Pierwszy raz od ponad 15 lat zdarzyło mi się nie być na rybach przez bite dwa miesiące. Słownie z jednym wyjątkiem, o którym poniżej. Wyrwałem się w ostatnią niedzielę września – pierwszą od kilku tygodni, gdy nie goniłem przy wykańczaniu domu. Naiwnie sądziłem, że od tego momentu będzie z górki, a tu figa – jak na razie dalej jest co robić. W niedziele także…
Pod koniec września w moich stronach było ciepło i przyjemnie. Nic więcej nie napiszę, gdyż nie mam pojęcia jakie było ciśnienie, temperatura itd. Wszystkie klamoty, którymi jakoś tam mierzę aurę, leżą gdzieś w jednym z dziesiątek pudeł. W ogóle to miałem zamiar wybrać się w całkiem nowe strony, na grubsze ryby ale okazało się iż tylko do kijów jakoś się dogrzebałem, natomiast nie mam pojęcia, gdzie są przynęty, kołowrotki i cała reszta. Bazowałem na będącym na wierzchu plecaku i tym co w nim było, a, że nie było za wiele, toteż pozostała zabawa z drobnicą. Byłem zresztą tak wyposzczony, że szczerze – absolutnie [choć wyjątkowo], nie miało dla mnie znaczenia, czy ryby żerują. Jakby był potop, to też bym pewnie pojechał.
Za każdym razem, gdy jestem nad wodą i rozkładam graty, odczuwam niezmienną od dziecięcych lat ekscytację. Cieszę się, że przez te wszystkie lata ten element u mnie się kompletnie nie zmienił, choć nie wiem dlaczego tak jest. Na miejscu, mając na horyzoncie szybko rosnące w górę wzniesienia u podnóży których, już bliżej mnie gdzieś tam kręci spora rzeka, dostałem wręcz jakiegoś amoku. Miałem wrażenie, iż czas na złożenie zestawu nie ma końca…
Nad samą wodą czekało mnie spore zaskoczenie. Niżówka, jaką pamiętałem jeszcze z początku sierpnia, okazała się być jeszcze normalnym stanem, wobec tego zastałem teraz. Niby niemała rzeka, teraz sprawiała wrażenie leniwie przesuwającej się nadal dość szerokiej, lecz bardzo, bardzo płytkiej strugi.
Powierzchnia wody, która zazwyczaj jest wyraźnie marszczona, choćby na bystrzach, sprawiała wrażenie lustra, tym bardziej, że praktycznie nie wiało. Czułem się jak nad jakimś kanałem.
Cudem zawieruszone dwie przynęty na bolenia odstawiłem wraz z żyłką 0,20mm. Po prostu dwudziestominutowa obserwacja rzeki pozbawiła mnie złudzeń. Ryby te nie dawały [i nie dały do końca dnia] znaku swojej obecności.
Śmiesznie niski stan i ekstremalna wręcz przejrzystość wody przeważyła i zrezygnowałem również z żyłki 0,14mm, którą tu zazwyczaj stosuję. Poprzestałem na aksamitnym zestawie z żyłką 0,10mm. Trochę bałem się o zaczepy, bo miałem w sumie niewiele przynęt; z drugiej strony – spodniobuty pozwalały wedrzeć się nawet w głębsze rejony, a mała ilość wody temu sprzyjała.
Na pierwszy ogień poszły jelce, których dość pokaźne stada pływały w pobliżu zwisających nad lustro wody wiklin. Wprawdzie nie widziałem zbyt dużo większych ryb tego gatunku, takich powyżej 25cm, których mnóstwo było rok temu, ale pewny swego, liczyłem na multum brań. I tu pierwszy „kwas”. Ryby praktycznie ignorowały wszystko. Nieważne jak podawałem przynętę [z wody, z brzegu, zza krzaków, klęcząc po pachy w wodzie]; sam upadek wabika jakoś tam je ciekawił, ale na tym koniec. Moje, nieco ponad godzinne starania docenił słownie jeden przedstawiciel gatunku. I nic tu nie pomogły finezyjne jigi, wirówki, woblery [wszystko w wielkości mikro].
Ponieważ świnki wiały gdzie pieprz rośnie na jakikolwiek ślad cienia, bądź innego znaku nietypowej nad wodą/w wodzie obecności – odpuściłem te ryby.
Generalnie wyglądało to wszystko blado, aczkolwiek zupełnie mi to nie przeszkadzało. Obserwowałem przez około dwie i pół godziny, bo byli w polu mojego widzenia – jedynych trzech wędkarzy. W tym czasie tylko jeden wyjął niewielką , około 25cm rybkę. Im też się nie wiodło. Wszystko wskazywało na to, iż ryby karpiowate tego dnia ‘nie istnieją”.
Poszedłem więc na łatwiznę, czyli okonki. I tu było znacznie ciekawiej, choć też niezmiernie trudno. Typowe zachowanie okoni tego popołudnia było mniej więcej takie. Staję nad śmiertelnie leniwym dziś zakolem. Pod przeciwległym brzegiem, wzdłuż zwalonego pojedynczego pnia jest rynna. Długa na jakieś 5m. Ma dziś może 1,5m głębokości. Nie więcej. Na początku bruzdy w dnie leży kilka większych głazów. Wiem, że tu są, bo nieraz tu łowiłem. Już od kilkudziesięciu minut garbuski udowadniają, że interesują je [przynajmniej z tych wabików jakie mam ze sobą], maleńkie, fioletowe ripperki o żywej pracy samego ogonka. Dwu i półcentymetrowa gumka, na 1,5g główce ląduje tuż pod stromą skarpą, z metr przed kamieniami. Ten metr przy dzisiejszym uciągu wystarcza, by sztuczna rybka dotarła do dna przy głazach, na początku rynny. Mniej więcej w połowie długości zagłębienia wyraźne branie, ale tego rodzaju, że posadzilibyśmy o to, co najwyżej małego jazgarza. Oczywiście pudło. Kolejny spływ przynęty. Podobne branie trochę niżej. Niby pewne, ale niebywale anemiczne. Znów pudło. Historia powtarza się jeszcze ze dwa razy. Potem cisza. Zmieniam przynęty i nic. Wracam do fioletowej gumeczki. Postanawiam nie zacinać, oraz zupełnie luzuję hamulec. Znów skubnięcie. Odczekuję sekundę i dopiero unoszę kij. Nawet nie markuję zacięcia. Hamulec oddaje linkę, ale tuż po przyciśnięciu jej palcem do blanku wędki wiem, że po drugiej stronie jest ryba. Fajna walka [tego dnia nawet jazgarz mnie zachwycił 🙂 ] i po kilkunastu sekundach mam na dłoni blisko 30cm okonia.
W podobny sposób wyjąłem z tego miejsca jeszcze cztery identyczne pasiaczki plus dwa mniejsze. I tak mniej więcej zachowywały się w całej rzece na tym odcinku.
Popełniłem może jeden błąd: zbyt późno zacząłem próbować je łowić w możliwe największych zastoiskach. Było ich tam więcej [może to efekt zdecydowanie zimniejszej wody]i brały znacznie chętniej, aczkolwiek podobnie niepewnie jak w nurcie. Natomiast mniej wybrzydzały i równie interesowały je „robale” oraz Arrowfish. Tu także trafiały się ciut większe egzemplarze o kolorystyce jak ze stawów – żółto i jasnozielone.
Ostatecznie stanąłem po tych może pięciu godzinach na nieco ponad 40 okonkach. Niewielką zdobycz tego dnia uzupełniły: wspomniany jelec, oraz klonek, jazgarz i brzanka góralka, w której odezwał się drapieżnik. Fajne było to, że nie było wszechobecnych karzełków, a co 6 – 7 ryba miała, jak napisałem nieznacznie poniżej trzydziestki. Po takim poście – dla mnie – cudowne popołudnie.
Olśniło mnie dopiero w drodze powrotnej. Około 20.00 na bezchmurnym niebie pojawił się wielki i okrąglutki księżyc… Z tej perspektywy byłem wdzięczny kolczakom, że choć chciało im się cokolwiek.
Przez telefon konsultuję z Pawłem, jak mu poszło. Okazuje się, iż w rozlewisku Wisły, przy całkiem innych warunkach w wodzie, kumpel zaczął już wierzyć w wędrujące kamienie [tzn. z przymrużeniem oka, zaczął się na tym zastanawiać, gdyż wydawało mu się nieprawdopodobne tyle razy mieć branie i zero]. Rozpoczął spinningowanie dość sztywnym kijem i plecionką. Zaliczył kilka – kilkanaście puknięć z rzędu. Też nic nie zaciął. Dopiero przestawienie się na kij do 10g i żyłkę 0,12mm przyniosło mu, liczne brania [pozostał przy tych samych przynętach: rippery po 6-8cm na 7g – łowił na spadzie z 1m na 3m, na granicy głównego nurtu].
Różnica była tylko taka, że średnia wielkość Jego okoni była o jakieś 5cm większa od moich. Dominowały ryby 28 – 32cm, których złowił kilkadziesiąt [przestał liczyć po 30-ym] w trzy godziny. Fotka poniżej pokazuje rybę złowioną tydzień później, gdy był z kolegą, a okonie już tak intensywnie nie żerowały.
Na koniec podeprę się naprawdę grubymi rybami Maćka. Trochę by podrasować ten tekst, ale też i jako ciekawostkę. Gość w ogóle jest dla mnie fenomenem, bo w tym sezonie złowił tyle dużych szczupaków i sandaczy, że mogę za nim wędki nosić, a facet nie bije swoich rekordów w łowiskach komercyjnych.
Zapewne część z Was czytała mój [chyba marcowy]wywiad z Tadeuszem Biernatem o łowieniu sandaczy. Gość ma po prostu fantastyczne wyniki. Powtarzalne zresztą, o czym przekonały mnie zdjęcia z ostatnich miesięcy. Miałem zamiar skopiować jego nieskomplikowane zresztą podejście do tematu, ale wszystkie te akcje z kupnem i wykańczaniem chałupy uniemożliwiły zamiar. Ale…
Kilku moich znajomych także poszło tą samą drogą. Co się okazało? Po sukcesach Maćka i klęskach pozostałych osób można wyciągnąć kilka wniosków:
– sandaczom nie pasują poprzecinane progami odcinki Wisły tuż powyżej Krakowa [nie wierzę]
– moi koledzy źle łowili [wątpię]
– dużych ryb tego gatunku jest bardzo mało
Otóż Maciek jako jedyny łowił poniżej stopnia Przewóz. Na, jeśli dobrze policzyłem 10 wypadach wyjął kilka przepięknych ryb, kilka mu spadło. Do tego można dodać ekstra kontakty z sumami z naprawdę wysokiej półki. Średnio miał dwa brania na 2-3 godzinny wypad [zawsze przed zmierzchem]. Nie odwiedzał jakiejś bankówki tylko przypadkowo wytypowane miejsce.
Jeszcze bodajże w końcu sierpnia złowił brzanę 72cm. We wrześniu pobił swój niedawny rekord. Kolejne brzanisko miało 74cm. Był tak zaskoczony, iż nawet nie rozłożył maty, jaką nosił ze sobą, by ryby sfotografować.
Głównym celem były sandacze. Znów kilka sztuk 70+, w tym największy okaz – 86cm.
Wszystkie gatunki złowił na dość duże, około 11cm uklejokształtne woblery bardzo płytko schodzące [0,5m]. Gdzieś między tymi okazami zawieruszył się też kleń 50cm.
Ponieważ kolega przegrał pierwsze walki z sumami [sandaczowe zestawy rwały, jak nitkę], któryś raz udał się tam z kijem na morze i plecionką o wytrzymałości 50kg. Wyjął malca, ale potem doczekał się byka przez duże B. Po kilkunastu minutach sum rozgiął potężną kotwicę…
Dodam więc ostatni, chyba jedyny trafny wniosek do powyższych: jednak fakt iż od stopnia Przewóz do Włocławka Wisła nie jest przegrodzona ma znaczenie.
Kolejna ryba – piękny jaź pokazujący, że nawet w małej około krakowskiej rzeczce można dorwać coś większego, choć trzeba tu już wiele cierpliwości i dużej dawki szczęścia. Znajomy internetowy, który czasem pisze mi krótkie i ciekawe relacje, złowił w takiej wodzie ślicznego jazia. Ryba jak widzicie nie weszła w typowy, pstrągowy podbierak.
Na sam koniec okazały szczupak Tomka, największy jakiego widziałem na zdjęciu z wód płynących naszego okręgu powyżej Krakowa w tym roku. Złowiony na niewielki woblerek. W moim wypadku byłoby po sprawie, ale Tomek wykazał dużą przezorność i założył stalkę. To podobno było jedyne branie dnia.
Oczywiście wszystkie te piękne ryby wróciły do swego świata żywe.
Choć do końca sezonu jest już niewiele czasu, sobie i Wam życzę takich ryb.
2 odpowiedzi
Z tą fascynacją kiedy przyjeżdżam na ryby mam tak samo jak Ty. Wciąż mam to samo uczucie przed pierwszym zarzuceniem jakie miałem 15 lat temu. Zmieniło się jedynie, że jak dawno temu mi nie brały, to pakowałem się i jechałem do domu. Teraz jak nie biorą, to mimo to zawsze jestem tak długo jak mogę i staram się coś wydłubać. Na rybach jest po prostu fajnie.
to Ty, Wojtek? 🙂