Wyobraźcie sobie taką rzecz: mała, naprawdę mała, zapomniana rzeczka nizinna. Kiedyś w odległych latach zarybiona pstrągiem. Wiem, wiem – brzmi, jak żart. Jak marzenie naiwniaka. Rzeczka naprawdę istnieje. Ryb, jak na lekarstwo – to jej stan faktyczny, jednak na pewnym odcinku, przy odpowiedniej pogodzie… Te około 1000m z całych, może 10km cieku, bo taka jest mniej więcej długość siurnika. Poza moim znajomym i jeszcze dwoma wędkarzami, prawie na pewno nikt tu nie zagląda w temacie złowienia czegokolwiek, nie licząc paru dziadków z robalami i sprzętem sprzed 30 lat.
Dość liczne są małe rybki, głównie strzeble. Znacznie mniej jest kloneczków, ślizów. Pstrąg 30+ to duży sukces. Tych, którzy w miarę często łowią naprawdę poważne ryby w kropki, do razu ostudzę: jestem prawie pewien, że okaz powyżej 50cm tu nie mieszka. Co więcej, sądzę, iż ryba ponad 40cm byłaby wielkim sukcesem. Tu wszystko widać, przy normalnej wodzie i jeśli ryb nie łowimy, to je widać. I wierzcie, chciałbym, ale myślę, że gdy jakiemuś uda się przekroczyć kilo wagi to raczej spływa w dół, do Wisły. A co potem?
Mając chwilowo dość tłumu i doświadczeń na sztandarowych wodach okręgu, decyduję się na dalszy wypad, ale mam czas. W sumie to przypadek, bo z powodu choroby wokalisty, odwołaliśmy próbę. I tak, co weekend gdzieś gramy. Sprawa wyniknęła w południe, więc nad wodą jestem około 14.30. Wbijam się w wodery, pokonuję jeszcze błotnisty brzeg lokalnego wysypiska odpadów, bo tym jest chyba chaotyczna kupa śmieci, na częściowo ogrodzonym placu.
Totalne zaskoczenie. Zapomniałem, że cały wczorajszy dzień ostro polewało. Woda w rzeczce mocno trącona. Widoczność dla ludzkiego oka może z 10cm. Nad wodą nie pada ale jest dość zimno – niecałe 2 stopnie. Przy dużym zachmurzeniu, w wodzie nie widzę nic. Na rozgrzewkę odcinek z głębszą, jak na rzeczkę wodą i bardziej stromymi burtami. Tu praktycznie zawsze były 2-3 typowe dla cieku potokowce. „Typowe” czyli pod 25cm. Tym razem zero. Chyba nie widzą. Rezygnuję z wahadłówki i gumki. Zbity z tropu zakładam wobler, uznając, że ryby go choć „usłyszą”. Normalnie, ze względu na płycizny, woblerami konwencjonalnych rozmiarów łowić raczej się nie da. Ale dziś wody więcej. Dochodzi 16.00. Jestem bez brania.
Piaskowe wypłycenie, przechodzące w bardzo płytki, kamienny przelew. Rzucam już chyba dziesiąty raz. Nawet nic nie powąchało przynęty, nawet śladu zakłócenia pracy, pozwalającego przypuszczać, iż coś tam pływa. Znów wobler ląduje w miejscu, które moim zdaniem już penetrował. Tym razem widzę spory krąg i ładny, wyraźnie ponad miarę pstrąg, wije się w zimowym stylu. Po tych długich, prawie dwóch godzinach bez kontaktu, nie zareagowałem. Po prostu gapiłem się, póki potok się nie spiął, a nie trwało to dłużej niż parę sekund.
Wybudzony tym zdarzeniem z zadumy, staram się być bardziej czujnym. Znów puszczam wobler z prądem. Pozwalam mu dopłynąć kilkanaście metrów niżej, gdzie wiem, że jest dość głęboko, z płytkim kantem wzdłuż brzegu. Stoję sporo wyżej niż płynie rzeczka, stąd widzę zawracającego spod przynęty około wymiarowego pstrąga. Nie dał się już podejść.
Z jednej strony biję się z myślą, że swoją szansę już zaprzepaściłem, z drugiej wmawiam sobie, by nie odpuszczać piaskowym płyciznom, gdzie obecnie jest około 30cm równej i spokojnej wody. Jak poniżej. Żadnych spektakularnych miejscówek.
I znów taki fragmencik. Mulisto – piaszczysty odcinek. Prosty, choć przyznam, że tu dość często nie tyle łowię, co widzę przy normalnym stanie wody, uciekające spore pstrągi. Nie wiem, co im tu tak pasuje. Nad taflą prawie stojącej w tym miejscu rzeki, wisi do połowy jej szerokości gruby badyl. Długo mierzę by rzucić pod nim i zarazem możliwe daleko. Znam możliwość tego miejsca i wobler zakopie się w muł, albo nie będzie pracował, bardzo wolno prowadzony. Podczas zmiany wabika, zauważam, że pojawił się błękit, a dłonie przestały marznąć. Jest bardzo słonecznie. Nie wiem, może przez to słońce ryby zaczęły dobrze widzieć, a może rzeczka się czyściła. Wszak to tylko parę kilometrów. Ale się zaczęło.
Wahadłówka upadła ze sporym pluskiem z 5m poniżej badyla, nieco pod przeciwnym brzegiem. Dokładnie pod sterczącym kijem, gdy wahadełko wychodziło z dryfu i cokolwiek mocniej się kiwało, podpłynął do niego pstrąg. W stylu delfina, w delfinarium zbierającego obręcze rzucane na wodę, podbił leciutko czołem przynętę i tyle. Zdębiałem, bo ryba miała szansę być moim naj. Śmiesznie małym, ale dla mnie naj. Oczywiście mógł mieć i 38-39cm, lecz bardziej bym się skłaniał w kierunku 40 – 42cm, choć ciężko je szacować, bo mające trzydzieści kilka centymetrów, dość chude ryby wydają się dłuższe o czym potem przekonuję się kilka razy.
Stałem tam z kwadrans, ale nie dał się skusić.
Poniżej tego miejsca mam kolejne wyjście. Także bardzo przyzwoity kropek płynął za wahadłówką przez około dwa metry po czym w panice zawrócić. Znów kilkanaście rzutów, ale bez odzewu. Schodzę w dół. Dosłownie z pięć metrów. Rzut na skraj błotnistej mazi i gwałtowny atak. Ryba jest łatwa do opanowania na spokojnej wodzie bez zaczepów. Ale fajny. Wstępny pomiar w wodzie i mam 35cm. To ten z fotki głównej tekstu. Jestem ciut rozczarowany, bo wydawał się większy, choć z pewnością wyraźnie mu brakuje do tego cwaniaka pukającego w wahadłówkę.
Mijam szybko ekstremalnie płytki i bystry kawałek wody, po którym latem rzeczka się ledwo sączy. Kolejna mulista, płytka prostka. Rzucam pod jedyne tu drzewo, ale nic spod niego nie wypada do błystki. Dopiero po którymś rzucie w sam środek koryta, mam znów uderzenie. Ryba jest niby mocno, ale tak naprawdę delikatnie zahaczona. Do tego postawiła się dość znacząco.
Przykładam kijek i znów nie bardzo wierzę: identyczny jak przed chwilą, a dałbym mu zdecydowanie więcej.
Wpadam w coś w rodzaju transu i bardzo wolno obławiam dalsze miejscówki. Niestety, wszystkie głębsze jamki albo świecą pustkami, albo ryby z nich nie chcą żerować. W każdym razie znów jestem bez brań przez ponad godzinę.
Powoli szarzeje. Znów jest zimno. Zaczynam mieć kłopoty z widocznością. Błystka niekoniecznie upada, gdzie bym chciał. Znów płyciutka prostka. Szeroko jak na ciek rozlana, może nawet na 5-6m. Gumka turla się z prądem po piaszczystych muldkach w skos pod mój brzeg. Zatrzymanie. Bez zastanowienia zacinam. W płytkiej wodzie ryba znów sprawia wrażenie większej niż jest. Taki około 33cm.
Zdjęcie wyszło średnio, ale potem się już nie bawiłem z nim, bo czas naglił, a parę miejscówek chciałem zaliczyć przed zmrokiem. Tu wyszedł lepiej.
Końcówka wprawiła mnie w małą, ale jednak euforię. Następna leniwa prostka i widzę mimo szarówki, wyraźny krąg na wodzie. Nie, no – cudów niema – ryba. Rzut. Gwałtowny młynek i spinam grubiutkiego, jak na luty pstrąga. Nic szczególnego, lecz na pewno miarowy. Dzień cudów, jakie tu zdarzają mi się raz – dwa razy w roku. Ale nigdy o tak wczesnej porze!
Teraz już nie widzę nawet ocynowanego brzucha błystki. Na ostatnie może 300m zakładam perłowy twister, z tym, że na 2g, a nie jednym jak zwykle. Mam przed sobą ze trzy dołki, w których przy obecnym stanie rzeczki, woda praktycznie stoi. I co powiedzieć? W pierwszym piękne ale spudłowane branie. Musiał się poważnie skłuć, bo przygięło mocno, więc nie dziwię się, że nie powtarza. Szybko odpuszczam. Dołek numer dwa. Nie wiem, czy żyłka zatrzymała się na stojącej w środku koryta rybie, czy to jakiś pojedynczy kij przy którym stał pstrąg. Mam zatrzymanie, ale raczej „nieżywe”. Unoszę kijek – twister z pewnością lekko podskoczył i strzał. Około 34cm.
Dołek ostatni. Jest prawie ciemno. Podaję twister prawie w pionie, wzdłuż wielkich korzeni samotnego drzewa. Tu jest teraz wyraźnie ponad metr. Gumka nawet nie doszła do dna. Tak mnie pstrąg zaskoczył, że wyjąłem go prawie na zacięciu. Tym razem maluch pod starą miarę. Może to uratowało dołek, bo nie było chlapaniny. Postanawiam pomieszać w nim wodę. Trwało ładnych kilka minut. I w końcu delikatne, ale wyraźne szarpnięcie. Już prawie po ciemku widzę niezłego kropkowańca. Na czuja zsuwam się w wodę, bo nie ma szans dostać go ręką z wysokiego brzegu. Mam wody prawie po krawędź woderów. Rybę kładę ostrożnie na trawach i wypełzam na ląd. W świetle lampy, potokowiec jest piękny.
Z niedowierzaniem wyciągam centymetr, bo wygląda na to, iż nie ma moich oczekiwanych 4 dych. I nie ma. Ryba za nic nie chce mieć tych piekielnych 40cm. Mimo to bez żalu, znów osuwam się w wodę i powolutku trzymam rybę w wodzie. Nie ma wątpliwości, że nic mu nie jest. Jest zresztą zimno, a liście i trawy mokre jak po deszczu.
Dzień kolejny był już planowo zagospodarowany dla ryb. Z tym, że znów zachciało mi się jechać nad następny, uznany i powszechnie znany ciek. Pogoda wędkarsko rewelacyjna. Typowo jak w marcu. Niejednolite senne zachmurzenie przy około 5 stopniach, przeplatane wielkimi, ciemnymi chmurzyskami, pędzonymi bardzo silnym i zimnym wichrem, wraz z towarzyszącymi im krótkimi ale silnymi mżawkami. Woda czysta.
Miejscówki kosmicznie piękne dla oka. Fakt, masa zaczepów. Miejscami bardzo głęboko. Po około godzinie mam branie i spinam kropka w okolicach 25cm. Kolejne minuty, to na zmianę zakładanie lub ściąganie sztormiaka, ale nic więcej. Ryb jakby tu nie było. Za jednym z zakrętów zauważam kilka samotnych, śnieżnych plam, o średnicy około 3-4m. Jest ich z pięć, co kilkanaście metrów. Trochę dziwnie to wygląda. Staję nad jedną by zrobić fotkę, ale coś mnie kusi by sprawdzić, co to jest. Robię dwa kroki. Śnieg jest wyraźnie zmrożony. I nagle…
Cudem odrzucam kij i zapieram się szeroko rozłożonymi ramionami. Ochłonąwszy chwilę, dociera do mnie, że nogi mam w wodzie, ale wcale nie czuję dna. Wiszę na rękach. Trochę gimnastyki i jestem uratowany. Jeszcze raz sprawdzam, czy z kijem wszystko gra. Teraz robię fotę, ale samej dziurze.
Po kilkunastu minutach, coś dziwnie mi wilgotno w woderach. Ściągam jeden i wytrzepuję garść nadtopionego śniegu. W drugim mam z pół kilo przeźroczystych już granulek. Niech to, że od razu nie sprawdziłem. Mokro i chłodno. Dyskomfort.
Mam zamiar kończyć tę mękę, bo wiem, gdzie zakończę wędkarsko dzień. Nie może być inaczej. Wprawdzie ryby jakby się ruszyły. Wcześniej zupełnie niewidzialne. Na końcówce trasy podpływa do wahadłówki jeden pstrążek, a drugi malec spada i spinam małego okonia. Pod samym mostem, gdzie stoję autem, wahadłówkę lekko cmoka większy pstrąg. Widziałem go z daleka, ale chyba miał z 35cm, może ciut więcej.
Po 15.00. Trzeba się śpieszyć, bo mam góra półtorej godziny. Potem przynęty znów będę zbierać z konarów drzew. Rzeczka dziś jest już jak zwykle mała, cicha i niepozorna. A przede wszystkim kryształowa. Mam świadomość, że wczoraj skłułem tu kilka ryb, więc wyniku raczej nie powtórzę, ale nadzieja zawsze jest.
Pierwsze, wczorajsze dobre miejsca i nawet wyjścia. Dziś koncentruję się raczej na głęboczkach. Gumka, wahadełko i jeśli cisza, to wobler. Dopiero po ponad godzinie mam pierwszą rybę. Nie jest duży. Równo 30cm. Kłapną twisterek spod wielkiej wierzby.
Z pół godziny później po katowaniu wielkiej, jak na rzeczkę dziury, w końcu do woblera startuje identyczna sztuka. Początkowo wydaje się być większy, ale to kolejny trzydziestak i ani „centa” więcej.
Będąc w zasadzie na mecie, widzę w półmroku ewidentny spokojny spław. Ten jest w środku koryta, gdy dwie wcześniejsze ryby, to były takie szybkie wypady z ostoi pod brzegiem. Wiem, że tam gdzie pokazała się ryba robi się już absolutnie płytko, a wokół nie ma nawet drzew, a brzegi są płaskie. Przez chwilę obserwuje miejsce, czy to nie jakiś ptak, kij z drzewa, ale nic na to nie wskazuje. Ryba. Zanim dojdę tam, mam jeszcze ze sto metrów. Znów wspieram się perłową gumką, bo to jedyne, co widzę w półmroku. W miejscach, gdzie wczoraj miałem dwie ryby mam bardzo delikatne skubnięcia. Nic, co można zacinać. I nie pomogła zmiana koloru, ani rodzaju przynęty. Potem spada mi maluszek. Jeden z końcowych dołków. Wydawało mi się, że przerzuciłem rzekę, więc odruchowo szarpnąłem i twister ostro ruszył pod prąd. Zdecydowane branie. Długi ale chudy jak rosówka pstrąg, co i raz odskakuje pod drugi brzeg. Schodzę ostrożnie do wody, ale za późno. Odpiął się. Sporo większy od tych trzydziestek.
I deser. Mijam ostatnie drzewo. Dwa gramy na tym płytkim łuku to za dużo, więc sięgam po perełkę na 1g. Cierpliwie przeczesuję obszar spławu i pobliskie rejony, prowadząc wabik tuż pod powierzchnią. Pięć centymetrów silikonu, gdzieś tam, już w ciemnościach smyra lodowatą wodę. Wziął chyba w czwartym przepuszczeniu. Najpierw lekkie potrącenie i potem miękkie zatrzymanie spływu twistera. Walczył ładnie jak na „zimowca”. Znów się ciut napaliłem, ale ten też za nic nie chciał przeskoczyć czterdziestki.
Tak sobie tylko myślę, by te ryby dotrwały do sierpnia…
5 odpowiedzi
Szkoda że nie było Pana na zebraniu ,opozycja bez pana była mocno okaleczona pozdrawiam.
Szkoda że nie było Pana na zebraniu,opozycja bez Pana mocno ucierpiała pozdrawiam .
Na zebraniu nie byłem z dwóch powodów:
– wróciłem z koncertu o 3.00
– nikt tym razem mnie nie powiadomił [zawsze dostawałem mail], co akurat mnie nie dziwi; może źle szukałem ale na stronie koła też nie znalazłem tym razem info o zebraniu
Niemniej intryguje mnie określenie „opozycja” gdyż o ile pamiętam byłem jedyny przeciw w głosowaniu na prezesa plus jeden gość się wstrzymał…Prosiłbym o jakieś szczegóły na mail jeśli można.
Witam
Ja na „gumkę” jeszcze nigdy nie złowiłem kropka i zastanawiam się jak Pan to robi;-) mi natomiast udaje się złowić pstrągi jedynie na blaszki polskiej firmy Glan Gliwa nr1. trafiłem na nie przez przypadek w sklepie wędkarskim, czasami udaje się na Meppsy ale to w sporadycznych sytuacjach.
Nie bardzo wiem, co na to powiedzieć. Moim zdaniem pstrąga można złowić na każdy wabik. Jedynie nie w każdej wodzie, czy odcinku wody dana przynęta jest równie skuteczna, jak inna.Znam wielu rasowych pstrągarzy i nawet w na tej samej wodzie jeden twierdzi, że najlepszy jest wobler, a inny, że guma. Moim zdaniem pewne znaczenie ma temperament człowieka i jego podejście do samego łowienia.