Nie, nie chodzi mi o kręgi w zbożu. Mam na myśli delikatne aczkolwiek wyraźne chlupoty dużych jazi. Dostojne, majestatyczne. Takie bez pośpiechu. Grube grzbiety co i raz pokazujące się nad wodą, ogony nad powierzchnią machające do mnie z kilkudziesięciu metrów. Nie ma opcji, nie ulec takiemu zaproszeniu. Można klęczeć w zalanych szuwarach i ślinić się do tych ryb bez końca. Drugi tydzień trwają moje „naloty” na jaziowy odcinek. Zaczynam już w piątki, jakkolwiek, ze względu na pracę, realnie mam w taki dzień tylko 2-3 godziny łowienia. Czasem mniej. Zależy od pogody. Zazwyczaj jaziole uaktywniają się na tym fragmencie „na maxa” około 17.00 – 17.30 i wielkie żarcie trwa godzinę. Sygnałem do rozpoczęcia powierzchniowych tańców jest ustanie wiatru, jeśli był za dnia. Początkowo byłem pewien, że o zmierzchu, czy po ciemku będzie jeszcze lepiej, ale się przeliczyłem. Wraz z wieczorowo – nocną ciszą, jazie jakby znikają. Ani się nie spławiają, ani nie atakują przynęt. Nie widać ich. Może latem jest tu inaczej, ale teraz granicą sensu siedzenia nad wodą jest 18.00 – 18.30. Najsłabsze jak na razie mam niedziele, ale być może dlatego, że to trzeci dzień z rzędu, jak dreptam te 700m brzegu, czasem dwa razy dziennie [soboty]. Choć z drugiej strony, jak dopisuje pogoda to kontakty są, tyle, że jakoś trudno mi zaciąć rybę. Może są ostrożniejsze? Choć wątpię, bo ten gatunek sprawia wrażenie strasznie naiwnych poczciwców. Tyle, że całkiem drapieżnych.
Piątek 15.30. Rozkładam minimum sprzętu. Ponieważ łażę w spodniobutach gumowych i grzbiet trochę to odczuwa, w plecaku mam tylko absolutne minimum: zapalniczka na wszelki wypadek, scyzoryk, pudełko z różnymi agrafkami i ciężarki z oczkiem do troczka plus kilka przelotowych, coś na kleszcze [niestety są tutaj, choć nie nad samą wodą], pluszowy worek z zapasowymi szpulkami do kołowrotka – żyłki 14-ka, 16-ka, 10-ka i plecionka 0,10mm. Tyle. Niby jest te 17 stopni, ale zaczyna mżyć i to momentami gęsto.
Marudzę pod nosem, że nie dość, iż mało czasu, to jeszcze pogoda jest jaka jest. Woda wyraźnie opadła i pióropusze roślin bardziej niż ostatnio pokrywają powierzchnię. Wydaje mi się, że nie będzie zbyt łatwo. Do tego całkiem silny wiatr z zachodu. Pierwsze rzuty. Nie licząc zielonych farfocli to nic nie czepia się woblerków. Te najmniejsze świetnie przeskakują po roślinach z rzadka tylko łapiąc zielsko. Co ciekawe, nie ma żadnych glutowatych, nitkowych zielonych glonów, tak powszechnych nad Wisłą w lecie i tuż po nim, wszędzie tam, gdzie tylko nurt jest spokojniejszy. Może to jazie trzebią takie dziadostwo? Około 30m niżej, tuż przy zalanych trawach, na wodzie może 30cm, widzę machający ogon. Teraz już nie pędzę na łeb na szyję do takich znaków. W przeciwieństwie do kleni, które w mało charakterystycznych miejscach co chwilę zmieniają stanowiska, w przypadku jazi, w zasadzie jest pewność, że ryba, jeśli jej coś nie spłoszy, będzie tam przynajmniej kilka – kilkanaście minut. Powoli robię kolejne metry, kątem oka rejestrując, czy ryba dalej daje znaki obecności. Tu nic się nie zmienia. Jaziol nadal tapla się w błotku. Dość często widzę, jak bardzo wolno, ale jednak wędrują wzdłuż brzegu. Ten jednak nadal stoi przy odstającej od lądu większej kępie zalanych, wielkich traw.
Mimo deszczu ciągle molestują mnie pająki. Ilości niewyobrażalne. Najgorsze to, że na wysokich łodygach, ich czasami dużej powierzchni sieci, rozpięte są na wysokości twarzy. Kwestia podejścia do pająków [ja mam ciut mieszane odczucia], ale „złapanie” na twarz takiego spadochronu, z pokaźnych krzyżakiem między oczami, jest średnio fajne.
Tymczasem jaź jest w zasięgu rzutu. Ryba gwałtownie zbiera w pierwszym podaniu. Mimo mżawki, mam „banana” na twarzy. Ryba okazuje się mała jak na tutejsze standardy – 45cm. To jeden z dwóch najmniejszych jakie tu łowię do tej pory [do 30 września]. Ryba ma piękne, intensywnie ubarwione płetwy w kolorze jasnej wiśni.
Wziął, że tak określę – klasycznie. Wobler tkwi w samej krawędzi szczęki, w lewym kąciku. Biorąc pod uwagę, że mam co najwyżej dwie godziny łowienia, już jest fajnie.
Tymczasem wiatr powolutku cichnie. Są jeszcze jego krótkie porywy, ale coraz słabsze i coraz krótsze. Po drodze miałem 2-3 nerwowe trącenia. Całkiem silne. Ryb niestety nie widziałem. Teraz mam podobne z tym, że nie zacinam. Może dzięki temu mam rybę. Całkiem inny hol. Ryba ucieka błyskawicznymi skokami, zapamiętale próbując okręcić żyłkę wokół roślin. Nie jest jednak duża jak na Wisłę. Ot, klenik. Taki pod 35cm.
Mały bączek zniknął w czeluściach głębokiej mordki. Szczypce dają radę. Poza tym klenie mają taka fajną cechę: wystarczy na sztywno unieruchomić kotwicę, a ryba zazwyczaj jakoś sama wie, jak się szarpnąć, by pozbyć się grotów. Nawet osadzonych w tej głębszej i bardziej miękkiej części paszczy. Początkowo wyglądało, że nie ma tu kleni. W sumie koryto rzeki nie bardzo kleniowe. Nie ma żadnych raf, żwirowisk, czy przelewów. Woda prawie stoi, albo zdecydowanie, choć spokojnie płynie. W ogóle, to dość ubogi gatunkowo odcinek z punktu widzenia spinningisty. Raz tylko złowiłem sandaczyka i trzy razy okonki wielkości pudełka od zapałek. Klenie są małe; dominują ryby do 30cm. Złowiłem jednego na 35cm. Większych nawet nie widać. Paweł ma identyczne doświadczenia. Żadnych powierzchniowych łomotów, o które można by podejrzewać szczupaka, suma, czy choćby bolenia. Tak jest odkąd tu się pojawiamy. Średnio na jeden pewny jaziowy kontakt, przypada z pięć pobić klonków. Z jednej strony ciszę się, że są, bo urozmaicają czas, z drugiej wściekam się kiedy taki dywersant uprzedza namierzonego jazia. A trzeba wspomnieć, że jazie dość panicznie reagują na jakiś tumult w wodzie, wywołany szamotaniną innej ryby. Za to nawet, gdy się podchodzi zbyt głośno nieruchomieją i jakby nasłuchują. Gdy się przetrzyma ten moment [czasem to minuta, czasem pięć], to wracają do swojego ulubionego, chyba – buszowania w mule.
Przez kilkanaście minut na kolejnych 50m nic się nie dzieje, poza kilkoma szybkimi i pustymi pobiciami kleni. Chyba małe. Wydaje mi się, że ryby z powodu mżawki zawiesiły żerowanie. Nie widzę żadnych zakłóceń powierzchni. Na szczęście trwa to nie aż tak długo. Kilkadziesiąt metrów w dół rzeki znów pojawiają się dostojne garby. Kilka ryb ale na dość dużej powierzchni dna. Chcąc nie chcąc przymierzam się do tej w szpicy zgrupowania, choć po sygnałach na powierzchni, wydaje mi się być zdecydowanie mniejsza niż te 50cm. Ale nie ma co jej obchodzić, bo jak się spłoszy na amen, to reszta też ucieknie. Początkowo jaź jakby nie zauważa wobka. Co więcej, szacowana przeze mnie na około 45cm ryba – nieruchomieje i z minutę nie daje znaku obecności. Po kilkudziesięciu sekundach, gdy woda lekko drgnęła, znów rzucam. Na pewno zauważył bo dość zdecydowanie się obrócił w kierunku woblera. Teraz dopiero zauważyłem, że stoi bokiem do ledwie płynącej tu wody i głowę ma skierowaną do środka koryta, a nie odwrotnie. A tam ciut głębiej i falki na powierzchni przez to mniejsze. Do następnego podania wyszedł wspaniale. Wodny klin prawie jak po krokodylu na filmie przygodowym, tylko zamiast człowieka wobek. Ryba lekko się wysunęła , tuż nad lustro wody i już wiem, że jest bardzo ładny. Zwijam spokojnie, a jaź też bez pośpiechu płynie za przynętą. Zostały może dwa metry, a ryba…stanęła. Rozpaczliwie zwalniam, wobek przestaje pracować, powoli znika w ciemnej toni, więc samą szczytówką podciągam go do powierzchni. W momencie, gdy widzę przynętę ponownie, jaziol wykonuje jakby szczupaczy skok. W ułamku sekundy dostrzegam rybę zapiętą jednym grotem za czubek górnej wargi i wielkiego, największego w tym sezonie jaziola jakiego miałem na kiju; z dużym prawdopodobieństwem – byłby moim największym. Bite pięćdziesiąt centymetrów z wyraźnym okładem. Trochę się już ich naoglądałem, więc o ile przeżywam każdy hol i cieszę się jak wariat każdą rybą, to na tyle chłodno potrafię już szacować spaślaki. Mimo niezłego ugięcia się kija, ryba nie opadła na płyciutką tu wodę, tylko, jakby tuż po kontakcie z przynętą, jaź poprawił ogonem i rozpaczliwym wzdrygnięciem całego ciała, jeszcze raz wychyną nad powierzchnię, tak, że głowę wsadził w … trawska nad lustrem wody. Widziałem go doskonale. W tym momencie kij się wyprostował, a ponad dwukilowa ryba przewróciła się na bok w błotnistej mazi. Nawet przyszło mi do głowy, czy doskoczę te około 5m i zdążę go podnieść, lecz zanim przeszedłem do działań, jaziol niezgrabnie ale raźno, flądrowym ruchem wyczołgał się na ciut głębszą wodę i poszedł w środek rzeki, ciągnąc za sobą wielgachną chmurę osadu i jak zobaczyłem – także pozostałych kompanów. Żal mi się zrobiło powiem szczerze, to nie „typowy” jak już mówimy o rybach z przedziały 48 – 50cm, tylko zdecydowanie wyższa liga. Coś w stylu jakie zaliczyli koledzy.
Powoli już zmierzcha. Na ostatniej prostej przed dużą wyspą zalanych rdestnic widzę piękne koła. Parę równocześnie. Co najmniej kilka pięknych sztuk kotłuje się na przestrzeni 10m kwadratowych. Idę przygarbiony, powoli jak w zwolnionym tempie. Niby jestem gotowy do rzutu, ale za plecami leży wielkie przewrócone drzewo. Zupełnie już suche. Pod nogami pełno gałęzi, które chyba taszczą stąd bobry. Ani równo, ani cicho stanąć. Tymczasem kolejny raz widzę ciemny, szeroki grzbiet, który powoli osuwa się w toń. Zastanawiam się chwilę, czy jest szansa „zdjąć” więcej niż jednego, ale chyba nie, bo są za blisko. Jak uda się zaciąć któregoś, to reszta i tak ucieknie. Mam wrażenie że są cztery. W podobnym, około półmetrowym rozmiarze, nie licząc jednej mniejszej sztuki. Ostatecznie uznaję, że położę wobka pomiędzy nimi za ich plecami. Kto pierwszy itd…Słowo „położę” jest bardzo na miejscu. Przynęta bez kotwiczki i kółka łącznikowego waży około 0,5g.
Maleństwo robi subtelny ślad na powierzchni. Ale widok! Idą dwa. Na wyścigi. Ten bardziej od środka koryta wystawił już nad wodę ryjek. Mega plusk pod woblerem. Ze wszystkich sił staram się nic nie robić, tylko zwijać dalej, oczekując tego uwieszenia się na kiju. Tymczasem nic się nie dzieje. Wierzcie lub nie, ale o ile dobrze widziałem i czegoś nie „podkręcam”, to te ryby się zderzyły. Stoję jak słup soli. Powierzchnia już spokojna, wobek dynda smętnie. Nostalgiczna cisza mokrego, jesiennego wieczoru. Wiatr zamarł już zupełnie. Obawiam się, że albo uciekły, albo co też nie łatwe dla mnie – stoją tuż przede mną. A tam może 35cm burej teraz wody. Nic nie widać, a i tak przy tej szarówce wiele bym nie zobaczył. Powoli przykucam, bacznie zważając, czy nie nadepnę jakiejś gałęzi. Czekam, czekam, czekam. Minęła minuta, a wydaje mi się, że kwadrans. No, ileż można? Tafla wody, to oczko między dwoma wielkimi warkoczami zielska – równa jak stół. Przypominam sobie o batonie. W zasadzie to jem takie rzeczy tylko nad wodą i jednego potrafię nosić po kilka tygodni w plecaku. Ten chyba kilka razy „odtajał” podczas letnich upałów, ale może się nie otruję. Na taką chwilę w sam raz. W połowie batona, woda minimalnie drga. Niepozorna, wręcz maleńka falka od środka rzeki. Już wiem, że są, a w każdym razie co najmniej jeden wrócił. Za chwilę zwisające trawy, potrąca bezszelestnie duży ogon, nie dalej niż 5m ode mnie. Robię zdjęcia, ale bez lampy, bo boję się dziada spłoszyć. Nie wychodzą, niestety. A byłoby co pokazać. Widok przepiękny i nie tak oczywisty dla wszystkich. Jak kiedyś wspomniałem – dla mnie, łowiącego kiedyś 99% czasu w Rabie i Dunajcu – jazie były dość egzotyczne. Pierwszy raz taki jaziowy teatr widziałem nad Wisłą niedawno, jakieś 5 lat temu. Było to na przepięknym, płytkim przelewie. Niestety tamte jazie, a raczej mnie łatwo było namierzyć i „mięsne” ekipy załatwiły łowisko w jeden sezon. Obecnie złowienie tam „jaśka” tuż pod 40cm to już coś.
Znów jest ich więcej. By nie kusić losu, rzucam delikatnie z 7m w dół nurtu, prawie na równi z trawskami. Wobek bardziej skacze niż płynie po powierzchni. Zaraz za nim piękny garb; wstrzymuję chyba oddech, zwijam, zwijam… Ale przyładował. Jakbym zaczepił w szybkim nurcie reklamówkę pełną wody. W ułamku sekundy mam już gejzer wśród traw. Przez chwilę ma się wrażenie, iż ryba wyskoczy na podmokły brzeg. Dobra. Już się uspokoił. Te jaziowe szaleństwa są bardzo krótkie. Odpuszczam hamulec jeszcze bardziej i powolutku próbuje go podciągnąć. Ryba daje dość długiego susa w nurt. Mały nie jest! Znów powoli wraca nadzieja na prywatny rekord. Jaź gdzieś tam krąży z 15m od brzegu. Długa wędka skutecznie zmusza go do trzymania łba nad wodą.
Kapitulował z dużymi oporami. Chyba dopiero czwarte podebranie było skuteczne. Mierzę, mierzę i …guzik. 51cm. Muszę jeszcze poczekać na swój dzień. Nie mniej jaziol jest piękny, choć dość szczupły.
Powiem nawet, że chudy. Taki trochę o kleniowej posturze ciała. Dopiero jak położyłem go w zalanych trawach, by cyknąć fotkę z wobkiem w kontraście do głowy ryby, okazał ciut bardziej szeroki.
Wobek wypadł, jak tylko zluzowałem żyłkę. Zaczepiony był za górną wargę, dosłownie na jeden maleńki grot. Cała rzecz w tym, że jazie, czego jestem już pewien, przynajmniej w takim łowisku, łapią maleńkie przynęty robiąc z warg jakby dziubek, tak jak my to robimy palcami z małymi przedmiotami. Dlatego nie ma co zacinać, bo same lepiej „instalują” sobie haczyk, zazwyczaj jeden i zazwyczaj za dosłownie kraj szczęki, za sama skórkę.
Co chcieć więcej. Jest pięknie. Szczególnie jak na koniec tygodnia pracy… A w perspektywie cały weekend.
Sobota. Pogoda wspaniała. Stabilne, umiarkowane ciśnienie jak dla moich stron. Wiatr silny zachodni. Niejednolite zachmurzenie z nielicznymi przebłyskami słońca. Mam dylemat: ponton, czy jazie? Ostatecznie wybieram to i to. Nie sklonuję się. Jazie zazwyczaj są bardziej aktywne w ostatnich tygodniach po południu. Ranek i południe spędzam na pontonie. Jest pięknie. Wielkie trzcinowiska wciąż gęste, choć z lekko rudziejącymi już czuprynami.
Nie zabrałem echosondy – nie chciało mi się. Poza tym mam w planie zaliczyć tylko dwie miejscówki: okoniowy uskok i tę nową, odkrytą w lipcu, którą, jak na razie bezpodstawnie nazywamy spiżarnią. Myśleliśmy, że tu będzie się gromadzić chmara drobnicy.
Miejscówka pierwsza. Po godzinie bez brania, daję sobie spokój. Na wodzie cisza, nie licząc dużej fali. Wędkarzy nie widać. Nie wiem, czy okonie nie brały, czy ich nie było. Odpalam silnik i płynę w górę na drugie miejsce. To jakieś 1,5 – 2km. Wspaniałe poczucie swobody i przestrzeni.
Jedynie ta cisza w wodzie trochę gorzej nastraja. Po drodze widzę pojedynczy atak bolenia. Jakieś wielkie ciele. Zatrzymuję się i poświęcam z pół godziny. Nic. Kontynuuję więc plan. Wysunięta kępa trzcin także wygląda malowniczo.
Zaliczam przy niej jedno mizerne branie, na tradycyjnego paprocha. Kombinuję z różnymi kolorami, wielkością przynęt, gramaturą. W końcu daję szanse woblerom , wirówkom, a nawet wahadłówkom i to takim dość słusznych rozmiarów. Poza kilkoma zaczepami, zero. Wracam na pierwsze miejsce, ale po kolejnych około 40 minutach wiem, że tutaj, to nie mój dzień. Szybki desant na brzeg, sprawny załadunek całego pływadła. Trochę zeszło, mimo pośpiechu. Półtorej godziny później stoję nad jaziowym fragmentem rzeki. Jest dość słonecznie. Znacznie różni się woda: jest niższa niż wczoraj o jakieś 15cm. Tutaj, gdzie ryby wpływają na 30-50cm płycizny, to bardzo dużo. Dzień był całkiem inny niż poprzedni. Zaliczyłem w sumie 10 pewnych kontaktów z jaziami. Pięć to były wyjścia, ewidentne ataki, niestety nie zakończone dobraniem się do przynęty. Drugie pięć, to pochwycenie wobka, a w każdym razie fizyczny z nim kontakt. Skuteczność miałem fatalną. Dlaczego? Powiem szczerze, że sporo o tym myślałem, dość mocno rozstrojony, tak mizernym wynikiem, jaki osiągnąłem wobec tylu brań. Nad wodą nie wymyśliłem nic ciekawego, wydaje mi się, iż kombinowanie w głowie, tylko mnie jeszcze bardziej dekoncentrowało, gdy kolejny rosły jaziol przedzierał się do przynęty przez błotny kisiel na dnie. Na spokojnie, w domu, co lubię prawie jak samo łowienie, zrobiłem powolną analizę. Najbardziej zastanowiła mnie jedna ryba. Piękny okaz, na pewno w granicach 50cm z małą nadzieją na niewielki naddatek, odważnie, zaraz po upadku woblera, ruszył w kierunku przynęty. Ryba nagle, tuż za woblerem jakby przystanęła, po czym wykonała rozpaczliwy skok do przodu, ewidentnie trącając przynętę. Na pewno się nie ukłuła, ponieważ po małym zygzaku dogoniła wobka i sytuacja powtórzyła się, już bliżej mnie. Ryba jakby nie trafiła, po dziwnym zatrzymaniu na sekundę. Pod samym kijem byłem świadkiem trzeciego, również nieskutecznego podejścia. Opad szczęki. Ponieważ w bardzo płytkiej tu wodzie, przy nisko już stojącym słońcu nawet w dzień, zakotwiczony poniżej powierzchni wody [zapadam się w muł], na tle brązowo – żółtawego dna, mało co widać. Najpierw uznałem, że ten gatunek to jednak krótkowidz dużego kalibru. Potem zastanowiłem się nad tym ich widowiskowym żerowaniem. I na dzień dzisiejszy mam poniższą teorię. Jazie w porównaniu z kleniami są znacznie słabszymi, wolniejszymi i zdecydowanie mniej uniwersalnymi pływakami. O ile dość gwałtowne zwroty w bok nie są dla nich szczególnie trudne, to odchylanie się głową do dna, przy szerokich korpusach ich ciał, powodujących jakby przesztywnienie w osi wzdłużnej jazia, wymusza na nich wystawiania ogona nad wodę. Tym bardziej, że one chyba ryją w dnie podobnie jak leszcze, choć pewnie nie tak głęboko. Klenie tak nie robią, tylko jakby w biegu porywają to co upatrzyły, a co leży na powierzchni dna. I teraz, co robi duży jaziol, jak chce dobrać się do czegoś na powierzchni, gdy wody jest 30cm? Odchyla się odwrotnie. Głowa idzie w górę, a ogon chcąc nie chcąc zamiata – nie mam wątpliwości w rzadkim bo rzadkim, ale stawiającym dużo większy opór niż woda mule. Nie wątpię, że to spowalnia ryby , tym bardziej, gdy rybia płetwa trafia na resztki roślinności w mule, patyki, czy cokolwiek innego. Nie widzę innego wytłumaczenia. Być może część ryb zostaje zaskoczona ścianą zielska w wodzie, gdy zaaferowane gonią woblerka – stąd to zygzakowanie.
Poza tym mam jeszcze dwa spostrzeżenia:
– korzystam z trzech rozmiarów woblerków o tej samej konstrukcji – różnią się tylko wielkością [około 17mm, 14mm i 11mm]; ryby, szczególnie na płytkiej wodzie zdecydowanie odważniej atakują ten najmniejszy – to pewnik
– żyłka 14-ka, mimo, że bardzo już delikatna, chyba jednak je płoszy, gdy jest tak płytko; nie udaje się uniknąć tej wyraźnej przy spokojnej tafli wody bruzdy [dwa wyjścia do woblerka zakończyły się zaprzestaniem pościgu; a kilka sztuk uciekło, gdy „zza pleców” najpierw pojawił się nad nimi ślad żyłki, a potem dopiero wobek
Mam jeszcze jeden patent, który wypracowałem. Jeśli jazi nie widzę i nie mam brań, korzystam z okoniowego perłowego twisterka, którym rzucam także dla rozprostowania żyłki, lub używam większego woblera kleniowego. Typowego powierzchniowca, robiącego subtelną, aczkolwiek wyraźną falkę. Rzucam tym najdalej jak mogę w kierunku środka rzeki, odczekuję na odwinięcie się jeszcze z 10 do nawet 20m żyłki [wobler] i powolutku zwijam to do siebie. Odnoszę wrażenie, że niektóre jaziole nie atakują tego, ale na tyle je to zaciekawia, iż płyną za wabikiem i mam je w zasięgu małej przynęty, bo po takiej akcji miałem na tyle dużo już kontaktów, że chyba coś w tym jest. Niestety, bywa, że do przynęty, która ma wabić i nic więcej skaczą dywersanci.
Tak często było tego dnia. Pluski i gwałtowne zwroty około 30cm klonków skutecznie płoszyły jazie.
Nie mniej kilka bajkowych obrazków widziałem, szczególnie wieczorem.
Mogłem także zrobić świetne fotki tych ogonów nad wodą, ale wcześniejsze niepowodzenia zwyciężyły i za wszelką cenę próbowałem jakiegoś złowić. Następnym razem zacisnę zęby i podejdę na tyle blisko, by zrobić dobre zdjęcie tym aparatem, którym dysponuję, choć liczę się z tym, iż w związku z coraz niższą termiką wody, okazja będzie dopiero za rok.
Finalnie złowiłem tylko jednego. Ocierająca się o 50cm ryba gwałtownie przyładowała w maleńki wobek, zaraz na początku wędkowania, w momencie większej ilości słońca na niebie.
Aparat uchwycił tylko rozmazaną „patelnię” szerokiego, jaziowego cielska i czerwień płetw. Nie udało mi się powtórzyć fotki sprzed tygodnia. Po może 30 sekundach jaziol już spokojnie „medytował” jak mają w zwyczaju. Piękny, gruby i cały złoty w tym świetle.
Chwila gimnastyki i w końcu mam go na trawach przemieszanych grubymi łodygami niesamowicie pachnącej mięty. Tutaj w cieniu zieleni nie jest złocisty, tylko cały srebrny. Za to należy do tych nieźle upasionych.
Wszystkie pozostałe jazie zrobiły mnie w konia, lub jak mi się wydaje, zbyt mała ilośc wody uniemożliwiła im skuteczny pościg za przynętą.
Na drugi dzień był jeszcze niższy poziom nurtu. Miałem w prawdzie trzy wyjścia, ale ryby coś [chyba żyłka] za każdym razem płoszyło i rezygnowały, bądź panicznie uciekały po kilku sekundach. Jedynie klenie nie dawały za wygraną i [niestety] skutecznie utrudniały całą zabawę.
Tydzień później, podczas kolejnej jaziowej eskapady trafiłem jazia nad jazie, ale o tym w następnym tekście.
7 odpowiedzi
Świetny tekst! Trzyma w napięciu:) Dobrze, ze chociaż poczytać mogę, bo z pracy ciężko się wyrwać,a ciekawe opowieści pomagają przetrwać:)) ale planuje tygodniowy urlop w październiku stricte pod wędkowanie to sobie odbiję (mam nadzieję), jak złowię coś grubszego to się pochwalę tutaj.
Zgadzam sie, swietnie sie czyta. Nie myslales o napisaniu ksiazki?
Ciężko zdobyć gdzieś takie małe wobki… jakie inne przynęty polecasz na jazie? Pozdrawiam
Ja o tych woblerach napiszę,tylko postaram się dojść kto je robi i podam namiar sklepu, gdzie były…bo już ich nie ma. Sam z kumplami chcemy kupić przynajmniej z 15 szt. Co do innych przynęt: na wiosnę dość dobrze reagowały jazie, choć to był trochę inny odcinek na wirówki Wrta 00 i inne maleńkie błystki o podobnej numeracji. Kłopotem było ich prowadzenie w wolnym nurcie zastoisk, bo gasły, a jak się za szybko prowadziło, to jazie ich nie ścigały. Poza tym miałem też brania, choć gorzej z zacięciem na tonącą 18mm kopię żuka [nogi, czułki i te sprawy]. Rzucałem na upatrzonego i czasem podpływały i podnosiły z dna. Trafiały mi się na perłowy 5cm twisterek i typowy, okoniowy w tym samym kolorze – oba na gramowej główce. Generalnie to kładę nacisk na przynęty tylko dlatego, że niestety, przy bardzo małych populacjach ryb na danej wodzie, ma to znacznie większe znaczenie, niż na wodach gdzie ryb wiele. Tam wystarcza konkurencja jaka jest między zwierzętami. A na tym akurat łowisku mała przynęta jest lepsza dlatego, że jest płytko i byle większy ruch w wodzie płoszy jazie. Na wodzie głębszej [albo bardziej rwącej] łowiłem je na spore woblery czy nawet na 6cm kopyta. I nie były to żadne szczególne okazy.
Mam pytania o kleszcze na tym konkretnym opisywanym „jaziowisku” :
1.Ile kleszczy (orientacyjnie )w ciągu tych kilku lat łowienia w tym miejscu się Pan doszukał na ubraniu ?Nimfy czy dorosła forma ?
2.Gdzie najczęściej – nogi, tułów, przedramiona, głowa ?
3. Gdzie „ przeskoczyły” : na wale, na ścieżkach na zejściu nad wodę , w samej wysokiej trawie , przy nawisach gałęzi z drzew ? Gdzie jest ich najwięcej ?
4.Kiedy jest ich tu najwięcej – w ciepłej czy zimnej porze roku , czy bez różnicy ?
4.Stosuje Pan moskitierę ?
5.Czego jeszcze tam unikać i co zmniejsza ( oprócz spodniobutów , ubrania ,repelentów itp. ) ryzyko złapania tego paskudztwa ?
Ad 1. Ja na rybach przez całe moje życie złapałem słownie trzy kleszcze. Ale dmucham na zimne, bo jeden mój znajomy leczy się do tej pory od kilku lat. Na tym łowisku raz mnie dopadł, ale się jeszcze nie wkręcił. Ale tak rzadki z nimi kontakt to głównie zasługa dobrej odzieży – zniechęcającej te stwory do czepiania się człowieka.
Ad 2. Kleszcze najczęściej łapią się najpierw nóg. One rzadziej siedzą gdzieś wyżej. Nastawione są na atakowanie gryzoni czy psów/kotów więc pojawiają się raczej nisko, na naszych nogach. Tyle, że potem wędrują szukając możliwie fajnego miejsca [zacienione, z miękką skórą] – dlatego często znajdujemy je już wkręcone w pępek, pod kolanem, za uchem itp.
Ad 3. Tego nie wiem gdzie. Po prostu raczej się tego nie zauważa. Natomiast może to być wszędzie, aczkolwiek chyba zdecydowanie najmniej jest ich w najbliższym sąsiedztwie wody, szczególnie na terenach zalewanych – ewidentnie unikają takich terenów.
Ad.4. Najbardziej aktywne są po zimie [początek kwietnia] i tuż przed zima gdy szukają żywiciela – październik].
Ad. moskitiera – nie używam choć mam. Taki środek jak Mugga załatwia temat. Korzystałem z niego też w cieplejszych niż Polska krajach i zawsze chroniła przed robactwem.
Ad. 5. Z tego, co wiem, to tylko właśnie ubranie plus środki chemiczne. Bardziej intuicyjnie, ale sądzę, iż spore znaczenie ma sposób chodzenia po krzakach, ale trochę trudno to opisać w dwóch zdaniach.
To dla mnie dobre wieści .Statystycznie 1 kleszcz na 3 lata ( ad.1 ) – to nie większe ryzyko niż w parku… Nad samą Wisłą ( poniżej Krakowa ) nigdy kleszcza nie spotkałem .Powyżej niestety miałem kontakt na Podgórkach w podobnej scenerii jak wyżej ( zapewne wodopój lub noclegownia kaczek) i w Lesie Wolskim.Generalnie staram się poruszać wyłącznie bezpośrednio przy wodzie , unikam krzaków i nawisów gałęzi a wygląda na to, że jest tam możliwość chodzenia wzdłuż wody na dłuższym odcinku .Dziękuje za informacje .