Sezon, jeśli chodzi o duże ryby, czyli w moim wypadku w zasadzie tylko bolenie, jest żaden. Raczej się to już nie zmieni. Wiąże się to także z tym, że mam coraz bardziej dosyć poświęcania ładnych paru godzin, by „ustrzelić” jakąś większą rapę – jedną z coraz mniejszej puli, a w tym czasie naoglądam się buraków łowiących w strefach zakazanych, na szarpaka itp. I co gorsza, takim kmiotom od czasu do czasu zdarzy się piękny boleń, który zaraz dostanie w czapę. Jestem zły, że ta „głupia” ryba nie wzięła mnie, tylko takiemu dziadowi. I nawet jak by mój wynik też był niezły, to mam najzwyczajniej dosyć. To jeden z powodów, dla których lubię ponton: może być słabo z rybą, ale pływam tam gdzie ludzi relatywnie mało, na środkach pływających prawie nikogo i oszczędzam sobie nieciekawych spostrzeżeń, takich jak np. uchlana gromada ćwoków łowiąca bez obcinki w strefie zakazanej, w biały dzień. Ale kto pilnuje w tym kraju tak newralgicznych punktów jak np. progi na rzekach, a do tego w wakacje, w piątkowe popołudnia…
Czy jednak sezon jest/będzie słaby? Raczej nie. No chyba, że dla kogoś łowienie w rzece prawie 40cm okoni jest słabe. Dla mnie nie jest. A miejscówka drugi rok okazuje się powtarzalna, zaś garbusy z niej są coraz większe. Nie mam wątpliwości, wraz z wąskim kręgiem znajomych, iż jest tak dlatego, że je wypuszczamy. Łowione często rok temu trzydziestki w tym sezonie zmieniły się w rybki wyraźnie ponad 30cm, a okazjonalne 35-ki, obecnie zastąpiły ryby, celujące prosto w magiczne cztery dychy. I to żadna zaporówka, czy odległe jezioro, tylko Wisła.
18 lipca zaliczyłem dość długi wyjazd, który generalnie był lichy, gdyby nie pierwsze dwie godziny, w których bez przesady, okonie chciały wyrwać wędkę z ręki i nie ma w tym przesady. Popłynęliśmy rekreacyjnie i bez „napinki”. Na miejscu kotwiczyłem dopiero o 11.00. Jak się okazuje, by połowić naprawdę dużych okoni, nie trzeba zrywać się o świcie, pod warunkiem, że te ryby są. Pomijam kwestie warunków atmosferycznych. Tego akurat dnia pogoda była super: stabilne, umiarkowane ciśnienie, silny zachodni wiatr, dużo białych chmur i słońca. Woda ciepła – 20 stopni, nad wodą 25, w słońcu dużo więcej. Wisła powolutku opadała i była minimalnie jeszcze zmącona. Wprawdzie na początku miesiąca miałem pierwszy raz w tym sezonie kontakt z tymi okoniami, lecz w międzyczasie był znowu duży przybór. Nie mając pewności, czy oprócz dwóch wielkich bloków, które szczęśliwie leżą tu nadal na krawędzi dołu, nie przyniosło czegoś więcej, asekuracyjnie zaczynam od 7cm ripperka na 6g. Do tej pory ryby tu nie kaprysiły i wzorem normalnych drapieżników preferowały duże kopyta. Tyle, że rok temu to był schyłek lata, a mamy jego pełnię.
Rzut pod brzeg. Pierwszy przeszedł bez echa. Kolejnym staram się tak pokierować, by przynęta odpływała od opaski, jakby porywana przez leniwy nurt i skośnie przecięła dół tuż nad jego dnem. Rany! Mam bez mała trzy piekielnie mocne ataki w jednym przelocie. Nie wiem, czy to jedna ryba, czy kilka, ale żadnej nie zacinam. Ewidentnie łapią za ogon, który ledwo się trzyma całości. Na plecionce ataki okoniowych półkilowców są cudowne. W kolejnym rzucie to samo, z tym, że kontakty mam na zewnętrznej krawędzi dołu, tak jakby ryby w poprzednim prowadzeniu przynęty, wywabiło w kierunku otwartej wody. Ryzykując zaczep otwieram kabłąk i pozwalam wodzie, zaraz po upadku gumy, wyciągnąć kilka metrów linki. To gwarantuje, że wabik zbliży się do uskoku po dnie. No, chyba, że zaczepi głaz. Natychmiastowy atak. Okonie stąd mają taki świetny zwyczaj, że po atomowym, jak na ten gatunek braniu, fundują trzy gwałtowne szarpnięcia, jakby ryby ustawione głową pod prąd chciały natychmiast przykleić się do dna. Są niezwykle agresywne i ma się wrażenie w tym momencie, iż jeszcze kompletnie nie mają w swej rybiej świadomości, że coś jest nie tak. Sprawiają wrażenie straszliwie agresywnych. Natychmiast, więc w sekundowych odstępach, na mocno dokręconym hamulcu kijem fantastycznie zabujało. Spiął się. Za chwilę mam w podobnych okolicznościach mniej więcej 30cm pasiaka, który przy pontonie także mi spada, mimo, że nawet nie próbuję zrobić mu zdjęcia. Na szczęście po chwili mam powtórkę: ewidentna gonitwa w dołku, silne szarpnięcia bez skutecznego zacięcia, chwilka odczekana w okolicy wyjścia z głębszej wody na niewiele ponad metrową i kolejny. Ma 29cm i pozbawił ostatecznie przynętę naderwanego ogona.
Zakładam 9cm sino – szare kopyto na 8g. Wielgachny hak. Ale trzepnął! Takie łowienie jest super. Zero ściemy, żadnych paproszków, które choć mają swój urok w jesiennej zabawie z niewielkimi pasiakami, to nie ma co kryć – nie wytrzymują w konfrontacji z tutejszymi kolczakami. Kopyto się nie mieści w paszczy? No problem – zawiniemy, a hak i tak się zmieści.
Ryba ma równo 30cm. Okonie z większości rzek różnią się od jeziorowych znacznie dłuższym, przez co jakby dużo cieńszym trzonem ogonowym. Mają też zdecydowanie większe płetwy ogonowe, co doskonale widać szczególnie przy rybach 35+.
Walczą z determinacją pstrągów i powiem szczerze – bez podbieraka trudno je uchwycić ot tak sobie, za pierwszym razem. Nie mając tego dnia podbieraka straciłem kilka pięknych ryb, już, już się z nimi witając. Uciekają pod ponton po kilka razy, jakby bez oporu przyginając szczytówkę kija do powierzchni, a nie łowię zapałką.
Może dwa – trzy rzuty bez holu [brania są] i mam następnego pasiastego szaleńca. Ponieważ tego dnia, pomimo wściekłych pobić, część ryb była bardzo lekko zapięta, staram się holować z czuciem i za każdym razem blisko pływadła, popuszczam mocno hamulec. Nie zawsze coś z tego jest.
Czas pędzi okropnie szybko, jak zawsze w takich momentach. Kolejny piękny okoń zażarł kopyto do połowy jego długości. Najbardziej dziwi mnie jak radzą sobie z potężnym hakiem.
Znów parę minut ciszy. Staram się sprowokować możliwie szybko następnego. Nie jest tajemnicą, że gdy okonie biorą, to dobrze jest podtrzymywać je w stanie agresji, kolejnymi przelotami przynęt, bo w końcu któryś się kusi, a to z reguły uruchamia następną falę ataków. Mam kolejne pobicie. Mocarne przydzwonienie, po czym ryb muruje do dna. Sandacz? Kij może nie ekstremalnie, lecz pięknie ugięty.
Mozolnie, jakbym przesuwał drapieżcę pod prąd, a nie ciągną. Nie rzuca się na boki, nie „telegrafuje” w toni, tylko statycznie i mocno klei się do dna. Odrywam go od podłoża kilka metrów przed pontonem. Natychmiast wychodzi do powierzchni i kilkanaście sekund, jak pstrąg młóci taflę.
Piękny, gruby okoń. Jak jeziorowiec. Aga szybko strzela kilka fotek. Potem, jak rzadko nad rzeką, ceremonia wstępnego mierzenia okonia.
Okaz waży lekko z 0,8kg. „Micha” mi się cieszy od ucha do ucha. To dopiero godzina łowienia, a ja mam tyle wrażeń. Po odhaczeniu zmęczony nieco sesją rozbójnik, cierpliwie leży na dłoni już w wodzie. Oczywiści wróci do swoich kamratów. Zapewne ciut sfatygowany, moim zdaniem bardziej w swoim rybim, psychicznym jestestwie, niż w wymiarze fizycznym. Chyba senior tutejszego rodu.
To wszystko może wydawać się proste [o ile są ryby], ale wbrew pozorom, tutejsze okonie mają swoje „jazdy”. Najlepiej, gdy zna się położenie i wielkość dołu w którym żyją, dwa głazy na jego początku, oraz mniej więcej końcową krawędź. Niżej, w dół rzeki jest kolejne zagłębienie. Tam też przyniosło jakiś głaz. Tracę na nim fajną gumę, bo nawet po spłynięciu poniżej nie udało się jej wyjąć. Poprzednio tej przeszkody nie było. Istotne by przynęty jakby „zjeżdżały” po ścianie dołka w skos jego powierzchni i tuż nad jego dnem. Nie jest to łatwe, bo różnica wynosi ponad metr głębokości, a plecionka wciągana zbyt ciężką główką łapie na krawędzi różne patyczki czy kamyki i całe łagodne ale wyraźne szybowanie wabika na nic. Potem, jeśli nic się nie dzieje, trzeba zestaw przyhamować przed wyjście z dołka, na przeciwległej krawędzi. To drugie miejsce. Mam wrażenie, że ryby, tego akurat dnia atakują bardziej w obronie terytorium, niż z głodu. Dlatego mam stosunkowo małą skuteczność zacięć, mimo oszołamiających uderzeń. I równocześnie to prowadzenie w skos, jest nieznacznie tylko odbiegające od kierunku nurtu. Tak one tu mają. Jak zwykle próbuję wirówki. Taka prawie trójka ląduje na kraju dziury. Guzik. Chwilę jeszcze próbuję tego samego ze srebrną zerówką, ale podobnie jak w zeszłym sezonie. Błystki, jak na razie nie mają absolutnie wzięcia.
Mam następne branie i skuteczne zacięcie. Tym razem na krawędzi, na wyjściu na blat. Oceniam go jako tutejszy standard. „Półkilowe”, ostre 2-3 przygięcia, po czym silny opór, typowe miotanie się w toni. Ryba idzie jednak pod prąd, ku mojemu stanowisku. Nic nie wskazuje na jakieś anomalie. Tymczasem pod pontonem małą konsternacja, bo ryba [nie pokazawszy się nawet wcześniej], dostaje nagle turbodoładowania i wiem tylko tyle, że jest pod pontonem, który to kierunek wskazuje zagięta i zanurzona w wodzie, koliście zgięta szczytówka. Przeciąganie liny robię dość ostrożnie obawiając się spadu, co skutkuje chyba czterema dłuższymi odjazdami garbusa. Mam go na powierzchni. Jestem zdumiony jego siłą, bo ryba nie wygląda na większą od dostojnego poprzednika. Jest dość cienka. Z ciekawości mierze go dokładnie i…okazuje się, iż ten jest o całe 2cm dłuży. Naprawdę już niedaleko czterdziestki. Z rzeki! Dla mnie rewelka.
Jesteśmy zachwyceni. Tak piękne ryby, na może 30m kwadratowych. Gdy wypuszczam tego osiłka, zauważam właśnie ten niby chudy i bardzo długi trzon ogonowy z wielką płetwa. Przypomina okonie ze Skawy, tylko jest trzy razy taki.
Około 14.00 ryby zdecydowanie odpuszczają. Myślę, że część złowiłem, część spadła, co najmniej kilka dużych ukłuło się kilka razy i nawet takie żarłoki zaczęły coś podejrzewać. Jeszcze na średnie banjo mam jeden niezły okaz.
Ryba agresywnie, jak poprzednicy wciągnęła gumę, a że ogon w niej jest twisterowy, to pewnie się zapięła.
Potem, to już trochę męczyłem temat. Miałem dość dużo ataków na pomarańczowy ripper, ale nie były to gwałtowne brania. Uznałem, że mam do czynienia, z jakimiś nietypowymi dla tej miejscówki okoniami i rzeczywiście złowiłem kilka mniejszych sztuk [takich do 25cm]. Najlepiej brały na 6cm miodowy twistem z czarnym brokatem i żółty ripperek Mans`a. Obie przynęty na 5g – trzeba było tylko popuszczać dużo plecionki, by zeszły w dołek.
Potem próbowałem pływać za wzdręgą, ale one jak i inne gatunki kompletnie nie żerowały. Szło ku pełni i im bliżej wieczoru, ryby paradoksalnie żerowały gorzej. Nawet replay na okoniowej bankówce, dał między 18.00 a 19.30 zaledwie pięć kontaktów i trzy ryby [tylko jeden okoń typowy dla miejscówki].
Następnego dnia miałem zamiar skoczyć na pstrągi z kolegą, ale przejeżdżając w poniedziałek wzdłuż jednej z rzek, zauważyłem taki wysyp wędkarzy, że odpuściłem. Poza tym odstawiłem auto do przeglądu. Wylądowałem więc nad Wisłą znów dopiero w południe, ale bez pontonu – pływadło nie za bardzo mieści się w małym Polo Agnieszki. Co mogę powiedzieć? Warunki były doskonałe, lecz ukształtowanie dna utworzyło świetną przykosę w strefie zakazanej dla wędkowania, a za ową przykosą siedziały ryby. Naoglądałem się więc wędkarzy sprawnych inaczej. I nawet bym się nie skrzywił, gdyby wypuścili te ryby…
Z dużym trudem wlazłem na ledwo widoczny skrawek wilgotnego lądu.
Dość szybko złowiłem kilka sandaczyków i okoni i już, już liczyłem na fajną zabawę, ale się przeliczyłem.
Ryby albo nie żerowały tu zupełnie, albo było ich tu bardzo mało [skłaniam się ku temu drugiemu]. Boleń nie chodził, a żerował niestety tylko poniżej wspomnianej przykosy i przy dnie. Woda opadła w trakcie jakieś 20cm i zacząłem myśleć o wejściu na sąsiednią wyspę, znacznie większą. Pomarszczona od strony jej północnych krawędzi woda kusiła kleniową rafką. Niestety, oddzielający kawałki lądu wlew, był nie do sforsowania [wściekły uciąg i co najmniej 1,5m]. Poświęciłem się i w spodniobutach przedreptałem na potężnym słońcu kawał dzikiej burty, bo liczyłem, że jak rok temu, Wisła poniżej będzie płytka i wejdę na obiecującą wyspę od dołu rzeki.
Umęczony, stwierdziłem tylko, że jest tam teraz co najmniej metr głębiej. Nawet jakbym miał 2m i ważył 150kg, to niewielkie szanse przy tym nurcie.
Sąsiednia wyspa pozostała w sferze marzeń.
Na chwilę powróciłem na stare miejsce. Skończyło się na kilku szybkich braniach w postaci małego klenia, znów kilku niewielkich okoni, sandaczyka i małej kijany.
Ryby jako tako atakowały małe ripperki, ale chimerycznie: raz na 5g, a raz na dwóch. Generalnie żadnej reguły.
Poświęciłem się po raz drugi i sforsowałem rzekę. Na drugim brzegu też nie było lepiej. Jedynie w jakby kąciku, wśród wielkich głazów, tuż przy nich dość dobrze brały okonki. Różne. Od dosłownie 12cm mikrusów, po takie do 25cm. Najlepszy był paproch na 1g, ciągnięty samym kijem bez udziału kołowrotka wzdłuż głazów.
Po dniu przerwy, dobę przed pełnią robimy kaskaderski wypad z Pawłem. Jesteśmy na miejscu o 2.45. Jest piękna noc, księżyc jak jakiś balon nisko już na zachodniej części nieboskłonu, cudowne zapachy, wielkiej, nieskoszonej łąki. Co i raz dochodzą liczne, ale delikatne odgłosy spławów. Czasem można dostrzec niewielkie kręgi. Woda w kanale paruje jak jakaś zupa.
Ciężko coś sfotografować moim aparatem. O ile niebo czyściutkie – niesamowita ilość gwiazd, to wokół straszliwie mglisto. I zimno. To nie lada kłopot. Termometr pokazał mi w aucie tylko 9 stopni. Ponieważ jest ciemno, nie licząc mdłego w mgle światła z mostu, nie chcąc ryzykować, ręcznie wciągamy naczepę z pływadłem na wał. Potem sam ponton, już z silnikiem, co tu mówić – po omacku – na kołach staczamy po drugiej stronie wału do wody. Tak trochę ryzykownie. Ja trzymam ponton na linie, Paweł dokonuje abordażu, odpływa kilka metrów od brzegu, i dopiero tu, gdzie jest głębiej, bez kłopotu odkręca koła i wyrzuca na brzeg. Przyciągam kumpla, zbieram koła. Pakujemy wszystko. Latarki na czapkach już się świecą. Montujemy po kiju. Jest 3.15. Trzęsiemy się z zimna na okoniowej dziurze. Na cuda nie liczymy tak blisko pełni, lecz łudzimy się, że może ta godzina świtu coś da. Wieje już dość mocno, widać łunę wschodu słońca. Okazuje się, że na brzegu jest chyba sześciu łowiących. Ryby chyba nie biorą, bo towarzystwo, coś niecoś wypiło. Szybko zaczepiam czyjś zestaw. Kurcze – nie zauważyłem jeszcze jednej wędki bez świetlika.. Na szczęście czujność tych wędkarzy jest zerowa. Dociągam ich zestaw do pontonu, Pawłowi udaje się go uwolnić. Kolesi nic nie ruszyło. Żadne dzwonki czy inne alarmy. Może dobrze dla ryb. Do świtu mamy jedynie po 3-4 kontakty, wszystkie w jednym przepuszczeniu równolegle idących przynęt. Nie wiemy, co to było. Jakby ryba przygniatała pyskiem gumę do dna. Na dość długo i tylko leżącą na dnie, żadne tam sandaczowe „pstryk”. Mimo prób zacięć – same pudła. Adrenalina skoczyła na te 20 sekund. Potem pływaliśmy w różnych miejscach. Do 6.00 byliśmy tak zziębnięci, że strach. Tylko fakt, iż słońce zaczęło przygrzewać, nie spowodował odwrotu. Radość nasza była jednak krótka – szybko przyszły sinawe obłoczki, które zasnuły pół nieba. Dalej zimno. Mamy kilka brań. Marnych i apatycznych, coś mi się spięło małego po kilku sekundach. Ludzi na brzegach relatywnie, jak na ten fragment rzeki – sporo. Nie widzimy, by ktokolwiek coś złowił, nie licząc okonia z gruntu i sandacza, na 47cm, jak nas poinformował jego łowca. Cymbał rzucił gadkę w stylu „no kill”, zrobił zdjęcie, po czym poszedł z drugiej strony krzaka, i wsadził rybę w siatę…Nóż się w kieszeni otwiera, ale albo tacy ludzie wymrą, albo wyczyszczą wody do dna i wtedy zajmą się czymś innym. Krótko mówiąc – kulawa rzeczywistość.
W drodze powrotnej zahaczamy znów o uskok. Ryby w zasadzie nie biorą. Doczekałem się z 15 wątłych brań. Pierwsza ryba miała typowe tutaj prawie 30cm.
Brały najlepiej na wspominany wyżej twister z pieprzem. Przyznaję, iż jeden okoń [36cm] był już fajny.
Niestety skończyło się u mnie na słownie czterech rybach i kilku spadach. Paweł mając spory przy sobie arsenał, naprawdę dużo wariantów przetestował, lecz miał jeszcze mniej szczęścia niż ja.
Ryba najzwyczajniej bardzo, bardzo słabo przejawiała jakąkolwiek aktywność, a finalnie okazało się, iż prawie jej na tym stanowisku nie było. Echo nie kłamie. Po niewielkim okoniu kolegi i dłuższej ciszy, daliśmy sobie spokój.
W sumie można było wracać, lecz człowiek zawsze się łudzi. Trochę wysiłku, trochę wertepów i wodujemy się na żwirowni. Na oko woda jest przepiękna.
Tak naprawdę dość mocno mętno – zielona. Silny zakwit. Liczymy jednak na małe wzdręgi. To miał być taki test: jigi, kontra sztuczna ochotka. Dostałem lanie, ale nie uznaję do końca wyniku, bo niecałe 10 krasnopiórek w trzy godziny… Żarty. Paweł na ochotkę złowił ich 7, ja jedną na wirówkę. Do tego poza jednym, podobna liczba rachitycznych, bladych i chudych okonków. Żwirownia jest prywatna, łowimy w niej bez opłat za porozumieniem z użytkownikiem, więc nie ma, co marudzić, choć wygląda na to, że nawet liczne rok temu 20cm krasnopiórki „wyszły” z wody. Dokonuje się tu, jak niesie lokalna wieść regularnych odłowów sieciami. Do tego ta pełnia. Poczekamy na lepsze warunki, pewnie w innym łowisku i czasie, by ocenić wiarygodnie skuteczność przynęt.
3 odpowiedzi
Gratulacje efektów. Doświadczyłem podobnej sytuacji z okoniami na Sole przez ostatnich kilka dni, tyle, że rozmiary były o wiele mniej imponujące (największy 28 cm). Co ciekawe, jeszcze parę dni temu okonki wcale się nie ujawniały, a nagle z dnia na dzień – eksplozja. Wpłynęło na to zapewne ustabilizowanie się pogody i poziomu wody, w końcu przykręcili kurki na zaporach. Pomimo pełni brania bardzo dobre, ale do godz. 17:30. Później jak nożem uciął. Poranki również słabe.
Z tymi braniami u mnie było podobnie. Ranki i wieczory bardzo słabe, wręcz zerowe. Myślę, że brały w okresie, gdy księżyc był najdalej od ziemi, choć na dzień przed pełnią i centralny pełni to praktycznie nie żerowały, ale inna woda. Fajnie, że można się tak pobawić na Sole. To chyba okonie z zaporówek – w 2011r, pod koniec sierpnia polało mocno, puścili wodę i było bardzo dużo ryb 25cm i ciut większych. Trwało to przez tydzień, zanim ich nie wyłowiono. A nie wiesz jak jest pod tym kątem obecnie na Skawie?
Te okonki to niekoniecznie zrzuty z zapór. Zawsze było ich sporo. Obecnie na przeważającym odcinku Soły poniżej zapór praktycznie prawie nie ma innych drapieżników (z małymi wyjątkami), a więc i konkurencji pokarmowej, więc pasą się w spokoju na drobiazgu i rosną. Te większe – „zaporowe”, które zeszły w 2010 r. zostały chyba dosyć szybko skutecznie wybite, bo jeszcze w 2011 łowiłem sporo większych 25-34 cm, w zeszłym roku dominowały 18-27 cm, obecnie najwięcej trafia się 15-23 cm. Nadmieniam, że nie przyczyniłem się czynnie do zmniejszenia ich pogłowia, bo 99% (a może i więcej) moich trofeów obdarowuję wolnością :).
Na Skawie jeszcze w tym roku nie byłem, ale jak czas pozwoli, to wyskoczę i dam znać jak wygląda sytuacja.