Wpadło mi w ręce kilkadziesiąt nr Wiadomości Wędkarskich z dawnych lat. Najstarszy numer był z 1970r, najmłodszy z 1978r. Przeczytałem od deski do deski wszystkie. Momentami się uśmiałem, częściej zdziwiłem. Jakkolwiek byłem już wtedy na świecie, to żadnych gazet nie czytałem. Zapoznając się z zawartością poszczególnych numerów, dotarło do mnie, że ówczesna, oficjalna myśl wędkarska była jednak inna niż dziś sobie wyobrażamy. Te egzemplarze, jedynego wtedy czasopisma dla wędkarzy, dla mnie są jakimś tam wytłumaczeniem obecnego stanu rzeczy. Po prostu mamy, co mamy, bo wcześniej było jak było… A jak było? O tym poniżej.
Pierwsza rzecz, jaka rzuciła mi się w oczy to niebywale wysoki poziom tekstów. Redaktorów charakteryzuje świetna erudycja, elokwencja. Krótko mówiąc, barwnie i lekko posługują się piórem. Myślę, że wtedy był to realny minus, biorąc pod uwagę poziom przeciętnego Kowalskiego. Zresztą i dziś wielu miałoby kłopot, by przeczytać ze zrozumieniem. Nie mniej pamiętam jak funkcjonował zwykły robotnik tamtych czasów i w przytłaczającej większości ludzie tacy byli po prostu mocno ograniczeni, by nie rzec tępi, a przy tym przeświadczeni o swoich racjach. Prymitywizm zachowań był porażający.
W świetle powyższego, niezwykle barwne, a zarazem bardzo naukowe opisy fauny wodnej, które to teksty miały cel edukacyjny, chyba kompletnie trafiały w próżnię. A takiż był wysoki poziom większości artykułów. Biorąc pod uwagę niezwykle ubogą, by nie rzec burą szatę graficzną tamtych numerów, mało co było tam do oglądania. Sądzę, że relatywnie mała ilość ludzi to czytała w tamtych czasach.
WW tamtego okresu były periodykiem niezwykłych kontrastów. Z jednej strony gorące zapewnienia o czynach społecznych koła PZW w „Bździnce” czy innym „Cipardowie” z okazji rocznicy urodzin Lenina, co i raz sprawozdania delegatów na kolejne zjazdy, wybory nowych [starych] prezesów – zawsze „sekretorzy” i najczęściej byłych milicjantów, a z drugiej non stop odwoływanie się do przedwojennych Towarzystw Wędkarskich, co niewątpliwie miało na celu usankcjonowanie przejęcia i tego obszaru pod przymusem, co oczywiście w tamtych czasach wiele osób jeszcze pamiętało i dorobienie jakiejś sztucznej, ale płynnej ciągłości miało sens dla ówczesnej władzy. Przy okazji, dla wnikliwego czytelnika, teksty takie były momentami przysłowiowymi strzałami w kolano PZW i zastanawiam się, jakim cudem w ogóle przechodziły cenzurę.
Przy całym, jedynie słusznym, socjalistycznym kolorycie pisma, zaskoczyło mnie notoryczne odwoływanie się, ale także reklamowanie literatury wędkarskie, nie tylko czeskiej, NRD-owskiej, czy radzieckiej, ale głównie tej „imperialistycznej” z RFN-u, Anglii czy USA… To stamtąd chyba pojawiały się myśli, czy określenia, które, jak mi się wydawało, funkcjonują dopiero gdzieś od początku lat 90-ych.
Kolejną ciekawostką były nieczęste, ale jednak – relacje z połowów w bardzo odległych miejscach [kaszmirskie pstrągi, wędkarstwo morskie na Karaibach itp.]. Biorąc pod uwagę niewielką swobodę opuszczania Polski, a przede wszystkim żadne wręcz możliwości finansowe przeciętnego Polaka, wielu czytało te teksty z ogromnym zaciekawieniem ale też i pewnie zgrzytając zębami…
Bardzo dużo jest o sporcie wędkarskim. Niektórzy z Was, którzy czytają wnikliwie moją pisaninę, pewnie się zastanowią, dlaczego nie ująłem słowa „sport” w cudzysłów, czy nie użyłem określenia „tak zwany”? Otóż wtedy był mocny nacisk na coś co sportem na bank można było nazwać, ze względu na obiektywizm i równe warunki dla wszystkich. Mianowicie zachęcano ludzi do wędkarstwa rzutowego. Nudne to było jak diabli, ale trzeba przyznać, że nieobarczone dodatkiem szczęścia, przypadkiem, jak realne połowy ryb.
Z kolei bardzo mocno akcentowano przeprowadzenie rywalizacji w prawdziwych połowach, nawet w zapadłych dziurach, gdzie udział brało kilkanaście osób. W ogóle, czytając tamte numery WW ma się wrażenie, że jest nakazany odgórnie jakiś pęd do aktywności społecznej, a przede wszystkim ogromny nacisk na powiększanie liczby członków PZW. Przybiera to zarówno w liczbach, jak i tekstach na ten temat rozmiar lekkiego szaleństwa. Wystarczy podać że o ile w roku 1950 liczba członków PZW wynosiła 35 tys, to 25 lat później kartę wędkarską miało…550 tys! I ciągle pisano, że liczbę tę należy zwiększać…
W końcu jakiś redaktor o ksywie Picator, w numerze z lutego 1973r pt. „O naprawie Rzeczypospolitej Wędkarskiej” w lekkim i nieco satyrycznym tekście, ale równocześnie z grubej rury, bez owijania w bawełnę, krytykuje ten swoisty pęd do mnożenia wędkarzy. Poza tym, że krytykuje mięsiarstwo [już wtedy tak to nazywał!] – „ co większe niż wesz, do chałupy bierz”, nie zgadza się z nieomylnością tzw. fachowców – teoretyków i gani niesłuchanie głosu zwykłych wędkarzy; zwraca uwagę, że im wyżej jest działacz, tym większa między nim a zwykłym członkiem PZW przepaść. Facet bez ceregieli piętnuje elitarność muszkarzy, mówiąc, że „powinien być to jeden z obrządków, a nie religia panująca”. Nade wszystko zaś sugeruje że PZW zlikwidowało elitarność Towarzystw i wprowadziło hołotę w szeregi wędkarzy.
Trudno się z tym nie zgodzić i dziś. Oczywiście, to, że tekst przeszedł, było zaplanowanym działaniem i takie artykuły wg mnie miały pełnić rolę swego rodzaju zaworu bezpieczeństwa, pokazującego bardziej świadomym i krytycznym, że jest swoboda głosu i takie tam… Nie mniej trochę ryzyka w tym było. Tekst oczywiście nie był komentowany, co już nie miało miejsca, gdy podobnej treści listy, przysyłali czytelnicy. Co więcej – ich autorzy są przez redakcję zazwyczaj zjechani ze szczętem i czasem ma się wrażenie, że tylko brak miejsca spowodował, że nie padło kultowe stwierdzenie o „zaplutym karle reakcji” itp.
Sam jednak zastanawiałem się, co było celem takiej wręcz nagonki, na mnożenie szeregów wędkarskich. Powodów było na pewno kilka:
- Tworzono wrażenie na społeczeństwie, że co przed wojną było zabawą „panów”, teraz władza ludowa daje wszystkim.
- Na pewno zakładano, że przez udział w szeregach PZW, które były praktycznie w 100% zarządzane, jeśli nie przez ludzi z PZPR, to przez ludzi dla systemu pewnych [od zarządu koła wzwyż], szeregowych członków uda się dodatkowo agitować i urabiać propagandowo, co rzeczywiście miało miejsce, a czego sam doświadczyłem jeszcze z końcem lat 90-ych, gdy dawni członkowie PZPR wspierali otwarcie przy zbliżających się wyborach swoich następców z SLD na zawodach, czy zebraniach wędkarskich. Ma się zresztą niezłą zabawę czytając te propagandowe teksty z WW tamtych czasów, bo ich wydźwięk dziś jest komiczny.
- Na pewno jakieś znaczenie miała kwestia kiepskiej kondycji ówczesnego rynku i zaopatrzenia. Wędkarstwo było bez ogródek ukierunkowane na mięcho, miało w jakiś sposób rekompensować braki i w jakimś stopniu odsuwać kolejną groźbę niezadowolenia społecznego. Nie mam wątpliwości, iż przymykanie oka na wszelkiej maści kłusownictwo, miało tu swoje korzenie. I tak niestety pozostało.
- Ludzi trzeba było czymś zająć, a PRL miał niewiele do zaproponowania. Więc, by szary ludek z nudów nie szukał dziury w całym, lepiej żeby te pół miliona wzięło flaszkę i pojechało nad wodę, zamiast nad tą flaszką w domu dochodzić do wniosku, jak jest chu…
Były i pewnie inne powody rozdawnictwa karty wędkarskiej, ale powyższe wystarczyły, by szeregi wędkarzy faktycznie najzwyczajniej schamiały.
Niesamowicie z perspektywy dzisiejszych czasów, brzmią teksty o ochronie wód.
Nie ma w zasadzie numeru, by nie padały dramatyczne sformułowania, wskazujące na gwałtowną zapaść i ubożenie zasobów ówczesnych wód. Jeśli wtedy to widziano, a pamiętam świetnie ilość ryb w rzekach, w drugiej połowie lat 70-ych, to co dziś ówcześni działacze by powiedzieli?
Na XIX zjeździe PZW powstała dezyderata [takie jakby pobożne życzenia do zarządu głównego], a tam sugerowano m. in:
– wprowadzenie jednolitych kar za konkretne przewinienia [do dziś w jednym kole wędkarz za np. brak wpisu w rejestrze dostanie naganę, a w innym wędkarz za łowienie w okresie ochronnym pstrągów niemiarowych w liczbie przekraczającej dzienny limit, otrzyma…upomnienie]
– podawanie pełnych danych osobowych ludzi dokonujących przestępstw wędkarskich i usuniętych z PZW
Przy okazji ochrony wód, ma się wrażanie, że redaktorzy WW chcą sterować dosłownie wszystkim, włącznie z ilością rozwielitek w metrze sześciennym wody.
Z drugiej strony dla mnie szokujące wręcz, były teksty na temat zarybień. Na przykładzie Bieszczad wskazywano, iż zarybianie wód, [tzw. mateczników], do których wędkarze nie mają dostępu, jest tworzeniem raju dla lokalnych kłusowników.
Nijaki inż. Jerzy Riss zamieścił w nr z czerwca 1972r tekst, który nie wiem jakim cudem został zaakceptowany. Otóż ów gość stawia pytanie „chronić, czy zarybiać”, po czym punkt po punkcie miażdży zasadność, niską skuteczność i wręcz niecelowość zarybień, podkreślając zaś wspomaganie tarła naturalnego. Szanowni Czytelnicy – to był głos sprzed ponad 40 lat!!! Autor powołuje się na doświadczenia …Bureau of Fisheries z USA i argumentuje, iż postawienie na zarybienia jako gwarant pełnych wód jest założeniem z gruntu mylnym. Odwołuje się też do badań Kanadyjczyka Foerstera [ to był taki ichtiolog, którego praca spowodowała zamknięcie w Kanadzie 300 wylęgarni ryb łososiowatych, a na jego zalecenie nacisk poszedł na wspomaganie tarła naturalnego]. Przywoływał też badania Duńczyka Polsena, który dowiódł, że „głównym środkiem zaradczym na wzrost liczby troci jest wspomaganie tarła naturalnego, a nie zarybienia”. Szok normalnie…
Opisywane są sytuacje niezwykłe, które wg moich wyobrażeń o PRL-u nie miały racji bytu. Otóż mieszkańcy wsi Wysoki Most [rejon Suwałk], będący właściwie w całości kłusownikami, przeganiają milicję, która wcześniej oddaje im [!] skonfiskowany sprzęt, komendant SR dostaje wiosłem, a potem sądy robią coś, co dzisiaj określa się mianem bla bla bla. Konkluzja tekstu jest zaś taka: „nie pora dziś na szukanie winnych…czas zagospodarować i wykorzystać bogactwo narodowe”.
Podobnie, w kolejnej historii, dopiero śmierć milicjanta – strażnika, którego [nie jest jasne] – zabił kłusownik, czy agregat, którego kłusownik używał, spowodowało, że zaczął się jakiś ruch w danej okolicy w tym temacie. Na czerpanie przez włościan pełnymi garściami przyzwolenie było i w wielu miejscach oraz umysłach, pozostało tak do dziś.
A w ogóle, to na podstawie zestawienia, zamieszczonego w lutowym numerze WW z 1973r, pokazane jest, jak w kolejnych latach rosły nakłady na tzw. koszty administracyjne, a spadały właśnie te na ochronę.
Przy tej okazji znów pojawiały się artykuły, przy których miałem szeroko otwarte ze zdziwienia oczy. Dla ludzi krytycznych, godziły w politykę ochrony serwowaną przez PZW, ale nie wiem, czy ich autorzy tego akurat byli świadomi, gdyż teksty te, miały dorobić jakąś łączność między przedwojennymi Towarzystwami Wędkarskimi, a PZW właśnie. W artykułach z cyklu Kronika Wędkarska wielokrotnie opisywano przedwojenną rzeczywistość wędkarzy. I tak w grudniowym numerze WW z 1972r, można wyłowić poniższe informacje. W 1926r liczba łowiących do liczby strażników była następująca:
– obwody Krakowa 4:1
– obwody Myślenic 2:1
Na kłusowników organizowano najnormalniejsze obławy, a gros pieniędzy szło na ochronę. Stosunek liczb jest dziś po prostu nieprawdopodobny.
Cytuje się wspominki jakiegoś przedwojennego wędkarza, który pojechał na weekend do Makowa Podhalańskiego nad Skawę. Łowił na muchę. Człowiek trochę utyskuje, że kłusownictwo tam niesamowite, bo pstrąg okropnie wyłowiony [złowił tylko kilka około 40cm], że z łososiem słabo [jedna sztuka], ale za to nałowił się wielgachnych lipieni, bo jak twierdzi, są wybredne i nie chcą wielkiego robaka na haku z gwoździa…
Osobnym tematem są rekordy. Gazeta non stop ubolewa, że jest mało zgłoszeń i zastanawia się z czego to wynika. Oczywiście wszystkie okazy są zberetowane: na haku, w szafliku, w wannie itp, a ich pogromcy nierzadko w berecie z antenką, a nawet z petem w zębach. PRL pełnym ryjem.
Prawie nie ma zgłoszeń boleni i sandaczy. Widać, że te gatunki były trudno osiągalne dla ówczesnych wędkarzy. Za to eksponowane szczupaki to nierzadko ryby 120+. Jest relatywnie dużo zgłoszeń pstrągów i istotny procent tego gatunku to ryby z Dłubni, Szreniawy…
Przy okazji rekordów miała miejsce afera, ponieważ wędkarze z kół śląskich, zaczęli ze sobą rywalizację, która doprowadziła do zgłaszania coraz bardziej wyśrubowanych rekordów dosłownie z numeru gazety na numer i to w prawie wszystkich gatunkach. A że rzecz dotyczyła tych samych nazwisk i daty połowów wypadały często w dni powszednie, szybko okazało się, iż były to najzwyklejsze oszustwa. Niby redakcja twierdziła, że wyciągnie z tego poważne konsekwencje, a czytelników poinformuje o finale działań, ale o ile wiem, sprawie ukręcono łeb.
Czuć ogromny kontrast w jakości sprzętu czasów tamtych i dzisiejszych. 40 lat temu żyłka 0,20mm uchodziła za bardzo cienką. Są wręcz korespondencyjne kłótnie, czy zasadnym jest popularyzować połów łososi na żyłkę 0,30mm, gdy nie powinno się schodzić niżej 0,40mm a jeszcze lepiej 0,50mm.
Ku mojemu [któremuś z kolei] zaskoczeniu, już wtedy padają określenia wędek „ultra light”, choć nikt ich raczej u nas nie widział [1972r]. Proponuje się podział na kije lekkie do 15g, średnie do 30g i ciężkie powyżej 30g. Wspomina o firmie Mitchell i jej wędkach 5-8g. Zadziwiają też w teksty o sprzęcie, gdy autorzy odwołują się głównie do wzorców marek typu ABU, Mitchell, DAM itp. Z jednej strony zrozumiałe, bo każdy kto użytkował radzieckiego Delfina czy czeski Tokoz wie, jaka to była masakra, ale jednak była to myśl socjalistyczna, a tu ciągłe hołdowanie zgniłemu Zachodowi…
Już z początkiem lat 70-ych pojawiały się [nieliczne wtedy i na ogół w bardzo kulturalny sposób równane z gruntem] głosy o mięsiarzach, czy konieczności przynależności do PZW, by wędkować. Niektóre pochodzą chyba od ludzi, którzy liznęli wędkarstwa w Europie Zachodniej, gdyż sugerują, że aby grać w brydża nie muszą należeć do związku brydżystów, choć taki istnieje, że chcieliby kupować zezwolenie w każdym urzędzie i aby po wydaniu karty dano człowiekowi spokój: żadnych kół, zarządów itd. Oczywiście uznano taką postawę za aspołeczną i wywrotową.
W numerze z maja 1975r Stefan Malej opisuje zawstydzający jego zdaniem przypadek wędkarza z Belgii, który w jednym z jezior złowił kilkukilogramowego karpia. Pomierzył go na macie, zrobił fotkę i wypuścił. Skołowany nieco karp stał chwilę na płyciźnie, co wykorzystała ekipa jednej z łódek, która czym prędzej podpłynęła i zatłukła karpia wiosłem…
Po co o tym piszę, poza samym faktem, by wiedzieć skąd się wzięło, to co mamy? Ano jednak idzie chyba na moje. W PZW kroją się raczej ewidentne zmiany i – tu mówię do wszystkich mięsnych: jesteście na przegranej pozycji, bo rzeczywistości nie da się nagiąć. Wody są puste i element no kill stanie się wiodącym, czy Wam się to podoba, czy nie. W zarządach okręgów, czy różnych grup tworzonych przy nowym Zarządzie Głównym, jest coraz więcej ludzi jak Wojciech Duraj z klubu Renegat, który jeździ nad wodę i rozmawia z wędkarzami, którzy mają coś do powiedzenia, czy mój kolega z koła – Staszek Wójcik, który z kolei miał niemały udział w powstaniu od przyszłego sezonu, kolejnej wody no kill w Okręgu Krakowskim [odcinek Kanału Łączańskiego]. Oby takich osób było jak najwięcej.
Mój kolega z koła i zarazem komendant Terenowej Grupy SSR Wojtek Feliksiak, został zaproszony właśnie przez prezesa Renegata, do grupy pracującej nad zmianami zarówno w SSR, jak i przepisach wędkarskich utrudniających pracę strażnikom. Sam miałem okazję zredagować kilka „ciepłych” słów pod kątem niektórych absurdalnych wg mnie zapisów.
Poza tym idą zmiany w kompetencjach SSR i mam tylko nadzieję że nie rozpłynie się to w czasie. Przy okazji – Okręg Zamość wprowadził potężną zniżkę w opłatach dla deklarujących no kill. Teraz okaże się, iż takich jest pewnie z 70%! Oby tylko miał kto wyłapywać pozorantów…
Najciekawsze jest zaś to, że ponoć mają być zlikwidowane RZGW w poszczególnych województwach i ma je zastąpić jakiś nowy organ. Tak, jak chyba dwa lata temu pisałem, a z czego podśmiechiwało się kilka osób, zmiany dotknął i to być może drastycznie PZW, gdyż już się mówi tu i ówdzie, że likwidacja RZGW jest pretekstem do wypowiadania zawartych operatów…
8 odpowiedzi
„Cytuje się wspominki jakiegoś przedwojennego wędkarza, który pojechał na weekend do Makowa Podhalańskiego nad Skawę. Łowił na muchę. Człowiek trochę utyskuje, że kłusownictwo tam niesamowite, bo pstrąg okropnie wyłowiony [złowił tylko kilka około 40cm], że z łososiem słabo [jedna sztuka], ale za to nałowił się wielgachnych lipieni, bo jak twierdzi, są wybredne i nie chcą wielkiego robaka na haku z gwoździa” ——dziś za takie wyniki dalibyśmy się pokroić :/ I jak to wtedy było, że zarybień prawie w ogóle, „sprzętem” była wędka z leszczyny i żyłka 0.40mm,a kłusownictwo o wiele większe niż teraz, a ryb było w bród ? Czyżby wszechobecna chemia ? Czy też przegradzanie rzek progami i uniemożliwianie tarła ? Na „mojej” Skawince spadek pogłowia ryb zaczął się gdzieś tak +/- w połowie lat ’90. I choć rzeka wydaje się być dziś wizualnie czystsza niż te 20 lat temu, to ryb jest o wiele mniej. A nie kłusuje nikt, bo komu by się chciało po krzakach chodzić…
Adamie, a który odcinek Kanału Łączańskiego ma być no killem ?
Co do małej ilości ryb: ogromne straty przyniósł czas wojny i pierwsze lata po – jadło się wszystko, co zrozumiałe.Lata 70-e to trucie chemią na lewo i prawo. A potem bum sprzętowy w połączeniu z półmilionową masą gotową zjeść wszystko. Równowaga została zachwiana tak mocno, że mimo coraz czystszych wód, niema w nich wiele, albo tylko na niektórych odcinkach…
O ile dobrze pamiętam, no kill na kanale to rejon Zelczyny. Bez dodatkowej opłaty jak Kryspinów itp.
Adamie – Świetny artykuł – mam nadzieję, że dasz poczytać te archiwa kiedyś 😀
Grzegorzu – pytasz o nowo powstały odcinek C&R na Kanale Łączany – proszę bardzo :
Kanał Łączany Skawina od mostu w miejscowości Zelczyna do mostu w miejscowości Borek Szlachecki (nizinna)
Tutaj link do:
Interaktywna mapa poglądowa Okręgu Polskiego Związku Wędkarskiego w Krakowie.
https://www.google.com/maps/d/viewer?mid=1kvJol3toxGipSprHWZLQJMukLTE&usp=sharing
a tutaj niezła gratka- Street View na rzece Wiśle – i odcinek od Smolic(połączenie Skawy z Wisłą)- cały kanał Łączany – aż do Tyńca: http://rejswisla.pl/
Pozdrawiam
RZGW i WZMiUW ma zastąpić nowa instytucja o nazwie Państwowe Gospodarstwo Wodne WODY POLSKIE. W RZGW i WZMiUW pracują ludzie jeszcze mianowani przez PO i PSL, którzy mają na sumieniu bardzo dużo bezprawnie i bezpodstawnie zniszczonych i zdewastowanych rzek i potoków pod pretekstem ochrony powodziowej, są to zwykli oszuści i złodzieje. W takim RZGW Szczecin np. pracuje 180 osób (informacje http://www.onet.pl) po reformie i zmiany nazwy instytucji większość tych osób trafi na bezrobocie. Do wszystkich marszałków sejmików wojewódzkich trafiło pismo , w którym proszono o wybranie osób pracujących w WZMiUW i RZGW do nowej instytucji PGW Wody Polskie. Cała reforma prawa wodnego oraz zmiana nazwy na PGW Wody Polskie to jeden wielki pic na wodę, gdyż instytucje zmienią nazwę a ludzie zostaną ci sami lub zastąpieni przez ludzi mianowanych przez PiS. A pro po robaczkarzy , to nie sądzę by na widok PSR lub SSR uciekali. PSR to powinna być formacja działająca jak Policja, współpracować z Policją a nawet CBA i CBŚ, i być opłacana przez Państwo, uprawnienia jak Policja, i być godnie opłacana. Pisałem na ten temat na forum WMH. Na Sole gdy nie ma wędkarzy nad wodą miejscowi kłusole łowią na bezczelnego na czerwonego robaka, co pewien czas się słyszy na Sole ,że jakiś miejscowy kłusol łowi na czerwonego i okupuję jakąś miejscówkę , łowi pstrągi, okonie i klenie. Gdy jest duża grupa spiningistów i muszkarzy nad Sołą , to ci miejscowi kłusole i robaczkarze zwijają sprzęt i spieprzają z nad Soły. Osobiście miałem przypadki, gdy idąc ze spiningiem nad Sołą, miejscowi robaczkarze i kłusole uciekali na mój widok ( może jestem podobny do jednego strażnika PSR lub są uwrażliwieni na widok spiningistów i muszkarzy w kapeluszach ). Miałem przypadek, łowiąc w pobliżu Kęt w lipcu, trafiłem pstrąga 36 cm, zaraz po wyciągnięciu pstrąga wyszedł miejscowy i zaczął łowić na spławik, na co łowił łatwo się domyślić. Drobna uwaga dotycząca klubu Renegat, od pan W. Duraj zaczął pracować w zarządzie okręgu BIelsko-Biała, to podobno klub Renegat jest w rozsypce. Gdyż pan W. Duraj zajmuje się sprawami związkowymi dotyczącymi PZW, a nie Renegatem. Nie jestem i nigdy nie byłem członkiem klubu Renegat. Zamierzam utworzyć alternatywę dla klubu Renegat, tj. Towarzystwo Przyjaciół Potoku Wapienica i Jasienica, zebrać grupę wędkarzy z Bielska-Białej i Czechowic-Dziedzic oraz okolic, by przejąć i zaopiekować się potokiem Jasienica i Wapienica wraz z dopływami. Tylko ,że potok Wapienica jest strasznie zniszczony i zdewastowany przez RZGW i WZMiUW, jest wodą pstrągową, a zarząd okręgu PZW w Katowicach zrobił z niego wodę nizinną (sic !). W związku z tym,że od dłuższego czasu jestem bez pracy i jestem nadal, plan utworzenia Towarzystwa Przyjaciół Potoku Wapienica i Jasienica muszę odłożyć na czas nieokreślony. Jeszcze jest kwestia czy będzie dużo chętnych wędkarzy zainteresowanych taką inicjatywą, ma być sekcja spławikowa, spiningowa i muchowa, nikt nie może czuć się dyskryminowany. W statucie towarzystwa ma być następujący punkt: działacze PZW , którzy zajmują wysokie stanowiska w PZW , tj. w zarządach okręgów PZW, by móc objąć wysokie stanowisko w Towarzystwie ….. lub chcą kierować Towarzystwem ……. muszą się zrzec stanowisk w zarządach okręgów PZW i zrezygnować z pracy w zarządach okręgów PZW. Złamanie niniejszego punktu będzie równoznaczne z wykluczeniem z Towarzystwa …….. Czy coś z tego będzie czas pokaże, na razie to tylko plany.
Bardzo dziękuję za tak szeroki wpis, niewątpliwie wiele naświetlający. Co do Renegata – nie mam pojęcia o jego kondycji. gdyż jakoś tym się nie interesuję. Nie usprawiedliwiając Wojtka Duraja [ w sumie się nie znamy, bo dawno temu wymieniliśmy kilka maili i widzieliśmy się na żywo dwa razy, łącznie z niedzielą 10 grudnia], ale z racji zmiany funkcji mnie nie dziwi, że nie zajmuje się klubem. Bardziej mnie dziwi, że w klubie nie ma następcy/następców.
Proszę dać znać, jak coś zacznie się pozytywnie rozwijać z Pana pomysłem na Towarzystwo.
Witajcie Koledzy, sporo jak widzę pytań do mnie. Otóż sprostuję wypowiedź Kolegi quest. Ja w Okręgu PZW BB nie pracuję, pełnię tam społeczną funkcję Prezesa zarządu. Co do Klubu Renegat, to formalnie nie istnieje już ponad rok, ale nadal wielu ludzi skutecznie działa, nadal sprząta rzekę, nadal ją patroluje, nadal współpracuje z domem dziecka. w tym roku zebraliśmy 5 000 zł które jutro jadę przekazać. Jako Prezes rozmawiam też często z Prezesem Okręgu Katowice. Pracujemy nad nowymi rozwiązaniami co do rzeki Białej. Żeby być na bieżąco wystarczy znaleźć na FB zakładkę klubową, tam wszystko jest potwierdzone relacjami zdjęciowymi. Autorowi tekstu serdecznie dziękuję za piękne słowa, ale nie czas na chwalenie się osiągnięciami bo wiele jeszcze do zrobienia. Wszystko by naszym wędkarzom łowiło się lepiej ! 😉
Do prezesa zarządu okręgu PZW W.Duraja – za zniszczenie i zdewastowanie rzek w powiecie bielskim i żywieckim odpowiada Kronika Beskidzka i Głos Ziemi Cieszyńskiej ( Kronika Beskidzka ) we współpracy z RZGW i WZMiUW. Dziennikarze Kroniki Beskidzkiej oraz Głosu Ziemi Cieszyńskiej są skorumpowani i opłacani przez RZGW i WZMiUW, nie muszę wymieniać jakie to RZGW i WZMiUW. Tam gdzie pojawiają się dziennikarze Kroniki Beskidzkiej tam są regulowane, niszczone i dewastowane rzeki i potoki. Dziennikarze ci mają na sumieniu min. Młynówkę Czaniecką ,potok Wapienica koło Czechowic, Sołę, Piotrówkę, rzekę Białą, można długo wymieniać. Proszę nie wpuszczać dziennikarzy Kroniki do siedziby zarządu okręgu w Bielsku-Białej i grzecznie wyprosić mówiąc -nie udzielamy wywiadów i informacji. Rzeka Biała jest sprzątana 1 raz do roku. Patrole i kontrole nad rzeką Białą to jedna wielka fikcja. Mam pytanie, gdzie była PSR i SSR gdy w trakcie regulacji i dewastacji rzeki Białej pracownicy RZGW Gliwice skłusowali i wybili pstrągi od centrum Bielska-Białej aż do Mikuszowic ?!!!. Pierwszy raz słyszę ,że funkcja prezesa zarządu okręgu PZW jest społeczna. A w sprawie potoku Wapienica , który z wody górskiej został przemianowany na wodę nizinną sam zadzwonię i nie zostawię na nich suchej nitki. I mam nadzieję ,że ten kretyn w zarządzie okręgu PZW Katowic który z wody pstrągowej zrobił wodę nizinną zostanie odwołany. A wie pan, w PO mówią, żeby żyło się lepiej.
Dziękuję Panie Adamie za ten „wspomnień czar” :), jak zwykle przygotował Pan dla czytelników coś ciekawego. Urodziłem się u schyłku PRL i nie dane było mi wędkować w tamtych czasach, ale wiem jak wyglądały tę wędziska z włókna szklanego, ciężkie młynki (bo trudno dziś nazwać to kołowrotkami) czy toporne żyłki których dziś z powodzeniem można by używać jako sznurków murarskich. Miałem okazję podziwiać taki sprzęt u sąsiada, starszego Pana który w młodych latach wędkował, i przyznam że oglądałem to wszystko z dużym zaciekawieniem. Sprzęt jaki był taki był, ale ludzie łowili, i to jak! Dzisiaj mamy najwymyślniejszy sprzęt i akcesoria, dostęp do przynęt znanych marek, brakuje jedynie … ryb. Czytając Pański artykuł przypomniała mi się pewna książka która wpadła przypadkiem w moje ręce dawno temu w antykwariacie – „Połamania Kija, Czyli Opowieści Wędkarskie”, zawierająca kilkadziesiąt barwnych, krótkich opowieści z czasów PRL-u. Przeczytałem ją chyba ze trzy razy od deski do deski.
Co do Okręgu Zamość – czytałem o tym jakiś czas temu, i pomysł wydaje mi się średni, dający pole do nadużyć. Możemy wprowadzać zasady „no kill”, „C&R”, zwiększać wymiary ochronne. Problem w tym, że poza garstką wędkarzy myślących, i takich, którym zależy na rybostanie, nikt się do tych zasad nie dostosuje. Mięsiarz i tak weźmie do domu sandacza 40cm, nawet jeśli zwiększymy wymiar na 70cm, ponieważ nikt tego nie pilnuje (brak kontroli Straży Rybackiej). Do serca weźmie sobie nowe przepisy jedynie wędkarz, który i tak wypuszcza wszystkie złowione ryby. To, co przede wszystkim musi się zmienić to ludzka mentalność. I to się już dzieje, ale następuje powoli. Coraz więcej młodych wędkarzy traktuje wędkarstwo jak pasje, a nie jak źródło mięsa. Wciąż jednak pokutuje mentalność z czasów PRL i zabieranie do domu wszystkiego co się rusza. Mieszkałem jakiś czas w Wielkiej Brytanii. Tam dużo ludzi wedkuje, nikt nie zabiera jednak ryb słodkowodnych do domu, o ile gatunki ryb uważa się za pięknie, o tyle ich mięso uważa się za mało cenne czy wręcz podłe. Anglicy owszem, lubią ryby, ale morskie, kupione w supermarketach czy przyrządzane w restauracjach. Po części wynika to z wygody, po części z zamożności. Po części też może z większej kultury i świadomości. Stąd w brytyjskich rzekach, kanałach czy jeziorach jest pełno ryb, a sztuki rekordowe łowi się regularnie, obok miejsca gdzie mieszkałem był kanał, gdzie regularnie wyciągało się szczupaki 1 metr i większe.
Ja osobiście lubię od czasu do czasu zjeść rybę, dorsza, tuńczyka czy łososia. Ale mięso szczupaka czy sandacza mi zupełnie nie smakuje, mimo że w PL przez wielu uważane jest za rarytas. A już zupełnie nie pojmuje, jak ktoś może zjeść np klenia, nie mówiąc o boleniu, a widziałem wędkarzy zabierających te ryby do domu. Zastanawiam się, czy taki wędkarz zabierający rocznie powiedzmy kilkadziesiąt sandaczy z wód PZW, zdaje sobie sprawę z faktu, że z jego rocznej składki wystarczy na zarybienie tej wody kilkoma sztukami tego gatunku? Dopóki ta świadomość i mentalność się nie zmieni, co jak wierze – przyjdzie z czasem, należy wprowadzić bardziej restrykcyjne zasady, zamiast wierzyć że ludziom przyjdzie sam rozum do głowy. Po pierwsze – uważam że opłaty za kartę wędkarską są zbyt niskie. Powinny być wyższe, a dodatkowe środki zostać przeznaczone głownie na opłacanie większej liczby strażników, a także na zarybienia. Oczywiście zakładając, że ludzie z PZW będą wydatkowali te środki we właściwy sposób. Nie chcę żeby to źle zabrzmiało, ale wyższe opłaty dodatkowo ograniczyły by dostęp do karty wędkarskiej ludziom mało zamożnym, którzy nieraz traktują wody jako tani sklep spożywczy. Po drugie – dlaczego nie zakazać zupełnie zabierania ryb z wód PZW? Spójrzmy na łowiska prywatne (na marginesie znacznie droższe niż wody PZW). Wędkarz płaci określoną stawkę dzienną, za samą przyjemność wędkowania. Jeśli chce zabrać rybę do domu – proszę oto cennik, za każdą zabraną sztukę proszę płacić dodatkowo od kilograma. Rzecz jasna nie wyobrażam sobie strażników chodzących nad wodą z takimi cennikami, mam na myśli że wędkarze wnoszą opłaty roczne do PZW, za przyjemność wędkowania, nie za możliwość zabierania złowionych ryb. W ten sposób mamy nad wodami PZW wędkarzy dla których wędkarstwo jest pasją, a mięsiarze odpływają nad wody prywatne. Swoją drogą wiem, że pomysł byłby ciężki do zrealizowania dla samego PZW, któremu bardziej zależy nad ilością pieniędzy ze składek, niż nad jakością rybostanu. Takie regulacje spowodowały by bowiem bunt sporej ilości wędkarzy (głownie mięsiarzy) i ich odejście z PZW. A wody i rybostan przecież „i tak się jakoś wyregulują same”.