Witam!
Na początku przypominam o konkursie na najlepszą fotkę, związaną z momentem wypuszczania złowionej ryby. Aby być bardziej precyzyjnym: termin nadsyłania zdjęć upływa 31 października tego roku. W konkursie może wziąć udział każdy, nie tylko zwolennicy wypuszczania ryb. Nagrodą jest nowy kij spinningowy.
A teraz, co słychać nad wodą w moim przypadku? Szału nie ma. Skończył się tydzień mocnych opadów i bardzo dobrze, że był. Było bardzo sucho. Przez czas intensywnych opadów rzeki były właściwie wyłączone z wiadomych względów, a dodatkowo, czerwiec mam zawsze nieco bardziej napięty – mało czasu. Efektem tylko dwa wyjazdy.
Zacznę od drugiego – Krsypinów. Pierwszy raz w życiu nie miałem tam nawet brania… Cóż pogoda nie była zachęcająca [upał z mizernym, wschodnim wiaterkiem, totalna lampa, bo dopiero po 12.00 zaczęły pojawiać się gdzieś bardzo daleko na południu chmurki], ale nie pierwszy raz byłem tu przy takiej aurze, lecz absolutne zero trochę mnie zdołowało. Wprawdzie łowię tu co najmniej średnimi i dużymi przynętami, i nigdy nie mam wielu brań, lecz przekłada się to na przyzwoity rozmiar ryb, przynajmniej w przypadku pasiaków. Niestety, w sobotę nawet wzdręgi miały tu wolne. Martwi mnie jednak to, że z perspektywy pontonu, to sobie tam w tym roku raczej nie połowię. Jest kilka powodów:
– nawet jak znajdzie się miejsce, to dojazd do niego jest bardzo utrudniony
– wykupienie dużej części terenu – tego przyjaznego dla aut nieterenowych – przez osoby prywatne i powolne jednak powstawanie parkingów [o ile to będą parkingi] – źle rokuje
Patrząc z tej perspektywy, nie wiem jakim cudem okręg krakowski zażyczył sobie dodatkowej opłaty za ten akwen… Podsumowując – z Kryspinowem dam sobie spokój do września.
Znacznie lepiej mogło być na Wiśle dzień wcześniej. Piszę „mogło“, ponieważ był to kulminacyjny moment spływu dużej wody i niestety o ile dzień wcześniej Wisła była nieznacznie „trącona“, to już w dniu wędkowania okazała się zbrudzona na około 80% [100% dla mnie to brązowy budyń, Huang-Ho]. Na dodatek płynęło tyle wszelkich śmieci oraz sporych, całych krzaków i małych drzew, że o spinningowaniu w głównym nurcie mogłem zapomnieć. Ryba praktycznie nie chodziła, nie licząc chyba trzech potężnych sandaczy, które na niespełna metrowej wodzie przeszły półksiężycem – widać było klinowate wybrzuszenia na powierzchni, a półkilowe karasie i inny drób wylatywały w powietrze na obszarze co najmniej 20-30 arów. Sandacze, jeśli to były one, miały przynajmniej po 80cm. Ale to był jedyny taki moment.
Na granicy spadu do głównego koryta zaliczyłem jedyne porządne branie, ale 10cm kopyto coś capnęło za sam ogon. Trochę mnie to natchnęło i biczowałem miejscówkę mocno, pod koniec doznając gwałtownego, jak mi się zdawało pobicia. Założyłem wiec wobler i w pierwszym rzucie mam… Pierwszy raz w życiu tak długo nabierałem się na podcinkę. Wprawdzie szybko wykluczyłem suma, nie co dłużej łudziłem się boleniem, ostatecznie uznając, że to inny drapieżnik. Po około minucie ukazał mi się grzbiet wielgachnego leszcza. Ryby nie mierzyłem – był za duży, by bawić się z nim w takie rzeczy jak mierzenie, a i tak upaprał mi podbierak, w który ledwo się zmieścił. Potem szacunkowo ustaliłem miarę na około 63cm [plus minus, choć bardziej chyba plus, jakieś 3-5cm]. Porównajcie go sobie z moim przedramieniem.
W pewnym momencie, co rzut potrącałem leszcze. Obracając ponton wokół, echosonda pokazywała wielkie, żółte echa wielkości dwuzłotówki. Były wszędzie. Ryby nie miały tarła. Stały spokojnie w mętnej wodzie, nie zdradzając objawów paniki nawet gdy nieco hałasowałem na pontonie. Od niektórych dzieliła mnie długość kija. Wszystko na metrowej wodzie. Ostatecznie odpłynąłem stamtąd.
Wprawdzie mam teraz niewiele czasu, ale z nadzieją czekam na ustabilizowanie się wody i pogody. Druga część czerwca powinna być dobra. Na koniec, jako spinningista mam jeszcze jedno przemyślenie: po to w przyrodzie są zbiorniki stojące, by korzystać z nich szczególnie jesienią, a nad rzekami warto buszować jednak w cieplejszej porze roku…