Jazie rozkręciły się na dobre. Pierwszy dzień nad wodą już po pierwszych 30 minutach dał prawie półmetrową rybę, zaraz potem „skopałem” branie dające mi na tacy chyba największą rybę tego dnia. O 14.00 byłem niesamowicie optymistycznie nastawiony, zakładając, że zakończę dzień z czwórką – piątką ładnych ryb. To co się działo wieczorem przerosło moje oczekiwania, zaś finalny wynik był powodem lekkiego zdenerwowania. Potencjalnie, miałem w realnym zasięgu około 20 dużych jazi. Niestety, rzeczywistość terenowa i, że tak powiem „przyrodnicza” bywa czasami nie do przeskoczenia, więc w ostatecznym rozrachunku miałem na kiju 7 ryb, a wyjąłem zaledwie trzy. Koledzy złowili dalsze sześć. Co istotne, żaden jaź nie miał mniej niż 45cm. Ponownie potwierdziła się niechęć jazi do wiatrów i to, że o ile ryby te nie mają sokolego wzroku, to słuchem dysponują fenomenalnym.
Sobota 29 marca. Przed szybkim, porannym galopem nad wodę studzi mnie i to dosłownie – zimny ranek. Jak zresztą od kilku dni. „Ruski” wyż. Co zrobić. Delikatnie sam siebie tonuję, gdyż informacje z placu boju odnośnie ostatnich dni, a raczej samych wieczorów, są niejednoznaczne. Ryby wprawdzie dość licznie podchodzą pod brzegi, ale nie wykazują chęci do żerowania. Nie będę nudził warunkami pogodowymi, bo wszystkie są na „nie”, poza tym, że jednak wiosna w ofensywie.
Wisła wita mnie dużymi falami, gdyż wieje jak diabli pod prąd. Potwierdza się informacja kolegi, że wczorajszy wieczór przyniósł bardzo dużą wodę. Teraz jest bardzo niska. Na brzegach co kilka metrów wiele wyrzuconych przez nurt resztek roślin wodnych. Jest jeszcze bardziej ślisko i bagiennie niż zazwyczaj.
Mimo jaskrawego słońca jest chłodno – zaledwie 11 stopni, a wiatr mocno obniża temperaturę. Ubrałem się dosłownie na styk. Cieszę się, znajdując w plecaku czapkę, która się jakoś zawieruszyła. Dojście do wody po miesiącach nieobecności mojej i kolegów jest niełatwe. Trawa jeszcze niska, ale wertepy, kolczaste łodygi wcale nie ułatwiają. Poniższa fotka wcale nie jest jakimś epatowaniem skrajnościami. Ot, średnia terenowa.
Ale jakie inne wyjście ma w Polsce wędkarz, niż zaliczanie bezdroży „z buta” i docieranie na względne pustkowia, jeśli chce złowić cokolwiek większego?
Po jakichś 20 – 30 minutach niepokoi mnie nie to, że nie mam brania, tylko fakt, iż nie widzę nawet jednej uciekającej ryby. Co więcej – uklejki ledwo, ledwo się pokazują. Rzuty nie są powalająco długie; Wisła płynie tak, że akurat wobki muszą lecieć centralnie pod wiatr. Często posyłam je też w koryto, dalej od brzegu. Po którymś takim rzucie, znacznie głębiej niż zwykle prowadzony wabik, coś gwałtownie atakuje. Jak kleń czterdziestak. Pierwsze wyjście do powierzchni i wiem, że mam jazia, choć daję mu zaledwie, właśnie te 40cm. Ryba natychmiast robi zwrot i na sekundę znika w toni, po czym daje niezłego czadu na powierzchni. Już wiem, jak źle go oszacowałem. Nie wiem, może to kwestia zacięcia na głębszej wodzie, a może woda się jednak ogrzewa i ryby mają więcej sił. Tego dnia hole nie były już takie łatwe.
Po tych wszystkich, moich pstrążkach, półtora kilowa ryba cieszy jak nie wiem co. Jest wspaniała. Ma 47cm. Jazia odkładam na zalanych trawach. Jeszcze fotka z telefonu, po czym znów kładę spaślaczka w zalane zielsko. Kilkanaście sekund i statyw mojego pomysłu już na swoim miejscu. Zakładam aparat, szybkie kadrowanie, samowyzwalacz. Biorę jazia. Cyk. Wyszło słabo, ale wiem już, co poprawić. W międzyczasie jaziol wykonuje niewysoki skok i wpada w głębszą wodę. Natychmiast znika mi z oczu. Szkoda. Ale na wszelki wypadek podciągam rękawy za łokcie. No i okazuje się, że moja zdobycz utknęła w zielsku. Gdyby popłyną górą, to już by był w głównym nurcie. Wygrzebuje „dziada” z mułu i kłębu brązowych łodyg. Drugie podejście do fotki już lepsze.
Nie chcąc go już straszyć, powolutku wpuszczam do małej zatoczki między zielskiem. Odpływa majestatycznie, dość długo widoczny, gdyż dziś dla odmiany woda jest bardzo czysta.
Chwalę się fotką do znajomych, a nadzieje rosną, mimo, że nad wodą nadal cisza, nie licząc silnego wiatru. Uszedłem dosłownie z 30m. Rzucam bardzo gęsto. Widać, że ryby nie są aktywne i wobler musi przejść bardzo blisko jazia. Tak mi się przynajmniej wydaje. Biorę właśnie kolejny zamach i widzę, jak z metr od brzegu wynurza się piękne jazisko. Szacuję go lekko nad pół metra, choć teraz ciężko je ocenić, bo niektóre są dość chude i optycznie wydają się być dłuższe niż w rzeczywistości. Jaź przechylił się leciutko, jakby chciał mi się przyjrzeć. Zamarłem. Szybka kalkulacja: jakikolwiek większy ruch go spłoszy jak nic. Dzieli nas wszak z 2m. Rezygnuję z zamiany przynęty na mikrojiga i powoli samym kijem wkładam wobka z 20cm obok jego głowy, trochę z przodu [już po zeszłym sezonie wiem, że postawienie go z boku, a już na pewno z tyły i podciąganie przynęty do głowy od ogona, wywołuje na 100% paniczna ucieczkę w takiej sytuacji]. Jaziol od razu spostrzegł żółtawy wobek i bez ceregieli skręcił w jego kierunku. Widząc, że nie otwiera pyska uznałem, iż zaryzykuje zacięcie w momencie kontaktu, gdy tylko poczuję stuknięcie. Może się zatnie na zewnątrz mordy? Nie zaciął się. Owszem, wyraźnie stuknął fałszywą osę; moja reakcja spowodowała, że go lekko kotwiczka musiała drasnąć, gdyż na ułamek sekundy kijek się przygiął, lecz w oka mgnieniu, ryba znikła w głębinie. Nie mniej widok niezapomniany.
Kolejne 300m i następna godzina za mną. Nic. Nawet śladu uciekających jazi. Zakładam, że gwałtowne obniżenie się poziomu wody, wygoniło ryby spod brzegów, albo zmusiło je przenieść się tam gdzie jest głębiej. Piękne w tym wszystkim jest to, iż wiem, że te ryby są tutaj, a nad wodą jak sięgnąć okiem, jestem sam. Absolutnie sam. Co najwyżej pojawi się kolega, ale ma podejście do ryb jak moje, więc nie jest zagrożeniem dla tych wiśniowych płetw, szczególnie, gdy ewidentnie szykują się do tarła. Samce są praktycznie suche i bez śluzu z lekko odstającą łuską. Wręcz szorstkie w dotyku.
Właśnie zaczął się taki nieciekawy latem, ciut głębszy fragment. Przy tak niskim stanie jak dziś i tak jest z 80cm, na szczęście leniwej wody.
Równoległy do brzegu rzut. Przynętę prowadzę jakieś 3m od krawędzi zalanych traw, a więc z 6m od lądu. Buch! Ale trzepnęło wędką, która już jest piękną parabolą. Żyłeczka 0,10mm aż piszczy. Ten jest w jeszcze lepszej formie, lub po prostu większy. Kilka krótkich odejść na głębszą wodę i spokojnego już holuję do mnie. Jest faktycznie niezły, szeroki i jakby odpasiony po zimie.
Miarka potwierdza siłę zwierzaka. Równiutko 50cm. Fenomenalne łowisko. Szybka sesja i do wody.
Około 14.00 robię przerwę. Dość długi marsz do początku trasy. Niezmiennie zadziwia mnie to, jak byle co nad wodą wybornie smakuje. Przeglądam zrobione fotki, robię zbliżenia. Paweł informuje mnie, że czwarty raz z rzędu w tym samym miejscu ryba znów wygrywa. Czy ta sama nie wiadomo, ale kolega jest zły. Dopiero zaczął jakieś 400m wyżej, z tym, że go nie mogę widzieć z mojego miejsca.
Miedzy 14.30 a 15.30 penetruję głębszy fragment, ale nic się nie dzieje. Znów obaj robimy przerwę. Małe podsumowanie, czekamy, aż przestanie wiać. Nie przestaje, ale słońce wyraźnie niżej.
16.10. Kolejne sto minut, to jeden wielki opad szczęki. Wracam nad bardzo płytki fragment z płaskim brzegiem. Przy schodzeniu z pierwszego stanowiska widzę jak z 20m niżej, spod samego brzegu odchodzi wyraźna fala, świetnie zauważalna mimo wiatru. Niech to! Wiem już o co chodzi. Przy tak położonym słońcu rzucam wąski, lecz bardzo długi cień. Pod wiatr nie jestem w stanie dalej rzucać, a ostatni metr – dwa cienia, „jedzie” dokładnie po krawędzi lądu i wody. Cofnąć się nie ma gdzie. Za plecami nierówny jak diabli i wysoki brzeg. Cóż pozostaje. Na kolana, choć cień i tak jest, tyle, że krótszy.
Kilkanaście metrów dalej. Rozdwojony pniaczek po jakimś drzewku. Woda dziwnie marszczy się przy drewnie. Tak, nie ma wątpliwości. Chodzą dwa. Pełznę do nich. Są w zasięgu. Chyba z dziesięć rzutów i nic, poza tym, że przejawy rybiej obecności znikły. Czekam. Znów są! Tyle, że dosłownie z 5m ode mnie. Płyną w górę, albo zainteresowały się przynętą, choć nie na tyle by zaatakować. Rzucam znów. Jeden, dwa, trzy. Ryby jakby nie widziały. Coś tam obskubują. Zakładam mikrojiga. Liczę że jak spadnie przy nich, to albo w locie, w toni, albo z dna, któryś go zassie. Rzut kompletnie nie wyszedł. Zbyt mocno naładowany kij, pod wiatr rzucił te ułamki grama w trawy. Zaczep nie do ruszenia. Muszę się dźwignąć, a ryby oczywiście idą w długą. Na razie jestem jeszcze spokojny.
Stoję chwilę, by rozprostować kości. Ale czas ucieka w takich chwilach! Jest dużo spokojniej. Wiatr już bardzo lekki. Z łatwością widzę następnego kilkadziesiąt metrów z biegiem nurtu. Obserwuję starannie gdzie jest koniec mojego cienia. Na około 20m przed rybą znów na klęczkach. Przeszedłem może z 5m. Coś tam chlupało mi mocno pod kolanami i mogłem oglądać tylko sunący spokojnie, choć zdecydowanie, wyraźny klin uciekający spod brzegu. I takich akcji miałem z pięć w kolejnych miejscówkach. Zawsze coś trzasnęło, chlupnęło, albo traciłem równowagę i ratowałem się gwałtownym ruchem. Jazie reagowały zawsze tak samo. Lipa i lekkie rozgoryczenie.
Sms. Paweł pisze, że się odkuł. Wrócił w feralną miejscówkę i lokatora wyciągnął. 47cm. Ryba ma specyficznie uszkodzoną płetwę piersiową, ale widać, że to stara pamiątka po jakiejś ostrej akcji. Być może z drapieżnikiem innym niż człowiek.
Już cienia nie rzucam. Słońce niziutko, przed światłem zasłania mnie jeszcze wyższa w tym miejscu skarpa. Tafla równiutkiej i spokojnej wody. Długi rzut wzdłuż brzegu. Dwa obroty korbki i mam przed oczami wspaniały garb, sunący coraz bliżej woblera. Metr przed nim ryba rezygnuje. Rzucam tam z pięć minut. Po chwili blisko mnie, jakby spod zagłębienia przy brzegu jakiś jaź dopada wobka. Jestem tak zaskoczony, że tylko patrzę na kij, który prostuje się po dużym przygięciu. Zaspałem, a jakimś cudem sam się nie zaciął. Jeszcze bardziej odkręcam hamulec.
Tymczasem Paweł śle mi następnego. Pięć dych bez centymetra. Fotka zaparowana ale potwierdzenie jest.
Kurde, a u mnie tylko uciekają i uciekają. Za chwilę mam powtórkę z rozrywki. Tym razem od środka koryta sunie jakiś „krokodyl”, by dosłownie po dwóch metrach opaść w fale. Powierzchnia się wygładza i tylko mój wobler niemrawo dygocze na ostatnich metrach. Nie powiem – ciut się zacząłem złościć. Nie dlatego, że kolega łowi, tylko dlatego, że ja nie. Czarę goryczy przechyla kolejny sms. Znajomy spławikowiec – Wojtek, też ma swój dzień. Jest kilka kilometrów wyżej. Także miał liczne kontakty, z których szczęśliwie do ręki doholował cztery ryby.
Wszystkie po zakończeniu łowienia zwrócił oczywiście wodzie. Obrazek ładny, tylko wywołuje u mnie lekki przykurcz szczęk. Nie ma co ściemniać – trochę zazdroszczę w świetle tylu możliwości, które miałem.
Robi się już ciemnawo. Z nieciekawych rozmyślań wybudza mnie jakiś kleniowy desperat, lecz go nie zacinam. Zresztą typowy dla tego fragmentu – pewnie nawet nie miał 30cm.
Jest jednak nadzieja. Z dobrych 50m macha do mnie wszystkimi płetwami piękny jaź. Jak latem. Wygląda jakby się łagodnie tarzał w mule. Ryba dosłownie na wodzie o głębokości trzydziestu centymetrów. Tym razem udało się go podejść i nie spłoszyć. Przy tych wcześniejszych, ten zachowuje się niezwykle dynamicznie, jakby mu nie było zimno, które mnie już przyprawia o lekką „zębatkę”. [Potem okazało się że temperatura zjechała do zaledwie 6 stopni]. Wziął w pierwszym podaniu. Gdy wobler dotarł od środka wody w okolice boku jego głowy i jakby przestraszony zaczął uciekać pod prąd, ryba bez zastanowienia ruszyła z impetem. Wyczekałem, aż kij się dobrze ugnie, po czym tylko uniosłem wędkę. Minuta niezłej szamotaniny. Po raz kolejny z tego łowiska wyjmuję jazia o pokroju, nie przymierzając małego karpia. Ryba ma zaledwie 45cm, ale wagą nie ustępuje chyba temu największemu z dzisiejszego dnia. Jest zimno, więc nie chce mi się bawić z aparatem. Półmrok wymusza na telefonie błysk lampy i mam niezłą fotkę z okrągłym jak piłeczka jaziem.
Może nie ma szału, ale oceniam dzień jako dobry. Kończymy szczękając zębami i optymistycznie nastawieni na dzień następny.