Wyjęcie mojego największego jak dotąd jazia, zupełnie „ustawiło” dzień. Całkiem na luzie kontynuuję spacer bagienkiem. Robi się przy tym pogodnie i ciepło. Owady jakby czuły, iż to pewnie ostatnie takie dni i wokół lata dosłownie wszystko. Pobrzękują nawet jakieś ostatnie niedobitki komarów. Na trawach zalanych wodą dostrzegam sporo różnych gąsienic. Niektóre, dla mnie jako dla totalnego laika w tym temacie – wyglądają dość egzotycznie. Bardzo aktywne tego dnia małe klonki, nie dają mi skupić się na fotografowaniu dziwnych, małych, owadzich stworów, podtrzymując w przeczuciu, że ten jaziol nie był jedyny. Ja z drugiej strony wmawiam sobie, że taka kupa owadziego żarełka, musi te jazie jakoś stymulować do aktywności. I faktycznie, po może dwóch kolejnych klonkach pod 30cm, mam leciutkie i miękkie pobicie, które udaje mi się zaciąć. Ryba wygląda na taką pod 40cm ale raczej nie więcej; w pierwszych szarpnięciach jest mniej dynamiczna niż kleń tej wielkości, a zarazem duszo szybsza niż grubszy jaź. Zdobyczą okazuje się jazik, który chyba czterdziestki nie przekroczył. Niestety spina mi się przy podebraniu. Robię dosłownie z pięć kroków i kolejny rzut. Branie ma typowo kleniowy charakter. Szybciutko wyjmuję takie o to jaziątko.
Całe 29cm. Więc maluchy też tu żyją, choć z jakichś powodów rzadko trafiają na moje i kumpla wędki. Nie wiem od czego to zależy, ale tutejsze jazie prezentują jakby dwie formy: przy porównywalnej długości jedne ryby są dość wątłe i szczupłe, przypominające z kształtu klenie, inne niesamowicie szerokie, prawie jak leszcze. Ten maluch zdecydowanie należy do tych szerokich; do końca zresztą rzucał się na wszystkie strony, zupełnie nie chcąc dać się unieruchomić do fotki.
Przez następną godzinę, nic szczególnego się nie działo poza ciągłymi nerwowymi atakami klonków. Ryb tych musi być bardzo dużo na tym fragmencie. Wciąż zastanawiamy się, dlaczego nie tyle nie łowimy, co nie widzimy nawet, choć trochę większych sztuk.
Kolejny jaź miał 45cm, był dziwnie żółtawy i nie za bardzo się postawił w porównaniu z kolegami. Ryba była jakaś senna. Gdy mu się potem dobrze przyjrzałem, to okazało się, iż trafiłem jazia ale chyba z niewielką domieszką kleniowej krwi. Spójrzcie na jego szeroko wcięty pysk. Zdecydowanie bardziej jak u kleni niż jazi.
Biorąc pod uwagę, że niewątpliwie część tych ryb odbywa tarło stosunkowo wcześnie [kwiecień], a druga część lub te same są w stanie przeciągnąć je na maj – efekt taki, że mamy hybrydy boleniowo – jaziowe i kleniowo-jaziowe. Pewien tego nie jestem ale chyba nie jest to niemożliwe.
Przy wielkiej kępie obumierających już rdestnic, nurt był ciut mocniejszy za ich zewnętrzną krawędzią [tą od strony środka rzeki]. Woda nawet lekko marszczyła się nad częścią roślin nie sięgających powierzchni. Udało mi się przerzucić kłębowisko zielska. Gdy woblerek już, już miał się wczołgać na pierwsze powierzchniowe liście, zrobiła się za nim wyraźna fala, ale ryba zawróciła. Ponieważ jej nawet nie widziałem, uznałem, że są szanse iż ona mnie też nie. Szybko ponowiony rzut i będący ewidentnie w pogotowiu jaź zaatakował. Pierwsze fotki robię dość ryzykownie w najbliższym sąsiedztwie zielska, ale jazie nie mają nawet 5% kleniowego sprytu i jakby im dać kilka kołków wbitych w dno, to żyłkę okręcą o jakiś tylko przypadkiem.
Nie mniej po większym napięciu żyłki, i gdy minęła pierwsza dezorientacja ryby, od razu okazało się, że aż tak łatwo nie będzie.
Szczególnie przy próbie podebrania jaź stawiał się dzielnie; uciekał wprawdzie tylko o 2-3m ale uparcie i wytrwale. Po dłuższym „chlipnięciu” powietrza poddał się całkiem i ze spokojem mogłem go fotografować. Ten miał 47cm.
Najlepsze było to, że co kilkanaście metrów w stanie ciągłej czujności utrzymywały mnie klonki. Największe miały zaledwie po 33cm, ale były naprawdę liczne. Wyjątkowo nie denerwowały mnie, tym bardziej, że nie doszło do sytuacji, w której coraz szybszemu i większemu „V” robiącego się na wodzie – ewidentny atak jazia, mały rabuś sprzed nosa „zwijał” wobka. Miałem już takich akcji kilka. Nawet, gdy klenik spadł zaraz po braniu, ale choć na chwilę zawisł, to jego nerwowa reakcja, zawsze, nie licząc jednego słownie wypadku, powodowała zniechęcenie jazia do dalszej współpracy, a często jego paniczną ucieczkę.
Jak pisałem, owady, już w pełnym słońcu, które po południu łagodnie przygrzewało, szalały jak w pełni lata. Najmniejszy z wobków, podczas lotu był przynajmniej kilkadziesiąt razy napastowany przez wielkie ważki. W chwili przerwy [kanapka w bajorku], gdy przysiadłem dzięki spodniobutom w zalanych trawach, oglądałem zmagania wielkiego krzyżaka z szerszeniem, który go zaatakował. Cichy dramat trwał może 20 sekund. Pająk był jednak bez szans i stracił szybko głowę [dosłownie]. Podczas przerwy, na skraju traw rzuciła mi się w oczy śmieszna gąsienica. Tej już nie odpuściłem i cyknąłem zdjęcie, mimo, że kilkadziesiąt metrów niżej uaktywnił się kolejny, niewątpliwie spory jaziol.
Niestety podchody do niego zakończyły się fiaskiem. Okazało się, iż po drodze, stoją przy brzegu jeszcze dwie około półmetrowe ryby. Mimo, że skradałem się jak dywersant, to nie wytrzymywały i dawały dyla w momencie, gdy je mijałem dosłownie o dwa metry. Regułą tutaj jest, stojąc w praktyce poniżej lustra wody, mając głowę nieznacznie nad nią, że przy żółtawym dnie nieruchomą rybę, nawet takiej wielkości bardzo trudno się zauważa. Dopiero wyraźny garb na wodzie i chmura poderwanego mułu pokazuje, co przegapiłem.
Następna ciekawostka. Kleń mimo, że nagle spłoszony, na takiej płyciźnie ledwo, ledwo swoim nagłym skokiem wzbudzi małą chmurkę osadu. Te ryby zupełnie inaczej pływają. Dlatego nie mam tu wątpliwości, co właśnie uciekło przede mną.
W zasadzie z perspektywy października zbliżał się wczesny wieczór. Miałem zamiar kończyć. I tak zaszedłem daleko jak nigdy. Okazało się że jaziowa „meta” ma z 2km. Przynajmniej na takim fragmencie trzymają się o tej porze roku. Co więcej im szedłem dalej, tym płycizny były bardziej rozległe i sięgające daleko w główne koryto. Wszędzie jest jednak tak, jak na początku tego fragmentu: hektary rzadkiego szlamu z gnijącą już roślinnością wodną. Na takim właśnie odcinku, niczym szczególnym się nie zaznaczającym, nawet pozbawionym resztek roślin, woblerka dosłownie chapnął jeszcze jeden jaź. W miejscu, w którym stał było nie więcej niż 25cm wody, czyli dużo płycej niż miałem pod nogami.
Ten liczył 46cm i była to taka typowa jaziowa wisienka. Piękny kolor płetw, nieco melancholijny wyraz pyszczka. Jak to jazie.
Już od paru godzin nie zajmowała mi miejsca w głowie połamana wędka. Kilkadziesiąt brań klonków, parę jaziowych kontaktów, cztery fajne ryby w tym życiówka… Czego chcieć więcej. Zmęczony, wędkarsko wyżyty i szczęśliwy zacząłem się zbierać. Powolutku robiło się szarawo, a przede wszystkim zimno. Po dość stromej skarpie wdrapałem się na absolutnie suchą już część lądu i już, już miałem zamiar brnąć przez wysokie trawska w drogę powrotną, gdyby mnie skusiło zobaczyć, co jest za bardzo długą kępą trzcin, które uniemożliwiały dalszą drogą wodą. Obejście ich zajęło niewiele. Nic szczególnego nie wpadło mi w oko, poza tym, że z 200m niżej znajdował się kolejny pas trzcin, przed którym, jakieś 5m od brzegu znajdował się wielgachny konar, zakotwiczony w mule. Nie dostrzegłem żadnych śladów jakiejkolwiek aktywności większej ryby w pobliżu, ale uznałem, że obrzucanie korzenia zajmie mi maksymalnie z 5 minut. Nałożyłem kurtkę i znów „zaszelkowałem się” w spodniobuty. Naprawdę chłodno, a od wody ciągnęło jak diabli. Z 20m przed korzeniem szedłem już prawie na klęczkach, bardzo powoli.
Rzuciłem tylko raz. Zza korzenia coś wyskoczyło i palnęło w woblerek prawie z boleniową furią. Mimo bardzo popuszczonego hamulca, króciutką wódeczkę prawie mi wyprostowało w ręce. Zdążyłem, chyba na ostatnią chwilę, odpuścić zupełnie sprzęgło, a ryba wyrwała na środek głównego nurtu i tam stanęła. Minę miałem chyba bardzo niepewną i niekoniecznie mądrą, aczkolwiek chciałbym mieć jak najczęściej momenty takiej wędkarskiej indolencji. Zupełny brak pomysłu, co zrobić. Przez moment rybę udało mi się zawrócić, odzyskując kilka metrów. Rybsko błysnęło szerokim, srebrno – ołowianym bokiem. Pomyślałem: „ O, kurde, ale dziwny boleń. Taki szeroki, a nawet nieszczególnie długi”. Albo coś w tym stylu. Ryba spokojnie znów wjechała w nurt i po prostu tam sobie stała. I tak chyba ze dwie minuty. Każda akcja z mojej strony powodowała tylko utratę kolejnych kilku metrów żyłeczki, spod której, co tu kryć z lekka zaczęła wyzierać szpulka. Na maksymalnie ugiętym kijku w stosunku do możliwości linki, bez żadnych już kombinacji z mojej strony, ryba chyba się zmęczyła nurtem i poczułem jak sama spływa powoli w moją stronę. Znów odzyskałem, tym razem z 15m. Nabrałem nadziei, choć w niemrawym przewrocie po powierzchni ukazał mi się przyzwoity lechu. Tak uznałem w półmroku, który już zaczął wszystko wokół pochłaniać. Nutka zawodu. Dziś myślę, że gdyby ryba walczyła blisko, to nie wiem jakby się wszystko potoczyło.
Prąd wody ewidentnie ją zmęczył. Spokojniejszy odbezpieczam aparat. Pierwsze bliższe spojrzenie. Zdrętwiałem. Nie mam żadnych wątpliwości. Widzę jazia, ale wyglądającego jak dinozaur. Pysk, szczęki, jakby całe życie jadł sterydy.
Nie mając pewności, czy wyszło zdjęcie przy tej szarawej mgiełce, aktywuję lampę błyskową. Jaziol od czasu do czasu próbuje uciekać. Tak po kilka metrów. Maksymalnie do dziesięciu. Po każdym takim zrywie wykłada się na powierzchni. Teraz widzę, że mam naprawdę okaz. To, że kolejna życiówka, to jestem pewien. Ale ile?
W sumie miałem kupę szczęścia, że jaziol nie zawiesił się, nie utknął po drodze w mule. Asekuracyjnie wszedłem w koryto głębiej niż zwykle. Jak go podebrałem? Szczerze, do końca nie pamiętam. Chyba odrzuciłem kijaszek na kępę trawsk i podbierałem na dwie ręce. Egzemplarz niewątpliwie z tych najgrubszych spaślaków. Całość holu, aż tak długa nie była. Trwało to może do 5-7 minut. Podekscytowany z wrażenia zapomniałem, gdzie uruchamia się samowyzwalacz w aparcie. Tak mnie „zaciemniło”, że za nic nie byłem w stanie sobie przypomnieć [nigdy go do tej pory nie używałem]. Ryba spokojnie leży cała w wodzie między ścianą traw, a brzegiem, więc dumam, czy w moim archaicznym telefonie mam takie ustrojstwo. Okazuje się, że jest. Pierwsza próba ustawienia telefonu na plecaku, stojącym wśród wszelkich, wypłowiałych już i wysokich na metr roślin o mały włos nie kończy się jego utopieniem. Jest za stromo. Nie ma wyjścia. Jakąś sensowna fotkę zrobię tylko dużo dalej. Jeszcze raz sprawdzam, czy ryba jest bezpieczna w wodzie i zarazem nie ucieknie mi. „Cielak” robi się nerwowy, ale wody tyle, że może leżeć tylko na boku, by być cały zalany. Ze sporym wysiłkiem wdrapuję się po bardzo stromej skarpie. Na górze, pośród zdecydowanie krótszej trawy ustawiam plecak, na nim aparat i cykam pierwszą próbną fotkę, rozstawiając ręce jakbym trzymał jazia. Sprawdzam. No, powinno coś z tego być. Wracam po rybę. Ten odpoczął i bardzo niechętnie chce iść na taką współpracę. W pierwszym podejściu zjeżdżam wpół skarpy na dół. Udaje się za drugim razem. Zdjęcie nieszczególne, mrok i aparat, jak mówiłem – antyk. Ale złowiłem coś takiego.
Wracałem lekki jak baletnica. Co powiedzieć? Życzę każdemu takich przygód. Wiem jedno: w tej wodzie są na bank jeszcze większe sztuki. Oby tylko nie powtórzyła się sytuacja jak ze wzdręgami, które nie pojawiły się w tym roku w łowisku, mimo, że w 2012r było ich sporo i to bardzo okazałych. Ale wszystko wskazuje na to, iż duże jazie mają tu swoją ostoję od paru lat i nikt ich tu nie dziesiątkuje, a jak widać nawet dość częste łowienie [i wypuszczanie], nie szkodzi.
6 odpowiedzi
Jeśli można wiedzieć, ile cm miał ten okaz ??
oczywiście gratulacje i życzę większego 🙂
No pięknie. To ile miał? ; )
Z wrażenia nie napisałem: 55cm.
Gratulacje !!! Czekamy na 60 -tkę ! Jak „wrażenie „minie.
Dziękuję. Mnie by starczyło 58cm, ale jakby coś więcej to jeszcze lepiej.
Ależ KLAMOT!! Gratulacje! 😉