Nie, tym razem nie będzie o wzdręgach. Nie brały. To znaczy, może brały w sobotę, ale przy bardzo silnym wietrze, który wiał cały dzień, nie było opcji łowić na dużej głębokości pyłkami, jakimi są mikrojigi. Zwyczajnie, warunki uniemożliwiały to. Na drugi dzień, za to rzeczywiście panowała aura, przy której postawiłbym większą kasę na krasnopióry. Przejechałbym się okrutnie. Milczały jak zaklęte. W ogóle następny dzień był słabszy.
A jak było? W sumie niby monotonnie. ale to była szczególna monotonia. Sobota to okoń, okoń, okoń i mogłoby się zdawać, że dzień był mało ekscytujący, a było akurat całkiem odwrotnie.
Nad wodą pojawiłem się tuż przed dziewiątą. Łowić zacząłem o 11.00. Pierwszy raz w życiu spędziłem nad wodą tyle czasu z wędkami, nie łowiąc. Dlaczego tak się stało, napiszę przy innej okazji. W każdym razie sporo się nauczyłem o silnikach i ich zestawianiu z pływadłami.
Ranek był bardzo chłodny [8 stopni] i taki pastelowo – różowo-niebieski. Bardzo senny. Od 10.00 pogoda zmieniła się zupełnie: zaczął wiać silny, zachodni wiatr, temperatura podskoczyła do 15 kresek, z tym, że przez wiatr tego się nie czuło, [jakby nie kurtka, to bym skapitulował po 14.00], niebo opuściła mgiełka, pojawiły się za to wszelkiej maści chmury. Wielkie, niezależnie od rodzaju. Przekrój tego, co można zobaczyć nad naszymi głowami. Do tego z różnym natężeniem plamy błękitu, okraszonego mocnym słońcem. Jakby był normalny stan wody, to goniłbym się z boleniami na ulubionym żwirowisku, ale jest tam teraz pół metra Wisły, która ledwo się toczy po kamykach.
Jestem więc na rozlewisku z leniwą wodą. Choć w sumie nie tak bardzo leniwą. Fala jaką robi wiatr, idzie akurat z nurtem. Pływadłem szarpie nieziemsko i stanie/chodzenie po półsztywnej podłodze, przypomina cyrk. Ustawiam się na uskoku. Tak naprawdę ustawiłem się za czwartym razem. Dopiero wtedy kotwica wpadła między większe kamienie i ponton nie dryfował.
Kilka razy marzył mi się dzień, totalnego żarcia tutejszych okoni, tak jak jesienią potrafią. Marzyło mi się, by mieć wtedy lekki kij i żyłkę, a nie dzidę i plecionkę, aby mieć frajdę z tych holi. Pogoda taka, że nadzieja rośnie. Kij oczywiście miałem. Do 15g, szybki i elastyczny zarazem, no i żyłka 16-ka. Tylko nie wygłupiałem się z przynętami. Kopyto 8cm na 8g. Pierwszy rzut. Żyłka wybrzuszona przez wiatr mimo, iż stoję, by rzucać jednak lekko z wiatrem [inaczej nie da się tu ustawić]; bardziej domyślam się, że przynęta na dnie, podniesienie, brak kontaktu….Jak nagle szarpnie. Na tym kijku to prawie jak boleń na mocnym zestawie. E, pewnie trochę przesadzam. Ale się to czuje. Tak, czuje się, chyba ten moment jak ryba próbuje pozbyć się wessanej 5 sekund wcześniej gumy…Tralala… Łatwo nie będzie. Drugi rzut. Sytuacja się powtarza. Kontakt odczuwam bardzo późno i zero. Dokładnie tak było do piątego zarzucenia przynęty. W piątym się udało. Kijem naprawdę gnie, ryba opiera się bardzo mocno jak na nawet rzecznego okonia. Tu już nie koloryzuję. Chyba że to nie okoń? Ale idzie jak kolczak. To musi być zdecydowanie ponad standard, nawet tutejszy, czyli wyraźnie ponad 30cm. Przy pontonie nurkuje jeszcze głębiej, a ma gdzie, bo stoję na 4m, a wziął mniej więcej na 1,5m głębokości. Szczytówka dotyka powierzchni – nie odpuszczam hamulca. Jest! No faktycznie spory. Ma około 35cm. Szeroki jak pobratymcy z jezior. Śliczny. Guma dość głęboko zjedzona, jestem więc spokojny. Sięgam po aparat. Ustawiam funkcję, by zrobić zdjęcie z bardzo bliska i skubaniec mi się wypina. Nawet go nie dotknąłem.
Dzwonią znajomi, z których część ma z wędkarskiego punktu widzenia, nieszczęście siedzieć w pracy, albo na jakichś studiach podyplomowych. Mówię, że na razie jest szał, tylko skuteczność mizerna, ale to dopiero pięć minut, i nie można nic przesądzać.
Szósty rzut. Znów mi spadł. O, podniosło mi się ciśnienie. Z kija nie zrezygnuję, ale żyłka idzie w odstawkę. Przy tym wietrze i tej odległości, [biorą z około 30m od pontonu] to jedyne wyjście. Tyle, że daję relatywnie cienką plecionkę: 10-kę. Po tej decyzji dostąpiłem okoniowego może nie raju, ale jednak czyśćca, omijając wędkarskie, polskie piekiełko z rybkami, co nie wystają z ręki. Aby nie przynudzać – sucha statystyka: zaliczyłem do 14.00, czyli w 90 minut około 60 pewnych kontaktów, wyjąłem blisko 30 sztuk, kilka spadło. Nie licząc trzech niewielkich pasiaków pod 20cm i dwóch najmniejszych z największych, które miały po 24cm, to cała reszta miała od 28cm w górę. Jako jeden z pierwszych, zameldował mi się piękny trzydziestak.
Ryby sprawiały wrażenie nienasyconych. Każdy spudłowany kontakt, był ponawiany. Wystarczyło po nieudanym zacięciu położyć gumę na dnie i po dwóch – trzech sekundach dość energicznie poderwać. Poprawka była murowana. Przynęty mimo rozmiarów, tkwiły głęboko w paszczach.
Jestem przekonany, że gdybym pozostał z tym zielonym kopytem, to wynik byłby dużo lepszy. Ale zacząłem się bawić i eksperymentować. Ryby nie zareagowały tylko na wirówki [to dla mnie tutaj prawdziwa zagadka], oraz na niewielką wahadłówkę. Nie chciały też typowych paprochów. Za to w twisterach, takich po 5-7cm rwały ogony jak najęte. Co ciekawe, twister, podobnie jak wirówka, nie miał tu wzięcia odkąd eksploatujemy miejscówkę. Tym razem było całkiem inaczej. Jedyna różnica w prowadzeniu gumy tego rodzaju, polegała na szybkości. Po zarzuceniu i odczekaniu paru sekund podrywałem twistery bardzo gwałtownie i kręcąc kołowrotkiem bardzo szybko z 5 razy, zatrzymywałem wabik. Opad do dna i znów krótki sprint. Bardzo silne ataki następowały w trakcie sprintu. Pewnie dlatego też twistery traciły ogony. Korzystałem w tym przypadku też z mniejszych gramatur: 5-6g. Kopyto dla odmiany atakowały, gdy było prowadzone flegmatycznie tuż nad dnem lub po nim. Źle mi się fotografowało przy wietrze, więc nie robiłem fotek z każdą przynętą, ale uwierzcie na słowo. Ostatecznie skorzystałem z około 4cm pękatego woblera. Bardzo rzadko ożywam tego typu przynęt na okonie. Atak był natychmiastowy.
W którymś momencie, mając na końcu zestawu bardzo twardy, biały 7cm ripper, coś palnęło w niego i dosłownie oderwało 1/3 korpusu, tuż za hakiem… Na pewno nie okoń. Żadnych śladów innych zębów. Ukoronowaniem całości był wspaniały garbusek, który znów pobił rekord tej miejscówki, do czterdziestki zostało już bardzo, bardzo mało…
Jak powiedziałem szał trwał do 14.00. Potem może akcja miała miejsce nadal, tyle, że dmuchnęło już tak poważnie [30km/h], iż nie było szans by z 5kg kotwicą utrzymać się w rejonie uskoku. Ponieważ przeciągało mnie z 20m w pobliże sporej kępy trzcin, odwołałem się ponownie do wirówki. I, ot przekora losu. Rzut, odczekanie, by przynęta opadła z pół metra [w tym rejonie jest może metr wody], zaczynam zwijać i… od razu potężne na tym sprzęcie, ale miękkie przytrzymanie. Tak mnie to zaskoczyło, że lekko spanikowałem. Choć może odwrotnie: przeszacowałem. Byłem pewien, że to około 2-kg szczupak i obawiając się o linkę, nie dociąłem. Po około 2 sekundach na powierzchni przekręcił mi się nerwowo około 65cm…boleń. Na tym elastycznym zestawie szybko się zanurzył i sunął w środek jakieś pół metra pod powierzchnią. Już ustawiłem sobie, trochę za mały na taką rybę podbierak, już myślałem, jak ustawię się z rybą na tle trzcin… Wypiął się po kilkunastu sekundach. Nie dociąłem go to raz, a dwa to błystka nr „0”… Tyle było emocji. Te trzciny są na zdjęciu „głównym”, na dalszym planie, tylko jak je fotografowałem, była zupełnie inna pogoda [sierpień].
Potem walczyłem dwie i pół godziny o przetrwanie. O staniu w pływadle nie było mowy, bo od razu wiatr przesuwał ponton, tak, że siedziałem plackiem.
Zaliczyłem kilka miejscówek, choć dosłownie przelotem. Nie licząc kilku potężnych zaczepów, to nic po drugiej stronie nie dało sekundy nadziei. Próbowałem na samym kraju brzegu, przyklejony do opaski łowić mikrojigiem, ale po urwaniu dwóch przynęt w dwóch rzutach, odpuściłem.
Po 17.00 wiatr ucichł wyraźnie; powróciłem na uskok. Okazało się, że okonie mają kolację. Trwało to do równo 18.00. Ryby były nieznacznie mniejsze, ale i tak zaliczyłem kolejne kilkanaście okazałych garbusków i jeszcze około 20 brań. Jedynie rozczarowały mnie inne gatunki. Jakby nic poza okoniami nie żyło w tej wodzie.
Kolejny ranek, jak napisałem wcześniej zanosił się tym razem na wzdręgowe eldorado. Lekkie, przymglone słonko, znacznie cieplej. Wiatr też zachodni, ale delikatny. Kolega był od świtu i sprowadził mnie szybko na ziemię. Wyjął wprawdzie prawie 60cm szczupaka, ale okonie spały. Były brania, ale nieliczne. Zameldowały się mu tez dwa niewielkie sandacze. Pocieszamy się, że może będzie jak wczoraj, że wiatr ruszy przed południem. Za to z wielkimi nadziejami płyniemy w rejon, gdzie do tej pory łowiliśmy krasnopióry. Uzbrojeni w nowiutką dostawę mikrojigów, jesteśmy pełni optymizmu. Tymczasem rzecz wypadła blado. Pierwsza miejscówka zero, druga zero, kolejne napłynięcie – podobnie. Czwarte kotwiczenie i Paweł cieszy się, że będzie miał pierwszą kolorową rybkę. I ma, tyle, iż niewielkiego okonka. U mnie coś próbuje, tak mi się wydaje – mamlać maleńką przynętę, lecz po pustym zacięciu, uznaję, że to jednak jakaś nierówność dna. Ponawiam rzut i sytuacja się powtarza, ale ze szczęśliwym finałem. Od razu jasne że rybka ciut większa jak na białoryb, ale z pewnością nie wzdręga. Coś kręci się niemrawo nad dnem. Ale opór jest jakiś taki bez wyrazu. Nawet jak na płotkę, bardzo mizerny. Po kilkunastu sekundach wyciągam z głębokości 5m fajnego [bo niemałego], 30cm krąpia.
To kolejny gatunek do kolekcji ryb – wielbicieli mikroigów. Z tym, że ogólnie jakoś mi to nie poprawia nastroju. Ryby ewidentnie nie żerują. Mam jeszcze kilka sekund nadziei z czymś większym, ale z dużym prawdopodobieństwem podciętym. To „coś” uwolniło się dość szybko. Poświęciliśmy krasnopiórom z 90 minut. Tkwilibyśmy tam pewnie dłużej, gdyby nie wiaterek. Rzeczywiście powiało około południa. Znacznie słabiej, niż dzień wcześniej ale jednak. Inna różnica była taka, że momentami także ze wschodu. Widać było, że nastąpi przełamanie się cyrkulacji. Początkowo okonie znów pięknie żerowały. Rybki jak zawsze w tym miejscu bardzo przyzwoite.
Powróciły tylko do swojego zwyczaju: 4-5 brań z rzędu i cisza przez kwadrans. Aha, i interesowała je tylko większa przynęta, najlepiej zielone kopyto z dużą ilością brokatu. Trafił mi się też szczupak, tyle że w rozmiarze niegodnym aparatu.
Dodam, że w ostatni weekend można się było przekonać o ilości wędkujących. Widać, że niżówka wygnała wszystkich z podgórskich rzeczek i rzek i jedynie niektóre odcinki Wisły stanowią jeszcze jako taką alternatywę. Kto przyjechał po 8.00, mógł co najwyżej osiąść w największych chaszczach. Wszystkie wydeptane miejsca na brzegu – zajęte. W polu widzenia dziesiątki wędkujących. Na wodzie, w niektórych rejonach łódka przy łódce. Nie przesadzam. Praktycznie wszyscy w jednym celu: złowić szczupaka. Dominowała żywcówka. Na oko – 80% kijów. Nie lubię tej metody. Nieszczęsne okonie, płotki, karasie, czy nawet kleń [bo jednego około 25cm widziałem na zestawie], na ogół bezsensownie wisiały w toni. Owszem, w polu widzenia nawet brań było sporo. Szczupaki miały średnio po 30cm… Nie licząc sztuki złowionej przez Pawła [i oczywiście wypuszczonej], w strefie, gdzie mieliśmy dobry ogląd, poległy dwa miarowe zębacze: jeden nieznacznie nad wymiar i drugi w okolicach sześćdziesiątki. Podobno trafił się boleń – samobójca. Nie widzieliśmy go, ale ryba miała ponoć dobrą czwórkę [jak się domyślacie została zważona w domu], a od tego wiatru coś jej się pomyliło, bo pechowiec zjadł rosówkę.
Jedna odpowiedź
o jak ja bym tak chcial!