kotwiczce. I tak kilka razy, choć nie ta sama ryba sprawdzała jadalność przynęty. Ani jeden nie zaatakował skutecznie, tzn. żaden nawet nie dotknął fizycznie przynęty. Potem ryby jakby się znudziły. Zakładam perłowy twister. Kolejny garb zasuwa raźno w kierunku gumki, by hamować dosłownie o 10cm przed osiągnięciem celu. Lipa. Rzucam mikrojigami. Próbuję nimi smużyć, to znów toczę je po dnie. Bez skutku. Jakby nie widziały. Już mi niewygodnie siedzieć za kępą sporych trzcin, w ciepławym błotku, zakuty w gumowe spodniobuty. Odwołuje się do tradycji i konserwatyzmu jaziowego: wirówka nr zero. Jak z mikrojigami. Zupełnie ją ignorują. W akcie desperacji sięgam po bardzo nietypową wahadłówkę, o której jeszcze napiszę, bo coś czuję, że będzie jednak hitem. Tego dnia jednak nie była. Gruby jaziol wzburzył małe tsunami na powierzchni i byłem pewien, że co jak co, ale ten walnie. Jakby w ostatniej chwili uchylił się i przepłynął pod przynętą. Po około 40 minutach takiego bicia głowa w ścianę, dałem spokój, bo nie szło wysiedzieć.
Kolega miał podobnie w kolejnych dniach. Zauważył za to, że jazie mają tarło. Nie wiem na pewno, ale to chyba „druga tura”. Tłumaczyłem sobie, że trafiłem na moment, gdy ryby były w takim amoku, że traktowały wszystko wokół, jak intruzów zagrażających ikrze, ale nie żerowały. Stąd takie ostre starty ”odganiające” przynęty z tarliska. Skończyło się na marnych trzech klenikach.
Pozytywnie zaskoczyły mnie za to pstrągi w „mojej” rzeczce, tej gdzie mieszkam w pobliżu. Fakt, że musiałem trafić na dzień szczególnego żarcia, bo ryby wychodziły jak głupie po kilka z dołka i były to sztuki tuż pod wymiar. Co więcej, zacięcie któregoś nie przeszkadzało w wyholowaniu podobnego z tego samego miejsca. Nie w tym jednak rzecz, bo kropki małe. Ale udało mi się przechytrzyć dwie sztuki, jakich tu nie złowiłem od dwóch lat. Najpierw z płytkiej rynienki wyskoczył do wahadła drapieżca na 37cm. Bajkowo ubarwiony, szalał na moim lekkim zestawie, wywijając przynajmniej cztery świece w powietrzu, zanim miałem go w ręce. Wahadłówkę dosłownie pochłonął.
Po około dwóch godzinach zabawy z tymi pod wymiar, już przy lekkiej szarówce, także z rynny, ale już potężnej jak na te wodę, miałem miękki strzał, po czym zamiast holować rybę, ta dała susa pod krzaki. Nie chcąc jej mordować oczekiwaniem na wyjęcie aparatu i ustawianiem tych wszystkich funkcji, co z rybą na kiju jedną ręką robi się średnio komfortowo, cyknąłem mało atrakcyjną fotę telefonem. Pstrąg miał cztery dychy bez kilku milimetrów, bo już na spokojnie, mając jego obrazek, mierzyłem go w płytkiej wodzie, bez lęku, że zwieje.
Także zaatakował wahadłówkę. Z jednej strony się cieszę, a z drugiej martwię, bo przy takiej presji na tej wodzie, to oba mają małe szanse na dożycie do końca sierpnia. Chyba, że ktoś, kto to czyta, i trafi ryby o podobnych gabarytach, da im szansę.
Tak spektakularny sukces [mówię to z przekąsem], nakręcił mnie jednak by znów spróbować. Głównie dlatego, że jedną rzecz zrobiłem inaczej niż zwykle. Otóż korzystając z chłodnej [17 stopni o 16.30 i 12 stopni o 19.30, gdy kończyłem] i bardzo wietrznej aury, wbiłem się nie w wodery, a w spodniobuty i wodą szedłem pod prąd. Trafiłem dwa dołki ciut powyżej pasa i tylko jedno miejsce, gdzie wolałem wyjść, bo ciężko było ocenić pokłady mułu, a i wody nie było mało. Tak się uczepiłem tej myśli, że na drugi dzień powtórzyłem wszystko. Niestety skończyło się jak zwykle, a nawet słabiej: trzy maluszki do 20cm i jeden 31cm, a i to podcięty jakimś cudem mikrojigiem, którego serwowałem mu chyba sto razy – ryba zbierała owady, ale spływające po powierzchni. W sumie nie wiem, czy czasem pogoda nie miała też swojego udziału w tak mizernym wyniku, bo miałem wszystko przez dwie godziny: totalne chmury, silne, przelotne opady, oślepiające słońce, a wszystko zakończyła ulewa z anemiczną ale jednak burzą. Tak ślęcząc w ulewie i czekając na jej wprawdzie widoczny koniec, doczekałem się brudnej wody i łowienie straciło sens.
Na koniec informuję, że dnia 25 maja odbędą się na rzece Rabie i Stradomce zawody, organizowane przez klub „Zębaty” z Bochni i trochę pechowo dla mnie, tego samego dnia będą mieć miejsce zawody na Białej Przemszy, za sprawą Stowarzyszenia Przyjaciół tej właśnie rzeki. Polecam obie imprezy, bo tu i tu towarzystwo zacne, promujące niekoniecznie tak skrajne jak moja postawy, ale jednak zdecydowanie bardziej przyjazne rybom i rzekom, niż to się na co dzień spotyka. Będę o tych imprezach jeszcze przypominał, no i sam postaram się którąś zaliczyć.
4 odpowiedzi
Adam mam nadzieję, że widzimy się na BP 🙂 będę bronić tytułu 😉
No właśnie mam dylemat jak diabli, bo byłem przekonany, że imprezy są dzień po dniu, a tu jednak nie. Duchowo nastawiłem się na Rabę i raczej tam się pojawię, aczkolwiek nic nie przesądzam, bo dużo zależeć będzie od pogody. Mam nadzieję, że nie pokrzyżuje wszystkim planów, a zapowiadają potężne opady. Nie mniej trzymam mocno kciuki, bo rok temu dałeś czadu.
A ten kłusol nie miał czasami przyczepionego dzwoneczka do wędki „spinningowej”?
W sumie nie zwróciłem na to uwagi. Natomiast wędka była z tych „szczególnych” spinningowo. Było na co popatrzeć jak wykonywał wyrzut…