Wędkarstwo jest dla mnie czymś w rodzaju pogoni za emocjami, ściganiem się z samym sobą, rodzajem hazardu, wreszcie dziwacznym rodzajem kontemplacji, kiedy wyłączam się całkowicie i liczy się tylko skrawek zielono-wodnego świata. Tym razem napiszę bardziej zdawkowo, bo i tak raczej nie znajdę słów, które oddadzą poziom ekscytacji i wręcz eksplozji emocji, jakich nigdy nie doświadczyłem, łowiąc pstrągi, a i niewiele porównywalnych chwil mógłbym przywołać z nad innych wód, łowiąc inne ryby. Fakt jest taki, że cały pobyt przerodził się w pogoń, poszukiwanie dużego pstrąga, gdyż bardzo szybko te koło 40cm – tamtejszy standard – owszem, cieszyły mnie jak nie wiem co, ale w sumie nie miały znaczenia wobec tego, co momentami można było widzieć. Nawet żałuję, bo na ten wyjazd namówiła mnie Agnieszka, gdy po raz setny opowiadałem, jak dałem się zrobić w konia wielkiemu kropkowańcowi poprzednim razem. I stało się tak, że spotkałem rybę, której na razie przynajmniej, spotkać bym nie chciał…
Jestem z Pawłem. Rzeczka nr 1. To na niej postanawiamy się skoncentrować. Po pierwsze z poznanych przeze mnie, najbardziej pasuje nam do łowienia, jakie preferujemy. Po drugie bez pudła znamy miejsca dojazdu – nie tracimy cennego czasu. Wszystkie poniższe ryby, także te nie wyjęte, skusiły się na wahadłówki. Tylko jeden zjadł czerwony twister. Prognozy są zachęcające. Karol dzień wcześniej, na rzeczce z mojej perspektywy nr 5 [nie byłem nad nią], złowił życiówkę. 55cm!
Zaczynamy na łąkowym odcinku około 15.00. Widać, że koniec sezonu blisko. Nawet tu są ślady, pokazujące wędkarską obecność. Przez godzinę zaliczam spad malca, wyjście podobnego i coś odgryza ogon twistera. Kolega ma wyjście takiego 25cm. Parno i w tym terenie ciężko. Przenosimy się wyżej: kolega startuje przy jakimś spróchniałym, opuszczonym domostwie, ja jadę na mały drewniany mostek ze 2km wyżej.
Robi się chłodniej i totalnie chmurzy. Czuję, że będę żałował, bo zapomniałem czegoś przeciwko deszczowi, a jestem tylko w koszulce i kamizelce. Mój odcinek to fragment, gdzie ryby wolno zabierać. Poprzednio nie łowiłem tutaj, więc biorąc pod uwagę, iż mamy co najwyżej 3 godziny, postanawiam się z nim zmierzyć. Zrobiłem może 100 kroków, oddając z 20 rzutów. Woda szeroka na 10m, dno piaszczyste i równe jak stół. Około 20m przede mną jeden sterczący z dna kij grubości ramienia. Lekko wystaje nad wodę. Rzucam nieznacznie wyżej patyka. Wahadłówka będąc w okolicy jedynej tu przeszkody jest dosłownie porwana i leci w przepięknym skoku trzymana w paszczy przez bardzo grubego pstrąga. Na tle skoszonej łąki, którą mam po lewej stronie, wygląda to na reklamowy slajd. Koledze wysyłam sms, mając pstrąga w podbieraku, że trafiłem takiego w okolicach 40cm. Szybko go mierzę. Nie pomyliłem się – ma 39cm. Już ich nie przeszacowuję. Mogę spokojnie mierzyć na kiju takie ryby. Szybciej i wygodniej dla nich. To, czy mają pół centymetra w górę lub w dół dla mnie nie ma takiego znaczenia. Już nie ma.
Zaczyna kropić i robi się zimno. Dłuższy czas nie mam brań. Okazuje się, że nie tylko na mojej wodzie pstrągi z początkiem deszczu jakby zamierają i jeśli chcą w ogóle żerować, ma to miejsce po około 30 minutach o startu opadów.
Mijam kilka przepięknych dołów, dłuższych rynienek i zwalisk. W żadnej nic nie pokazało nawet ogona. Ani jigi, ani twistery. Zero. Znów mam na oko lipny fragment wody. Bliźniaczy jak ten z poprzednim pstrągiem. Różnica tylko taka, że jest jeszcze płycej, może do pół łydki, za to równolegle z nurtem leży pień [na szczęście bez gałęzi] długi na kilka metrów. Rzucam wzdłuż niego i odpowiedź jest momentalna. Szalone piruety, naprawdę ogień na kiju, mimo, że to zaledwie 37cm. To dlatego, jeśli potężnie ekscytuję się tymi rybami, to raczej późno letnimi niż z początku sezonu.
Teraz to leje. Zaczyna mnie łapać zębatka. W miejscach, gdzie nie ma szans dotrzeć wahadłówką, nie próbuję łowić jigami. Nie chce mi się ich zmieniać, tak mi zimno. Około 18.30 mam zamiar dzwonić do kumpla, by się zwijał, bo kapituluję. I ryby mnie na szczęście powstrzymują. Wyjmuję skromne 33cm, po czym kilka metrów wyżej mam minutę wariactwa z około 40cm pstrągiem. Ryba wyszła do blachy, ale chyba mnie zobaczyła, bo wyprzedziła wabik i jakby chciała go opłynąć. Zahaczył się przypadkowo pod płetwę grzbietową. Co się działo! Najpierw kilkadziesiąt sekund próbowałem go ściągnąć na siłę do podbieraka w dół z nurtem, a gdy już, już był prawie w nim, to minął mnie i wyrwał w dół. Korzystając z prądu wody robił co chciał. Wypiął się.
Nabieram otuchy. Zaciskam zęby i moknę dalej. Ryby, jakby się obudziły. Przerzucam kilka maluchów, jakąś trzydziestkę i kolejne 33cm.
19.30. Deszcz ustał. Woda jakby minimalnie się zmąciła. A może to wieczór i brak światła? Wychodzę na brzeg i odklejam od siebie mokre ciuchy. Wrzucam je w plecak i wyjmuję bluzę, którą przezornie z początkiem deszczu zdjąłem. Jako tako ocalała w plecaku, który cały „pływa”. Mokry jest tylko prawy rękaw. Dużo lepiej. Powolutku powraca ciepło. Już nie zaciskam zębów.
Kolejna fajna ryba. Po niezłym fikołku w podbieraku ląduje 35cm. Strzelam tylko fotkę z telefonu, który lekko zaparował. Dzieje się.
Za chwilę mam podobnego. 36cm. Ryby są przepiękne. Grubaśne, co szczególnie widać w wodzie. Kolory jak z książek, choć zdarzają się egzemplarze jakby z innej bajki.
Robi się na tyle szaro, że nie bardzo widzę gdzie leci przynęta. Dodatkowo mrok potęgują zwisające nad wodą gałęzie. Mam przed sobą trzy powalone w poprzek koryta drzewa. Woda robi się głębsza, dna nie widzę, więc nie ryzykując, postanawiam tu skończyć. Z brzegu obłowię tylko jeden kwadrat wody między drzewami. Chwilę się przyglądam, co by było jak trafi się cokolwiek większy, bo mam zamiar rzucać, stojąc z dala od krawędzi linii wody, w dół nurtu i poniżej jednego z pni. Woda między drzewami zdaje się stać. Wahadłówka z cichutkim pluskiem wpada tuż przed niżej leżący pień. Czekam kilka sekund, bo musi być znacznie głębiej. Potem dość szybki start. Intuicyjnie, bo nic nie widzę, przyśpieszam jakieś 3-4m przed drzewem leżącym bliżej mnie. Widzę już zakłócenie powierzchni jakie robi błystka i łup!
Wyskakuje szary w tej aurze pstrągal, którego instynktownie, korzystając że jest w locie, szarpnięciem „przesuwam” w górę rzeki. Ryba spada do wody po „mojej” stronie przeszkody. Ten szaleje ciut więcej. Wydaje mi się że ma już nad 40cm i poświęcam chwilkę na wyciągnięcie miarki. Kończę dniówkę na 41cm.
Po takich wertepach w chłodzie i deszczu prosta kolacja z serami, super chlebem i niezłym winkiem jest boska. Głośno wymieniamy się wrażeniami, choć jestem lekko zdziwiony brakiem wyników kolegi. Zaliczył kilka wyjść i chyba dwa maluszki w ręce. Znalazł za to przepięknie zrobiony, mający niecałe 4cm woblerek oznaczony literą P.
Robię szybkie notatki. Zaliczyłem około 30 wyjść/brań łącznie. Wyjąłem 10 małych plus 30cm, 2 x 33, oraz 34, 35, 36, 37, 39 i 41cm. Uznajemy, że wynik jak na pierwsze trzy godziny świetny. W końcu tak naprawdę odkrywamy dla siebie tę wodę. Najlepsze jest to, że łowiłem na fragmencie, gdzie ryby wolno zabierać. Widać, iż większość z tamtejszych wędkarzy jednak rozumie sens wypuszczania ryb. Bez złośliwości, za to ze szczerym smutkiem myślę, co by się stało, gdyby lokalne tereny najechał statystyczny „Kraków”, czy „Śląsk”. Uważam, że w jeden sezon nie zostałaby łuska na łusce. Przykre.
Świt 20 sierpnia. Przepiękny. Nie ma śladu grobowej aury. Niebo lekko się różowi, lekko błękitne jak z Pana Tadeusza.
Mała obawa jak będzie z wodą okazuje się zbędną, gdyż rzeczka ma cudowną właściwość: na tym odcinku nie ma w zasadzie dopływów, mogących ją zbrudzić. Płynie też w płaskim terenie, gdzie woda podeszczowa jest powolutku filtrowana przez hektary łąk i dzikich roślin leśnych. Na dodatek, co kawałek spotyka się dość duże wywierzyska w dnie, które ustawicznie pompują czysta wodę. Pewnie dlatego, ostatniego dnia, pomimo iż było tylko 13 stopni, miałem wrażenie, iż woda jest jeszcze chłodniejsza.
Ze względu, że Pawłowi pstrągi nie dopisały, polecam mu kawałek wody, gdzie poprzednio spartaczyłem tego dużego; miałem za to masę kontaktów. Sam jadę jeszcze wyżej. Tutaj rzeczywiście jest płytko. Nawet jak na moje standardy. Oczywiście, są doły i to takie, że hej, ale dominują piaskowe prostki z wodą pod kolano.
Bardzo szybko mam dwie ryby miarowe wg przepisów krakowskich. Tutaj – maluchy. Takie tuż nad 30cm. Jestem zadziwiony, gdyż wraz z dniem widzę bardzo, bardzo mało pstrągów. Spodziewałem się, że będę ich płoszył tutaj tabuny, ale tak nie jest. Może to wynik pogody. Około 6.00 zaczyn robić się ponuro. Niby znacznie cieplej ale słońce grzeje jakby zza szarej mgły. Szczerze, to nie odpuszczam żadnemu fragmentowi, tyle, że na tych płyciznach staram się posłać wahadłówkę jak najdalej. Opłaca się. Rzut jak inne. Wabik ciapie cicho o powierzchnię, szybki start i wielki bąbel na wodzie. Ale jakiś skubaniec zakręcił! Poczułem lekkie stuknięcie. Cierpko tak jakoś się zrobiło. Postanawiam jednak szybko przyspieszyć. Po paru metrach naprawdę mocny strzał. Nie odpuścił! Kocioł na wodzie jakiego wczoraj nie miałem. Może też płytka woda zwiększa wrażenia? Pomny poprzedniego wypadku nie daję luzu i dość szybko jest w podbieraku. Od razu wiem, że wczorajsze były mniejsze.
Szybko go odhaczam i na chwilkę wyskakuje na brzeg, by pokazać jaką rybę można tu złowić. W rzeczce mniejszej niż krakowska Białucha w Pękowicach. Ryba ma 43cm.
Na wszelki wypadek wkładam go w podbierak, ale ten skubaniec chlapie jak wariat. Ostrożnie przechylam siatkę. Wypływa na jasny piasek. Obserwuję go chyba kilka minut. Gdy sięgam po wędkę, by odnaleźć odrzuconą błystkę, ryba odpala jak strzała. Pruje gdzieś w górę i długo jeszcze widzę rozchodzące się klinowato falki. Patrzę w dół i w górę rzeczki. Co najmniej po sto metrów w obie strony woda jest tak samo pozbawiona jakichkolwiek kryjówek, czy głęboczków. Co on tam robił?
Potem mijam faktycznie kiepski odcinek. Jedyny tutaj, chyba naturalnie kamienisty, bo bardzo długi i beznadziejnie już płytki, do tego z naprawdę bystrą wodą. Zaliczam jeszcze dwie ryby warte odnotowania. Obie w większych dołkach . Jeden wychodził dwa razy i to druga ryba, jaką tu pamiętam, która reagowała po pierwszym, spalonym podaniu. Miał 37cm.
Kolejna o centymetr większa. Obie dały już niezłego czadu, obie wspaniale ubarwione. Poniższe zdjęcie ciut słabsze ale nie chciałem go mordować po dłuższym holu w kupie patyków.
Wkraczam znowu w przepiękny fragment. Brań niewiele, ale miejscówki…
W podobnych dołkach jak powyżej, mam dwa kontakty z rybami do 40cm, choć moim zdaniem nie większymi. Jeden tylko wyskoczył, puknął i zwiał. Drugi miotał się na wędce z 20 sekund, bo zagapiwszy się pozwoliłem tuż po braniu wjechać mu pod kupę kijów i tam zrobiliśmy sobie tor przeszkód. Wygrał.
Podziwiam otoczenie. Momentami słyszę odległe porykiwanie krowy, ale poza tym tylko odgłosy prawdziwej dziczy.
Przed 11.00 dochodzę do bobrowej tamki.
Powyżej której niestety nie da się łowić jak lubię. Przez kolejne 300 – 400 metrów jest z 1,5m wody. Jakby stała. Potem odcinek przypomina łąkowy z tym, że poza grząskim dnem, wielkimi kępami roślin wodnych, brzegi są niesamowicie zarośnięte. Godzinę w zasadzie tylko idę. Kilka prób brodzenia kończy się zapadnięciem w muł powyżej pasa, z którego ledwo wyłażę. Podsumowując. Brań niewiele. Wyjmuję 7 krótkich plus wspomniane 43cm, 38, 37, a także 34, 33 i 31cm. Trochę martwi fakt, że nie miałem kontaktu z naprawdę dużym.
Jestem już nie zdziwiony, a potężnie zaskoczony: kolega znów miał lipę. Kilkanaście brań malczaków. Widział za to potężnego już pstrąga. Stał nad płytkim wlewem i obserwował kilka lipieni. Jeden miał troszkę nad 30cm. Kumpel próbował podrzucać mu mikro jiga, paprochy okoniowe. Ponoć nawet podskubywał twisterek za ogon. Po kilku chwilach sielankę przerwało kilka małych pstrągów, jakby uciekających. Kolega spojrzał powyżej wlewu, a tam majestatycznie spływał w jego stronę około półmetrowy pstrąg. Oczywiście zignorował jiga, po czym zawrócił, ponoć nieśpiesznie i odpłynął w górę nurtu.
Po południu startujemy o 15.40. Pogoda jakby się ustabilizowała. Z ewidentnej burzy, która się rozmyśliła, mamy wspaniały późno letni wieczór. Ja robię tę samą trasę, co rano. Wiem już mniej więcej, co i jak – pamiętam niektóre co lepsze miejscówki. Niestety ryby biorą słabo, za to widzę ich całe watahy. W dwóch miejscach płoszę z płycizn ryby, które nieznacznie może nawet przewyższają tego z ranka. Niestety nie biorą. Jedyną godną odnotowania jest 39cm kropas.
Większość tego odcinka to ni mniej, ni więcej takie pozornie bezpłciowe fragmenty jak niżej.
Wszystko poprzedzielane, co 200 – 300m bardzo malowniczymi meandrami.
W zakrętach i przy zwaliskach bywa pod 2m. Niestety, znowu brak kontaktu z bykiem. Dla odmiany Paweł dzwoni i nieco drżącym głosem mówi, że widział monstrum. W odległości 3-4m, na płyciutkiej wodzie przy kępie roślin przepłynęła ryba o pokroju 60cm bolenia. Szybko wymieniamy opinie, że coś takiego nie ma szans wyjąć na naszym sprzęcie. Wykrakaliśmy…
Mozolny powrót przez zagajnik.
Dzień ostatni. O 4.00 wstaję by odnotować potężny deszcz. Odpuszczamy. Wstajemy o 7.00. Wciąż pada z gwałtownymi kwadransami ulewy. I tak na zmianę. Wbijamy się w cieplejsze ciuchy, coś na deszcz i w drogę. Kolega znów bierze odcinek, na którym w pierwszej wyprawie straciłem okaz, a ja idę na fragmenty, gdzie ryby wolno zabierać, gdzie łowiłem w pierwszy dzień.
Całe niebo płacze. Wie, co robi. Kozłowski będzie miał pogrzeb wędkarskich marzeń.
Woda ciut jakby wyższa. Zaledwie 13 stopni. Tyle, że nie wieje. Chodzę trzy razy wolniej w sztormiaku jak zbroja, bo nową kurtkę zostawiłem w domu. Cóż. Minęło może trzy minuty wędkowania. Z głupia próbuję rzucić w gąszcz olchowych gałęzi zwisających nad połową koryta rzeki. Nic to, że wody tam z 40cm. Jak nie trafię, to odczepię. Błystka jakimś cudem leci dokładnie pomiędzy gałęziami, spada w wodę, co słyszę, ale już nie widzę. Żyłka nie zawisa tylko kładzie się na powierzchni nurtu. Umiarkowanie szybko zaczynam zwijać stojąc w środku rzeki. Mam takie niemrawe puknięcie. Jak jakiś 25cm. Nie zacinam, to przyznaję, tylko lekko napinam kij, a tu spod gałęzi startuje rakieta. Taka grubo nad cztery dychy. Moim zdaniem 50cm nie ma ale bez wątpienia mój największy pstrąg, gdybym go wyjął.
Salto nr jeden. Oj, myślę, po takim zacięciu – będzie lipa. Salto nr 2. Jakieś te jego skoki są mimo wszystko ciężkie i ospałe. Może to pogoda. W każdym razie po drugim skoku nadzieja rośnie. Chwile zygzaków na piasku i skok nr trzy. Ryba leci w jedna stronę, błystka w drugą. Minę mam pewnie kwaśną, ale znoszę to po męsku. Trudno. Nie tym razem, to za rok. Brań niewiele. Za to deszcz łoi, że hej. Zdjęcie lipne, ale pokazuje, że lekko nie było.
Przy leżącym wzdłuż nurtu drzewie mam najpewniej kontakt z tym, którego złowiłem pierwszego dnia. Ryba pod 40cm jednak spada. Wstrzelił się w końcu Paweł. Okazało się, że zwyczajnie za wolno prowadził błystkę. Ma masę brań, sporo ryb spada. Zalicza jednak 36cm oraz 43,5cm. Chudy jak węgorz w porównaniu z tutejszymi rybami, ale niemały.
Nade mną jakieś fatum. Spinam kolejne dwie około 40cm ryby. Poza tym nie mam praktycznie brań. Jakby nie było ryb. W samo południe dochodzę, do odcinka, na który nie doszedłem ze względu na mrok pierwszego dnia. Jest szerzej, płycej. Znów kępy roślin w wodzie. Pięknie, tym bardziej, że tylko kropi. Na jednej z gałęzi znajduję streamer.
Płaskie brzegi minimalnie wydeptane. Nurt szybszy. Mam przed sobą dwie kępy roślin. Między nimi rynna. Jakieś 130cm wody. Rzucam od dołu, pod prąd, ale nic z nurtem nie wyskakuje do przynęt. Wychodzę na brzeg i ostrożnie obchodzę miejscówkę. Podaję wahadełko w rynnę między rośliny. Od brzegu w dół leży spory pień. To na gałęziach jego korony rośnie jedna z kęp roślin. Zapewne łatwiej było się zakorzenić. To tutaj odegrał się mój wielki dramat.
Pierwszy rzut. Spod zielska wypada pstrąg. Ale jaki! Nigdy takiej kropkowanej ryby nie widziałem w naturze. Może tylko tęczaki w hodowlach miały takie gabaryty. Zdecydowanie 60cm. Żółto – oliwkowe bydle, wręcz pomarańczowe. No, gigant. Walnął tak, że kij się zgiął po korek. Od razu wiem; będzie masakra jak wjedzie pod pień. Wjechał. Wkładam kij prostopadle do powierzchni, prawie do połowy długości. Dolnik celuje w szare niebo. Czuję jak ryba na wstecznym, podrygując mocarnie próbuje się wbić niżej w kierunku gałęzi zatopionego drzewa. Na chama, bez żadnych skrupułów ciągnę. Urwie to urwie…
Kilka bardzo długich sekund. Wyszedł. Ryba dosłownie leży na wodzie trzy metry od brzegu, chyba trochę zszokowana. Paszcza jak na pstrąga monstrualna, rozdziawiona jak wrota bramy. Niestety nie widzę błystki. Ale musiał zeżreć! Żałuję, że wtedy nie pokusiłem się o zdjęcie, ale sami chyba rozumiecie. Miałem, jak się to mówi – pełne portki strachu. Mogliby strzelać, a i tak bym tej wędki nie puścił. Ryba spokojnie spłynęła pod trzecią kępkę zielska, w górę rzeki. Tam jest płytko. Postanawiam wejść do wody nawet jakbym zalał spodniobuty, by odstraszyć go od ponownej próby wejścia pod drzewo [poprzedni duży, choć wobec tego olbrzyma, to nie najlepsze słowo, panicznie uciekał od moich nóg, gdy do nich dopływał]. W górę może sobie uciekać choćby i 50m. Dopiero tam widzę jakieś przeszkody wodne. Robię krok w wodę. Napinam lekko żyłkę. Chcę go sprowokować, mając świadomość, że nawet po tym, co było, ma lekko siły na kolejne kilka minut takich szaleństw. Żyłka nagle się luzuje. Pstrąg znika nawet nie wiem gdzie. Wtedy coś we mnie pękło. Tego, co usłyszały trawy, pobliskie krzaki i woda, lepiej nie przytaczać.
Nie wiem czy to możliwe, ale On najzwyczajniej przegryzł żyłkę. Kiedyś czytałem o czymś takim, ale sam nie wiedziałem, co o tym sądzić. Oglądam żyłkę. Żadnych śladów obcinki typu szczupak [skręcona końcówka]. Żadnych zmatowień końcówki, zniekształcenia przekroju, jak ma to miejsce w sytuacji, gdy żyłka pęka „wytrzymałościowo”. Tymczasem tu mam idealnie kolisty przekrój, jakbym ją przed chwilą kupił. A zresztą – jak była napięta w chwili gdy strzeliła? Na pół kilo co najwyżej. Wygląda, że przegryzł…
Jestem tak zdruzgotany, także tym, że przynęta głęboko w paszczy… Mam dość. Wracam jak z pogrzebu. Agnieszka próbuje mnie pocieszać. Wie, co czuję, wie jak ta ryba jest ważna dla mnie. Kolega dyplomatycznie zachowuje powściągliwość. Ma humor świetny. Złowił wiele ryb.
To ostatni dzień. W desperacji, po południu idę nad rzeczkę nr 2. Jest niestety bardzo mętna. Do tego z natury płynie szybko. Łowię z nurtem w ten sposób, że sporym woblerem próbuję prowokować ryby. Jeśli jest na ogół delikatne trącenie, to obrzucam miejscówkę czerwonym twisterem. Może faktycznie zbierają dżdżownice. W ten sposób łowię trzy ryby. Dwa maluszki i jeden ma 34cm.
Miałem jeszcze cztery kontakty, ale ryby albo nie chciały brać albo nie odnalazły w mętnym nurcie twistera.
Myślicie, że to koniec mojego pecha tego dnia? Nic z tego. Około 18.00 przestało padać i wyszło słońce. Idę, gdyż w pobliżu płynie rzeczka nr 1 – jej niższy fragment. Jest znacznie szersza. O brodzeniu nie ma mowy.
Przy zachodzącym słońcu moją nadzieję na wielkiego kropka odcina wraz ze sporym woblerem niemały szczupak. Chlasnął jak brzytwą, że nawet szczytówka nie drgnęła. Myślałem, że mnie szlag trafi.
Łowiłem szesnastką. Jeśli macie realne, namacalne dowody, iż duże pstrągi są w waszej wodzie i że nie zdarzają się raz na 10 lat, to zapomnijcie o takiej grubości. 18-ka, a lepiej 20-ka.
Napiszę tylko, że na ostanie pięć dni sezonu jadę tam ponownie. Straszne jest tylko to, że jak złowię dużego, a to kwestia czasu – jak nie w tym, to w przyszłym sezonie – to powiem: super. Ale zaraz potem dodam – „mały”. Wobec tego olbrzyma wszystkie już będą małe. Miałem chyba niezwykłe szczęście debiutanta, widzieć i mieć na kiju jednego z kropkowanych Matuzalemów tej wody. Taki pech.
16 odpowiedzi
Dziękuje . Napisane z polotem , czuć pasję . Świetnie się czyta takie relacje .
Gratuluję wspaniałej wędkarskiej przygody Panie Adamie! Jak widzę apetyt rośnie w miarę łowienia;)
Pozdrawiam
Witam, i na wstępie pozwolę sobie na odrobinę prywaty, jako,że znam Pana z opowiadań taty, mojego i Pana (w zamierzchłych czasach jeździliśmy z Pana ojcem na Dunajec; to wstawanie jeszcze w nocy by zdążyć na pierwszy pociąg i świt nad wodą – bezcenne). Wracając do artykułów i stronki w ogóle, co tu dużo mówić – ogromny szacunek i podziw. Wszystko czyta się jednym tchem, z wypiekami na twarzy. Gratuluję sukcesów, umiejętności i wytrwałości, czekając z niecierpliwością na kolejne relacje.
Tej sześćdziesiątki szkoda, wiadomo i z pamięci wymazać nie sposób, ale chyba i tak warto w ogóle przeżyć coś takiego, nawet jeżeli szczęście chwilowo „odpłynęło”.
Pozdrawiam serdecznie.
Bardzo dziękuję za pochwałę tekstów. Tak intuicyjnie zapytam – czy Pan jest może synem Pana Władysława?
Witam Panie Adamie, intuicja Pana nie myli, dokładnie tak.
Chociaż z różnych powodów z wędkarstwem, w moim wykonaniu wyłącznie spinningowym, łączą mnie jak na razie tylko wspomnienia sprzed kilkunastu lat, to coś tam jednak pozostało…. a już szczególnie upodobanie do łososiowatych.
Tak, że z racji znajomości naszych ojców, wiadomości mam stale „świeże” 🙂 Przy okazji, muzyczny wymiar Pana działalności, jak najbardziej w moim guście. Czekamy na podsumowanie sezonu.
Dodam tylko że mądre ludzie już przy pierwszym podejściu ostrzegali że 0,16 to nie jest żyłka na pstrągi ;))
Ryby faktycznie szkoda. Miejmy nadzieję że jakoś to wytrzepie…
Jeśli zaś chodzi o znaleziony wobler, to na jakieś 98% jest to Siek. Literka „P” oznacza po prostu że jest pływający.
Trzeba było mnie kopnąć za tę 0,16 już pierwszego razu, albo wrzucić do rzeki… A co do woblerka, to kolega świetnie go zidentyfikował. Też powiedział, że to Siek. Mnie zmyliła ta litera P, bo uznałem, że to jakiś znak producenta. Ot skrzywienie globalizmem, że tonący to S, a pływający to F…
Mam znajomego, który był założycielem sieka:) potwierdza, że to ich wobler. Swoją drogą na wędki muchowe takie grube pstrągi koledzy nie raz wyciągali na żyłkach 0.12. Co prawda wygląda to nieco inaczej. hol 40 minut a kij całkiem inaczej pracuje, amortyzuje wszystko. Od razu odpowiem na pytanie jak kondycja ryb: nie zdarzyło się jeszcze, żeby jakaś padła. Przy umiejętnym podbieraniu/wypuszczaniu i poprawnej reanimacji ryba nie ma możliwości odejść z tego świata.
Relacja niczym z Sanu bądź Dunajca 😉 W silnym prądzie Dunajca i 0,25 jest mało by zatrzymać pstrąga podobnych rozmiarów
Troszkę to nierozsądne (delikatnie mówiąc) łowić pstrągi na 0.16 w takich rzeczkach. Kiedyś Karol łowił na 0.18 i już za to go opierdzieliłem …
0.20 to minimum, chyba że ktoś nie szanuje ryb. Przecież to i hol szybszy i ryba bez woblera w pysku skończy.
Strasznie zazdroszczę. Szkoda, że u nas nie ma takich wód. Jeżdżę czasem na Dłubnie, Rudawę i Wilgę ale zastanawiam się jaki w tym sens. Ryby 15-20 cm i raz na kilka lat może coś koło 30-35 cm się trafi. Takie u nas są realia, że ja na pstrągi zakładam żyłkę 0.14 🙂
Mam to samo. Też stosuję 0,14mm po pierwsze, bo wygodniej się łowi, bo drugie, jak się trafi coś pod 40cm to można się podekscytować jako takim holem. Ja, odkąd bardzo przykładam się do spinningu, czyli od 2000r, to na naszych wodach nawet nie miałem kontaktu wzrokowego z czymś większym w kropki niż 40cm. Choć ryb miarowych [raczej tuż nad 30cm] jest w mojej ocenie dość dużo. Zależy od rzeki, jak i jej odcinka. Zimą przedstawię mój prywatny ranking wszystkich rzek krainy pstrąga i lipienia w naszym okręgu. Zjechałem je jak nigdy wcześniej. Cały maj, lipiec i sierpień na to mi zleciał. Generalnie strata czasu, choć parę odcinków mnie bardzo zaskoczyło na plus. Uogólniając ocenę naszych wód „górskich”, nie powiem, że jest źle albo dobrze. Jest dziwnie.
Całkiem możliwe że ten woblerek to Siek-m.
Dołączam się do gratulacji. Mam nadzieję Panie Adamie, że zaleczył Pan tym maratonem „salmonellozę „i pomimo nowego roku szkolnego przypomni sobie ,że Wisła jeszcze nie wyschła i pływają w niej ryby rhttp://www.forumkolazwierzyniec.fora.pl/bolen-czyli-rapa,38/jego-wysokosc-bolen,14-105.html.
Czekamy na relację !!!
Już wkrótce pochwalę się jak na razie moim największym pstrągiem – powoli piszę relację, a jest o czym pisać bez koloryzowania. A teraz to się zajmę w końcu „normalnymi” rybami. A, i do testów mam trochę przynęt, to opiszę te szczególnie skuteczne.
Dziękuję Wszystkim za wpisy, jaki i za maile. Przepraszam, że tak późno na nie odpisywałem.