Cały zeszły tydzień upłynął mi na ciągłych rozjazdach. Wbrew pozorom umożliwiło to krótkie pobyty nad wodą prawie codziennie. Niestety, efekty tych wyjazdów w stosunku do częstotliwości oceniam jako najsłabsze od 2005r. Mamy połowę maja, a nie udało mi się mieć nawet kontaktu z boleniem, nie licząc podcinki. Zawsze się jakiś powód usprawiedliwienia takiej sytuacji znajduje, ale bez krygowania się, powiem, że faktycznie pogoda krzyżuje plany jak tylko może. Nie licząc soboty i niedzieli, cały zeszły tydzień miał ten sam, jednostajny rytm pogodowy. Każdy dzień zaczynał się od rześkiego poranka bez jednej chmurki, około jedenastej był już upał i pojawiały się pierwsze obłoki, a tak od 15.00 niebo bywało już mocno zaniesione i grzmiało, a do 20.00 pewna była lokalna ulewa. Pytanie tylko gdzie spadnie deszcz. Efektem była nie tyle bardzo podniesiona, co zmącona jak tylko to możliwe Wisła. Płynął muł z wodą. To były efekty oberwań chmury nad środkową i dolną Skawą i Sołą. Oczywiście mniejsze wody płynące też kryształowe nie były. Ale…
No właśnie. Paradoksalnie, przy tak nieciekawej wodzie potwierdziłem sam sobie, że odkryty odcinek rzeczki pstrągowej, gdzie ryby reagowały tego pierwszego razu tylko na biały twister, jest faktycznie mało eksploatowany i posiada liczną, jak na nasze realia populację miarowych pstrągów. A zaczęło się tak: Patryk, który jest rzeczywistym fanem tego gatunku, przysłał mi zdjęcie woblera, jakby panierowanego na wpół strawionymi rosówkami. To efekt odhaczania około 35cm potokowca, który zwrócił ewidentny nadmiar objętości żołądka. Całość odbyła się w totalnie brązowej wodzie. Było to jedyne branie, jakie kolega miał, podczas testowania woblerów, bo stan rzeki nie dawał żadnych nadziei. Fakt, że szczególnie w ciepłej porze roku pstrągi zjadają wszystko, co mięsne, a co rzeka wypłucze nie jest żadnym szczególnym odkryciem. Natomiast już chyba mało kto łowi w takich warunkach. Ja do tej pory rezygnowałem. Biorąc pod uwagę stan Wisły, postanowiłem zrobić mały eksperyment. Uzbrojony w czerwone twistery na gramowych główkach, postanowiłem odwiedzić mój odcinek. Kierowała mną ciekawość, jak tam się sprawy mają – nie byłem nad „moim” fragmentem rzeczki od połowy marca. Rzecz niebywała, ale po prostu nie było po co. Po drugie, znam tam dno jak nigdzie indziej i nawet w totalnej kawie mogłem toczyć po dnie gumę udającą dżdżownicę, ze względnym prawdopodobieństwem nie pozostawienia całego pudełka przynęt w rzece po godzinie takich prób. Do tego jest tam bardzo płytko, więc w woderach, nawet przy podniesionej wodzie straty powinny być dopuszczające. Tak sobie założyłem. Przeczekałem poniedziałek.
Wtorek, 15.00. Bardzo gorąco. 27 stopni w cieniu. Lekki wiatr ze wschodu i z tego kierunku nadciąga przeraźliwie wielka, burzowa chmura. Rzeczułka podniesiona z 20cm, czyli jak dla niej – bardzo dużo. Zbrudzona na jakieś 75%, zakładając, że 100% to absolutne „kakao”. Typuję głównie najpłytsze fragmenty z wolniejszym nurtem, gdzie wiem, że dno jest praktycznie bez zaczepów. Rezygnuję po godzinie. Nie, nie dlatego, że nie ma brań. Jest ich mnóstwo. Niestety są to rybki w okolicach 15cm. Wygląda, że było „ciche” zarybienie odcinka. Jakoś nie wierzę w cudowny sukces naturalnego tarła w zeszłym roku. Wprawdzie, gdy jest zimno, te małe pstrążki nigdy nie są szczególnie aktywne, ale przy takiej ich ilości jak teraz, zaobserwowałbym je w lutym, marcu i kwietniu, a tak nie było. Mam tylko dwa kontakty z ciut większymi. Jeden spada, a drugi jest na fotce poniżej.
Mam niewielkie wymagania, co do kropkowańców, ale łowienie takich ryb jest nawet poniżej moich niewygórowanych ambicji. Szkoda czasu. Natomiast liczne kontakty pokazują, że ryby faktycznie żerują w najlepsze. Po około 90 minutach, jestem nad nowo odkrytą dla mnie rzeczką, a przynajmniej, jej nowym dla mnie odcinkiem. Byłem tu tylko dwa razy, ale równie płytka, co i przejrzysta woda pozwoliła się ocenić, jako prawie zupełnie pozbawiona zaczepów na dnie. Niestety, krążąca burza zmusiła mnie przez pierwszą godzinę do kręcenia się powyżej i poniżej małego mostu, który miał być schronieniem na czas jakiegoś kataklizmu. Tym bardziej, że na łysych brzegach byłbym wprawdzie niewielkim, ale jednak wybijającym się punktem. Liczyłem tylko, by ryby znów nie miały jakiegoś fioła i nie atakowały wyłącznie białej gumy. Miałem taką tylko jedną. Pierwszy kontakt był jeszcze z burzą nad głową, pod mini progiem z usypanych kamyków, teraz wyraźnie podnoszącym tu poziom nurtu. Dno jak wszędzie piaszczyste i równe. Ponieważ twister kilka razy omiótł rejon i nie spotkał się z zainteresowaniem, założyłem wahadłówkę, tym bardziej, że zaczepów też nie było. Mocny prądzik tylko zaraz poniżej spiętrzenia. Już kilka metrów niżej smętny, bury nurt. Dało się nawet wyczuć, jak wahadłówka czołga się w skos pod prąd po piasku. Tuż pod naniesionymi kamieniami, błystkę wyniósł pod powierzchnie mocniejszy prąd wody, a za nią grubiutkiego potokowca, który jak w zwolnionym tempie kłapnął przynętę. Mimo, że widziałem go tak sobie, to ugięcie wędki od razu pokazało, że te 30cm ma za sobą.
Ryba jak na rozmiary walczyła bardzo zawzięcie. Liczyłem wprawdzie na więcej, odzwyczajony już od połowy zeszłego roku od kontaktów z miarowymi pstrągami, ale i tak cieszyło mnie to 31cm.
Szybkie fotki, ryba w wodzie. Po tym egzemplarzu jeszcze nie było widać jakiegoś napchania się czymkolwiek. Zbliżał się wieczór, a burza na szczęście poszła robić spustoszenie w rejonie Oświęcimia, jak się okazało. Śmiało wiec ruszam w dół cieku. Deszcz kropi jeszcze dość wyraźnie. Bliźniacze miejsce, jak poprzednie. Woda płynie na krechę, żadnych większych załamań brzegu, wysoka burta. Podnoszę łagodnie wahadłówkę z dna, prawie pod sama powierzchnię. [Tak mi się wydaje.] Odpuszczam na napiętej żyłce, czuję jak znów ma kontakt z piaskiem. Przeciągam parę metrów w poprzek dna. Niby są jakieś zaczepy, czasem jakaś trawka na kotwicy, ale jest w miarę bezpiecznie. Przy samotnym drzewku mam analogiczną sytuację. Widzę błysk ryby, która albo odpuszcza, albo nie trafia w przynętę. Nic nie czułem. Ponawiam łatwy rzut – wszak to może 5m. Tym razem potok jest skuteczny. Dość szybko mam go w ręce. Miarka na kiju pokazuje równe 30cm. Niestety, mimo, że niegłęboko zahaczony, to bez szczypców się nie obejdzie. Wkładam go do wody. Te kilka sekund wystarczyło mu by zwiać. Sam się odpiął. Fotki brak, ale zaliczony.
Ostatnią rybę miałem już przy wyraźnym zmroku w jednym z nielicznych tu, bardziej charakterystycznych miejsc. Niewielki dołek w samym środku koryta. Ryba stała poniżej niego, na wypłyceniu. Pięknie zebrała z dna, spływający buraczkowy twisterek na 2g. Początkowo żyłka stanęła tak zdecydowanie, że nawet nie zareagowałem, będąc pewnym zaczepu. Dopiero gwałtowny skok ryby zmienił ocenę sytuacji. Ten pstrąg był już wspaniale gruby, napchany zapewne wszelkim zwierzęcym drobiazgiem, jaki spływał rzeką. Ryba ta też nie walczyła na powierzchni, tylko dość długo nurkowała w tym pobliskim dołku. Miała 33cm. Oczywiście jak pozostałe wróciła do wody. Dopiero na zdjęciu zobaczyłem, jak była szeroka.
Miałem jeszcze ze trzy-cztery mniejsze pstrągi. By nie było tak kolorowo, powiem, że bez woderów urwałbym niechybnie z 20 przynęt. Tyle razy posiłkowałem się wchodzeniem w rzekę. Skończyło się na stracie jednej gumy. Ewidentnie łowienie dla cierpliwych.
W nocy była kolejna burza i woda znów przybrała. Przynajmniej u mnie, więc odpuściłem pstrągi. Postanowiłem rzucić okiem [i paprochem], co słychać u leśnych kleni. Nad bajorkiem nie byłem od sierpnia, kiedy to odstraszył mnie las wędek, bo tutaj 9 osób to już tłum. Pogoda analogiczna jak dzień wcześniej. Nad wodą samotny starszy gość, który właśnie zostawił pośrodku tafli, kolejny spławik. Pływa ich tu, jak co roku niezła kolekcja. Wokół już wspaniale zielono, za to woda… Kredowo zmącona i taka już niestety tutaj chyba będzie. Nie widać odradzającej się po zimie rdestnicy, więc penie już się nie odrodzi. Początkowo wygląda to jednak nieźle. Zza rzadkich gałęzi obserwuję kilka około 40cm sztuk. Zastanawiam się skąd podać smużaka. Pierwsza ryba zwabiona dyskretnym ciapnięciem o wodę podpływa i kilka metrów odprowadza wobka. Wiem, że już nie weźmie. Podrywam szybko przynętę pod brzegiem i dopiero wtedy widzę mały wir na wodzie przy samym lądzie. A więc był drugi zainteresowany. Tak jest przez pierwsze 20 minut. Kilka wyjść, jedno pudło. Potem znów burza. Niby w oddali, ale jest ciemno i ponuro. Do tego bardzo silny wiatr. Kalkuluję, czy się zwijać, bo jak zacznie się na poważnie to po mnie. Do auta z kilometr. I martwię się, czy jakiś konar nie zrobi lotniska z samochodu. Godzina takiej nerwówki nie przynosi żadnych wyników, poza tym, że ryby się pochowały. Zniżam się do najniższego tu poziomu i zakładam okoniowego paprocha. Jestem zdumiony, bo takie gumki licznie atakowały tu pasiaczki do 15cm. Trochę tylko większe, niestety, zdolne zjeść czerwonego robaka, kończyły żywot w wiaderkach tubylców. Nie wiem po co. Na szczęście pozostawał ten rozmiar „super s”. A tu cisza. Na zupełnej płyciźnie zakładam, więc kleniowego mikrojiga ale prowadzę go jak za małym okonkiem. Powolne wleczenie po dnie. I biorą. Zdjęć oszczędzę. Rybki takiej wielkości, że niedawno zeszła ze świata ze starości moja pielęgnica, poradziłaby sobie z nimi w trzy sekundy…Być może to przedwczesny wniosek, ale niestety wiedza o wędkarskich sposobach rozchodzi się znacznie szybciej, niż zmiana idiotycznych przyzwyczajeń, a za takie uznaję konieczność powrotu z nad wody, z czymkolwiek w siatce. Widocznie tubylcy przekonali się do małych twisterków. Wśród okoniowego narybku trafił się słownie jeden z ligi konwencjonalnego lekkiego zestawu.
Jeszcze w zatoce z czarną wodą próbuję skusić wyrośniętego klenia, lecz bez efektów, nie licząc urwanego smużaka. W półmroku już nawet nie wiem, o co zaczepił.
W zasadzie poza kleniem z punktu widzenia spinningisty, to zupełnie nie ma po co tu wpadać. Nie liczę tych nielicznych szczupaczków, z których dwa zresztą widziałem, póki nie pojawiła się burza. Dlatego chyba dobrym pomysłem było odwiedzenie znajomego od pomysłu zarybienia tej wody tęczakiem. Akwen fenomenalny, rosłyby wspaniale, ale nie przy takich ludziach. Miałoby to sens, ale cztery lata temu, jak nikt tu nie zaglądał…
Czwartek. Jest po 17.00. „Walnąłem” kilkadziesiąt kilometrów i jestem z ojcem w ujściu małej rzeczki. Wisła brudna jak diabli, ale rzeczka czysta. Tzn. niesie masę słomek i traw – jest podniesiona o około 40%, lecz czysta. W zasadzie to byłem pewien sukcesu. I bardzo się przeliczyłem. Od razu odpuściłem ujście, choć chyba tam powinienem był zostać. Poszedłem kilkaset metrów wyżej, gdzie jest jakby rodzaj przełomu i wyraźne rozlewisko. Po drodze próbuję wypatrzyć ryby z wysokich skarp, ale albo ich nie ma albo ja ich nie znalazłem.
Szybko zrobiło się ponuro, a gdzieś w oddali mruczy burza. W rozlewisku buszują bolenie. Dość energicznie. Są, co najmniej cztery, bo tyle rozróżniłem podczas ataków. Jeden to zupełny gimnazjalista [około 45cm], drugi ma jakieś 55cm. Dwa kolejne są wyraźnie większe, z czego najstarszy zahacza o 7 dych. W małej rzeczce jego atak wygląda jak wybuch granatu. Moim celem są jednak jazie. Mam tylko delikatny 3m kijek i żyłkę 0,14mm. Wprawdzie szpulka z 16-ką leży w plecaku, ale nie mam przynęt na bolki. Zresztą kijek nie zniósłby prób ich wyrzutu, nawet na niewielki dystans.
Na razie wszystko się zgadza. Jak co roku, ukleje licznie weszły w rzeczkę i dostają tego jedynego w swoim łagodnym żywocie agresora. Cokolwiek małego wpada do wody, jest zawzięcie atakowane. Smużaki, mikrojigi, czy wiróweczki.
Od czasu do czasu jeden z boleni wywołuje popłoch w tym stadzie drobiazgu. Niestety jazie albo nie żerują, albo ich nie ma. Próbuje w tym jedynym, naprawdę głębokim tutaj miejscu różnych metod i przynęt, płytko i głęboko. Owszem na mikrojiga zaliczam z dna w samym centrum rozlewiska kilka wyraźnych i mocnych skubnięć [raczej nie ukleje], ale bez szczęśliwego finału. Po około godzinie poddaję się. Zakładam maleńką wirówkę, którą czasem udawało mi się tu oszukać jakąś rapę. Fakt, że zawsze było to przy wodzie o prawie połowę niższej i w pełnym dziennym świetle. Kolejny kwadrans i nic, nie licząc chwilowego oplątania bolenia żyłką. Odpuściłem na dłużej po rzucie pod prąd, by blaszka spadła do dna, a po podniesieniu ryba w panice chciała mi urwać zestaw, przy czym chyba nawet nie miała kontaktu z przynętą. O ile dobrze widziałem, to był ten drugi, co do wielkości, nieznacznie pond 60cm. Na szczęście nie zerwał cennej dla mnie Wrty. Na koniec postanowiłem sprawdzić, na co stać uklejki i założyłem najmniejszy, czerwony mikrojig. Co z tego, że branie w każdym prawie rzucie, jak rybki łapią tylko sam koniec wabika. Nie to, co wzdręga. Paradoksalnie, na tak małą przynętę skusił się dość duży okoń.
I tyle. W drodze powrotnej postanawiam raz jeszcze spróbować przy powalonym drzewie. Miałem tu dwa brania niewielkich kleni lub jazi, gdy szedłem w górę rzeki. Miejsce świetne, choć technicznie dość wymagające. Wygląda teraz niespecjalnie, zawalone spływającymi gałęziami.
Sporo kijów w samej wodzie. Wpuszczam miedzy nie wszelkie jaziowe dobra, jakie mam. Cisza. Podobna do tej jak nad wodą – burza gdzieś odeszła. Na szczęście nie padało. Zrezygnowany powracam do małej wirówki i dosłownie wkładam kij między gałęzie i jakby strzepuje przynętę. Spokojny nurt niemrawo zabiera ją w korytarz między patykami. Pozwalam może na 3m spływu, bo dalej to się już boję zaczepów, a za głęboko jak na wodery. Ruszam pod prąd, najwolniej jak się da. Kiedy w półmroku widzę już błystkę pod szczytówką znikąd pojawia się jaź. Taki średniak pod 40cm i zdecydowanie skubie, ale tylko skubie. Widzę, czuję na kiju, ale nie ma co zaciąć. Błyska jeszcze ciemny róż płetw i po rybie.
Ojciec dzwoni, byśmy się zbierali. Gdy docieram do ujścia dobija mnie jednym zdaniem. „Wiesz co? Tu chodziły takie spore ryby. Tak flegmatycznie podpływały pod brzeg i coś zbierały z powierzchni, ale nie dzwoniłem, bo jak nie wracałeś, to myślałem, że idzie ci dobrze…” Sam ćwiczył ujście twisterkiem na 2g przez trzy godziny i nie miał kontaktu. Hmmm… Źle wytypowałem.
Piątek. Matura z rozszerzonej matematyki minęła mi ciężko. Trzygodzinna medytacja i walka z sennością. Wszak powrót z jaziowej wyprawy był późny. Jakiś absurd. Wolałbym być na miejscu zdających. No może nie z matmy. Obecny kształt tego egzaminu przynajmniej z przedmiotów humanistycznych jest delikatnie mówiąc śmieszny. Ale to inny temat. Postanawiam znów sprawdzić pstrągowy odcinek. Bojąc się, że zasnę, jak coś przekąszę, zwijam się zaraz i 14.00 jestem na miejscu. Znów się chmurzy na horyzoncie, choć nad głową jaskrawe słońce. Woda znacznie bardziej czysta, ale daleko jej do normalnego stanu przejrzystości. Za to niższa o10cm.
Trawy też jakby wyższe. Będąc w zasadzie pewnym, że miarowe ryby tu są, postanawiam potestować spinningową przydatność muchowej glajchy. Dość szybko dochodzę do wniosku, iż nic z tego. Nawet na 14-ce, leci taki wabik nie dalej niż 5m. Za lekki. Więc powracam do buraczkowego twisterka. Ten miał akurat srebrny brokat i chyba pomagało to rybom w namierzeniu gumki. Początek świetny. Dwa mizerne krzaczki wikliny. Jeden na moim brzegu, drugi naprzeciwko. Rzucam dla rozprostowania żyłki po nieudanych próbach z glajchą. Twisterek pod krzaczkiem. Teraz zauważam w mętnawej wodzie, że leży tam kawał darni, oderwany przez większą wodę. Jeszcze nie zżółkłe trawy falują przy dnie. Właśnie przy nich miękkie przytrzymanie. Byłem pewien, że to rośliny. Tymczasem na powierzchnię wyskakuje około 30cm potokowiec. Uciekł. Mam dziwne przekonanie, by rzucić pod ten drugi krzaczek. I jest branie! Ta ryba nieznacznie mniejsza i jakaś poturbowana, albo jak uciekinier z hodowli, czy świeżo po zarybieniu. Ma 28cm
Schodzę może 25m. Mam kolejne branie, choć nie zacinam. Nie wiem, może to jakiś maluch. Znów kilka metrów niżej. Gumkę zażera i ta bardzo zdecydowanie grubiutki 25cm pstrążek. Ten nachlapał już dość mocno. Samotne drzewo. Staję z 10m przed nim. Wahadłówka ląduje w środku rzeczki, kilka metrów niżej, gdzie jak mi się wydaje, jest jakby spowolnienie nurtu. Czołgam przynętę nad dnem, co jakiś czas oddaję z kołowrotka bardzo szybko ze dwa metry żyłki, bo ciężko o kontakt z podłożem. Pod samym drzewem gwałtowny atak i zawrót w dół rzeki. Pstrąg jest grubiutki jak wałeczek i mam kłopot by go jakoś wziąć w mokrą dłoń.
31cm. Jestem już pewien, że to dobry odcinek. Z pewnością nieschodzony jak inne. Przecież to nie żadna rzeczka X, tylko dość znany ciurnik. Mały, ale znany. W świeżej trawie nie widać śladów obecności wędkarzy. U mnie, w pobliżu domu są ścieżki, gdzie nic nie chce wyrosnąć. A było podobnie jak tu.
Przemieszczam się w dół. Nie ma co pisać o miejscu. Wszędzie tak samo. Monotonia wysokich równych burt i bystrego, bez finezyjnego nurtu. Buraczkowy twister spływa spod przeciwległego brzegu. W zasadzie dopiero zaczyna. Głębokie ugięcie wędki już w braniu. Kurde! Ale tu fajnie. Jest niezły, jak na rozmiar wody. Chwiejąc się na skarpie, wyciągam aparat. Patrzę jeszcze pod nogi, na co się zwalę, jakby to wszystko się urwało. Cykam zdjęcie. Nawet trafiam.
Wyraźnie ponad 30cm, choć szerokość robi główne wrażenie. Oplątany żyłką jak prawie wszystkie tutaj. Kondycja z pierwszej ligi. Podebranie ich ręką nie należy do łatwych. Tym bardziej, że nie ma jak się schylić, kiedy w wodę wpycha człowieka twarda burta.
Znów kilkadziesiąt metrów niżej i kolejna ryba 28cm. Też na paprocha. W meczu wahadłówka – „buraczek” jest remis. Łowię tak, że rzucam wahadłówką, potem twisterem. Schodzę niżej i rzucam twisterem, potem znów wahadłówka. Kolej na żelazo. Jest pobicie. Ryba rusza tak, że nieśmiało marzy mi się te 40cm. Po około pół minuty to już śmiało o tym myślę. Ryba cały czas pruje w dół i w górę przy dnie. Odpuszczam hamulec nie chcąc igrać z siłą zwierzaka. Kolejne może 20 sekund. Szybka myśl, iż to chyba szczupak jeśli tu żyją lub coś innego. Jak przyklejona trzyma się dna. Żadnych skoków. Rzecz się wyjaśnia wkrótce. Potokowiec – znów 31cm, próbował odpędzić błystkę. Ubódł ja tak, że zapiął się w „policzek”. Mając więcej luzu narobił nadziei.
Czadowo. Zrobiłem może 100, może 150m. Mam wrażenie, że po pierwsze przybrudzona woda chroni mnie przed ich wzrokiem, tym bardziej, iż nie ma się tu gdzie schować, a po drugie faktycznie spływające pewnie po dnie robactwo, wyciąga je na to równe dno z nielicznych dziur, czy innych kryjówek.
Tym razem jest zróżnicowanie terenu. Małe przewężenie. Woda tu urwała kawał brzegu. Warkocze traw wiją się od lądu do połowy szerokości koryta. Tyle, że głębiej ich nie widać zbyt dobrze.
Rzucam niżej. Oberwana darń spowalnia rzekę. Łatwiej o kontakt z dnem. Wahadłówka wchodzi, jak mi się zdaje w korytarz między trawy. Buch! Już jest na środku rzeki. Nie będę się tu ekscytował nadmiernie, bo mnie obśmieją pstrągowi wyjadacze, ale ryba dała popalić na delikatnym zestawie. Czekam aż się uspokoi pod brzegiem.
Naprawdę gruby już potokowiec, biorąc pod uwagę rozmiar wody. Jak na złość nie ma tych czterech dych.
Z jednej strony sobie myślę, że złowienie tu czterdziestki jest realne, z drugiej możliwe chyba tylko jak woda jest wyraźnie przybrudzona. Nawet lepiej jak za bardzo niż za mało. Może się uda. Poza tym nie mogę się doczekać, jak trawy podrosną z pół metra, woda się sklaruje i opadnie. Powinno się rewelacyjnie łowić mikrojigiem, a że w wielu miejscach bez obaw można rzucać z nad głowy…
Sobotę i niedzielę relacjonuje tylko ze względów formalnych. Tak, byłem na Wiśle. Pływaliśmy w upiornej pogodzie. Jeszcze w sobotę było 16 stopni. Wiało już mocno. Woda nadal brudna, choć nie tak, jak kilka dni wcześniej. Ryba totalnie nie żerowała. Choć kilka ataków widzieliśmy. To, co piękne, to zielone już brzegi.
Powyżej wlotów kanałów, woda zadziwiająco niska. Dobre 30-40cm. Widać to po roślinności.
Nie wiem, co o tym sądzić. Tym bardziej, że rozlewisko powitało nas dodatkową niespodzianką. Wielka, długości około 100m mierzeja. Nigdy, odkąd tu bywamy – nigdy jej nie było. Zastanawiamy się z Pawłem czy usypała ją większą woda, [ale aż takiej nie było], czy to ten niski poziom?
To był krótki rekonesans. W zasadzie na rozgrzanie silnika. Nie mieliśmy brań, tylko ja jedno najechanie czegoś z łuskami, a kolega dwa takie wypadki. Ryby szybko się spięły. Obserwowani wędkarze na brzegu [było ich sporo], też nic nie wyjęli. Wiadomo – dominowały żywcówki. Wielkie spławiki kołysały się niemrawo, ale w wodzie generalnie panowała cisza i spokój. Przemarzłem jak nigdy w listopadzie. Nie doceniłem wiatru. Jakby nie kamizelka asekuracyjna, to bym błagał o wysadzenie na ląd.
Na drugi dzień było jeszcze gorzej. Ubraliśmy się już odpowiednio, ale… temperatura 11 stopni. Ciągła mżawka, na zmianę z silniejszymi krótkimi opadami i wściekłym wiatrem. Byliśmy sami. Nawet na brzegach nikogo. Zero aktywności ryb. Paweł gdzieś otarł się plecionką o suma lub leszcza – ale nawet tego nie czuł, a ryba nie reagowała. Jakby nie spory kawał linki upaprany śluzem, to byśmy nawet nie wiedzieli. Ja miałem mizerne branie, które chyba takie liche nie było – wszak 10cm gumę coś dopadło i skręciło o 90 stopni na haku. Tyle było emocji przez dwie godziny. Uznaliśmy, że więcej nie ma sensu. Myślę, że zupełny brak aktywności drapieżników nie wynika tylko z pogody. Rozlewisko jest straszliwie muliste. Większość ryb rzecznych woli jednak twardsze podłoże do tarła, a często zdecydowany nurt. Być może stada tarłowe poszły w górę rzeki, a drapieżniki za nimi. Taki stan rzeczy podpowiadałyby obrazy z echosondy. Nie pokazała ani jednej większej ryby, nie mówiąc o jakimś stadzie.
Jak pogoda pozwoli, to już jutro po raz drugi odwiedzę jazie w ujściu rzeczki. Może teraz się poszczęści. W każdym razie mam fajny fragment z pstrągami.
2 odpowiedzi
Witaj Adam jak zwykle czyta sie Twoje relacje z nad wody tak jakby sie tam z Toba bylo – super 🙂 pozdrawiam 🙂
Jak chcesz to oczywiście możesz załączyć to zdjęcie woblery w robaczanej panierce. Nie bedzie roszczeń 😉