Nie wiem, ale jakoś się zniechęciłem do Sanu na tym wysokim odcinku. W sumie, może powinniśmy zostać jeszcze jeden dzień i sprawdzić, co się dzieje w ujściu Osławy, gdy San jest już czysty. Postanawiam jednak odwiedzić Wisłok – rzekę, którą bardzo miło wspominam z ostatniego pobytu, było nie było szmat czasu temu. Nie wiem jak dziś, ale na tamtym, nizinnym rzeszowskim odcinku, mimo z obecnej perspektywy – kiepskiego podejścia, łowiłem całkiem sensowne ryby, choć może nieliczne. Tym razem zahaczam o Wisłok w znacznie wyższym biegu.
Docieramy na kwaterę około południa. Do rzeki mamy 3 km na nogach. Zajmujemy lokum i mimo sporego upału, choć już mniejszego niż dwa dni wcześniej, udajemy się nad wodę.
Często się używa określenia „rzeki Podkarpacia”. Jest to dość mylące, ponieważ wody te bardzo się od siebie różnią i nie tylko z wędkarskiego punktu widzenia, bo w tym przypadku, każdy wędkarz wskaże jakieś niuanse, każda woda ma inną duszę i ewentualny czar. Począwszy od Soły na zachodzie po San na wschodzie, od strony geologicznej, [choć słabo się na tym znam], na oko woda płynie po bardzo różnym podłożu i już to niezwykle różnicuje powyższe rzeki. Z mojego, wędkarskiego punktu widzenia można podzielić ten region na trzy grupy. Pierwsza to Soła, Skawa, Raba i Dunajec. Niezależnie od wielkości czy ilości zbiorników zaporowych, są podobne wizualnie. Dno budują liczne otoczaki różnej wielkości. Latem pokryte niestety dość często zielonymi, nitkowatymi glonami lub równie śliskim brunatnym nalotem. Woda w dzień pogodny zdaje się być zielona lub niebieska.
Grupa druga to Wisłoka i Wisłok. Rzeki jakby przejściowe. Płyną podobnie jak San po skalnych blatach, ale widać też otoczaki i drobniejsze odłamki z kamiennych płyt. Szczególnie w Wisłoce te skalne rafy, zarówno optycznie jak i pod butem sprawiają wrażenie jakby twardego, lecz zarazem zbutwiałego drewna. Ich woda zdaje się być mało przejrzysta, lekko brązowa, lub żółtawa. To złudzenie. Ryby widzą w niej doskonale. San z kolei, to rzeka skalnych kaskad zachodzących na siebie. To wszystko jest sporym uproszczeniem, tyle, że z wędkarskiego punktu widzenia nie jest pozbawione sensu. I mówię ty oczywiście o porównywalnych odcinkach, bo zupełnie inna jest choćby Raba na ostatnich kilometrach od swojego górnego biegu. Podobnie z pozostałymi rzekami. Nie wrzucam do tego worka Ropy, którą znam marginalnie i Białej Tarnowskiej, na której nigdy nie spinningowałem.
Tak, więc docieramy nad wodę po około 30 minutach spaceru. Wchodzimy na most i opada mi szczęka. Spodziewałem się chaszczy itp., ale to, jak wygląda rzeczywistość, pozbawia mnie złudzeń.
Szpaler koszmarnie ciasnych wiklin, małych brzóz i innych drzewek w zasadzie daje możliwości wyłącznie wędkarzom stacjonarnym. Nieliczne, dosłownie wycięte w gąszczu stanowiska, są tak nieliczne, iż łowienie w nich wymagałoby dokładnej wiedzy, gdzie są i ile ich jest i przemieszczanie się z jednego do drugiego…autem i tylko tam gdzie droga jest w pobliżu rzeki. Nawet terenówka niewiele wnosi. Jest tych miejsc znikoma ilość. Być może łatwiej bywa na wiosnę, w kwietniu, kiedy jeszcze nie ruszy zieleń na 100%. Wierzcie mi, wiem, że się koloryzuje, mówiąc o nieprzebytych plątaninach krzewów, ale nie da się. Chyba, że z maczetą i siekierą. Zostaje druga opcja – okolice mostów. Są trzy. Skrajne – oddalone od siebie o jakieś 18km.
Zaglądam pod ten, na którym jesteśmy. Czuję podekscytowanie, jakiego dawno nie miałem. Ryb jest mnóstwo. Szczególnie świnek do 30cm, choć na krawędzi przepastnej dziury błyskają takie, jakie ostatnim razem widywałem jeszcze jako dzieciak, na Rabie pod koniec lat 70-ych. Sztuki grubo ponad 40cm. Piękne. Podpływają do potężnego kamienia i obskubują z krótkiego, brązowego nalotu. Te małe błyskają stadkami po 10-15 sztuk na śmiesznie płytkiej wodzie. Tak mi się wydaje. Sporo małych brzan buszujących pośród dziesiątek kiełbi. Uklejki i bardzo liczne klenie, choć przyznam, że nie widziałem większego niż 40cm. Kleniem w ogóle ta woda stoi z punktu widzenia spinningisty. Samo dojście pod most, mimo, że wydeptane, to prowadzi przez takie pokrzywy, że daruję sobie slalom między nimi w kąpielówkach i klapkach. Nieco zmartwieni i uchodzeni dwa dni wcześniej po Osławie, zawracamy, nawet bez rozkładania wędek. No, nie tak do końca. Zamieniamy dwa zdania z trzema wędkarzami. Jeden to starszy, chyba nie wylewający za kołnierz człowiek. Sam zagadał. Potwierdza, co widać: woda jak na polskie warunki rybna, lecz spinningista ma ciężko. Drugi to gość w sile wieku, o lansie harlejowca, muszkarz. Zainteresowany tylko kropkowańcami. Mówi, że tu nie łowi, bo pstrągów jak na lekarstwo, a warunki nad wodą określa jako bardzo wymagające. Najwięcej dowiaduję się od młodego chłopaka, którego odnajduję w jednej z nielicznych, wydartej naturze wolnej przestrzeni. Jest miejscowy i zna tę wodę doskonale. Łowi głównie na drgającą szczytówkę z niewielką oliwką i dość długim przyponem. Na haczyk zakłada kawałek chleba ze skórką. Przyznaje, że celem są klenie. Twierdzi, iż sztuki w rozmiarach 45-50cm łowi się całkiem często. W temacie szczupaka, jego zdaniem jest już znacznie słabiej, a dominują osobniki do 40cm. Czasem zdarzają się pokaźne okonie. Chyba nie konfabulował, bo odpowiadał bardzo szybko, bez namysłu i rzeczowo. Z doświadczenia zresztą wiem, że ryby najbardziej „rosną” starym wygom, szczególnie tym, którym wyniki w ostatnich sezonach poleciały mocno w dół.
Zaliczamy kolejny marsz w drogę powrotną. Nie chcąc tracić czasu, siadamy w auto i już uzbrojeni w wodery, spodniobuty, znowu kierujemy się w okolice znajomego mostu. Mimo upału wbijam się w spodniobuty. Już wcześniej namierzyliśmy, zaczynający się około 300m w górę rzeki, ciągnący się może 200m płytki fragment z w miarę dostępnymi brzegami. Wędkarsko na pewno mniej atrakcyjny, ale widzieliśmy liczne drobne i średnie ryby. Najpierw schodzę pod most. Tu kolejne zaskoczenie. Woda po kolana, w której pluskały się małe brzany, widziane z góry, ma w rzeczywistości drugie tyle głębokości! To właśnie jest złudzenie tego żółtawego koloru rzeki. Prysła nadzieją o brodzeniu środkiem. Tuż poniżej mostu woda ma jak nic pod 2m i ciągnie się taki fragment do następnego zakrętu… Łudzę się jeszcze, że będę szedł samym krajem wody, pod nawisami wierzb.
Wygląda, że będzie to przynosić dobre wyniki. Idąc pod prąd, na już na pierwszych metrach, widzę spław ciut większej ryby. Z trudem zapieram się na wielkich, nierównych kamieniach, a plecami wbijam w gałęzie. Pierwszy rzut. Ledwo napiąłem żyłkę i ryba wzięła. Nieznacznie ponad półkilowy kleń.
Niestety na tym się kończy. Przechodzę może 20m i porzucam niebezpieczny pomysł. Krawędzie brzegu przypominają świeżą, niestabilną wiślaną opaskę, tuż pod nią woda jest niebezpiecznie głęboka. Trzeba by mieć sekator, bo mocować trzeba się z całkiem grubymi gałęziami. Łatwo upaść, a hałas jaki się robi…
Idę brzegiem, z dala od rzeki w górę biegu, na ten płytki fragment, który – teraz już wiem – wcale taki płytki nie będzie. I nie był. Woda do pasa. Jednak klonki liczne i dość współpracujące, ale małe, nieznacznie ponad 30cm. Intrygują mnie, srebrzące dno małe świnki. Większość ma po 20-30cm. Nieliczne tak pod 35. Zakładam mikrojig. Tak mnie ta zabawa zaabsorbowała, że poświęciłem 2 godziny. Do wieczora. Zaliczyłem z dwadzieścia kilka pewnych „brań”. Ultra krótkie szarpnięcia małej przynęty. Nic mi się nie zdawało w temacie tych brań, bo słońce doskonale operowało nad polem działania, ryby podpływały nawet na kilka metrów. Szybko stwierdziłem dwie kwestie. Najlepiej sprawdzał się najmniejszy, jaki miałem przy sobie mikrojig 0,2g, czerwony, niestety z dość długim ogonkiem. Ani go upalić, ani obciąć. Do tego szesnastka – za toporna. Próbowałem zacinać z wyprzedzeniem, ale to nic nie dało. Ryby bardzo charakterystycznie podszarpywały sam koniec przynęty i natychmiast puszczały, choć czuć było ewidentne pyknięcie na pstrągowym kiju [ze względu na średnią szerokość koryta około 10m, korzystałem z wędki 2,55m]. Ostatecznie miałem na kiju tylko jedna świnkę na mniej więcej 35cm. Chyba sama się przycięła, czego nie widziałem, po tym jak pozwoliłem nurtowi, wyciągnąć kilka metrów żyłki więcej z kołowrotka. Poczułem jakby gałązkę i nieco zniecierpliwiony, holowałem „patyk”. Rybę ujrzałem pod powierzchnią jak rozpaczliwie przechylała głowę w lewo i w prawo, odczepiając się pod samą powierzchnią, dosłownie w momencie, w którym się połapałem, co jest grane. Płynęła ledwo napinając żyłkę, czując, że sama sobie poradzi. Trudno.
Po powrocie wybieram kilka najmniejszych z najmniejszych jigów, na najmniejszych haczykach i obcinam im ogonki, na równo z łukiem kolankowym. Czternastka idzie na szpulę. Jestem pełen optymizmu.
Nie zobaczycie zdjęcia świnki, nawet małej, choć jestem przekonany, że coś by się działo. Następnego dnia nie pojawiłem się nad Wisłokiem. Napiszę, dlaczego tak się stało w trzeciej części tekstu.
Dwa dni później melduję się na wyżej wspomnianej miejscówce o 5.30. Pogoda niestety zupełnie inna. W nocy spadł spory deszcz i temperatura zjechała na zaledwie 12 kresek. Słońca jak na lekarstwo. Pod mostem widzę dwie świnki, stojące nieruchomo jak mumie. Już wiem, że chyba nic z tego nie będzie. Tak też jest. Ryby gdzieś wymiotło. Jedynie przez pierwszą godzinę, naprawdę intensywnie żerują klonki. Podobne jak wcześniej, około 30cm. Atakują bardzo pewnie. Tylko dwie sztuki unikają kotwiczek. Im bliżej 8.00 ryb jakby ubywa. Świnek ani śladu. Podobnie kiełbi. Snują się nieliczne, pojedyncze sztuki. Pod nawisem samotnych traw powierzchniowego żuka atakuje maleńki szczupaczek.
Ryb tego gatunku w rozmiarze do 15cm widziałem całkiem sporo przez ostatnie dni. W desperacji próbuję łowić gumami i głębiej schodzącymi woblerami w tych nielicznych dojściach do wody. Nie mam brań, za to kilka takich zaczepów, że daruje sobie dalsze trudności.
Ponieważ około południa, gdy ruszamy w dalszą drogę, pojawiło się więcej słońca – jeszcze raz podjeżdżamy na miejsce. Niestety, ilość światła nie daje takiego komfortu jak poprzednio. Niewiele widać, choć ewidentnie ryby spłynęły w głębsze fragmenty rzeki.
Na ten fragment Wisłoka nie mogę narzekać. To, że nie złowiłem ryb, to brak sposobu, może umiejętności po mojej stronie, plus bardzo niekorzystne warunki terenowe. Zresztą, pewnie dlatego są ryby. Tym bardziej, że presja na tę wodę jest kilkaset razy mniejsza niż na odcinki Wisły przed i pod Krakowem. Żadnemu spinningiście nie polecę tego fragmentu w lecie, a nie wiem jak bywa we wcześniejszej porze roku. Jeśli ktoś lubi łowienie stacjonarne, myślę, że nie będzie żałował drogi. Miejsce dla siebie zapewne znajdzie, bo jak mówiłem – z perspektywy okręgów krakowskiego, czy katowickiego – ilość wędkarzy znikoma.
Ponieważ prognozy pogody zapowiadają opady, co widać w rzeczywistości, postanawiamy powoli wracać. Niby mamy trzy dni, gdyby trafić nad dobry odcinek, ale liczymy się z tym, że mimo, jeszcze w miarę słonecznej aury, deszcz nas przegoni. Kierując się na zachód, przecinamy w Dukli Jasiołkę. To, co widzimy trochę mnie zaskakuje. Jasne, bo od dawna suche, potężne łożysko rzeki. Woda dosłownie ledwie płynie.
Poniżej mostu, ukształtowanie dna robi jakby głębsze zastoisko o powierzchni około pół hektara. Widać całkiem sporo kleni pod kilogram i dużo więcej małych, brzanki – góralki i chyba lipienia. Nie schodzę nawet. Wiem, że będę gonił się z rybami jak w basenie. Wszystko na ostrym słońcu i otwartym terenie.
Ruszamy dalej. Na trasie Wisłoka.
Z kolejnego mostu, w karykaturalnie płytkiej wodzie namierzam, jak mi się zdaje kilka lipieni. W zasadzie to jestem pewien. Znajdujemy w pobliżu wygodny parking, sprzęt w dłoń i nad wodę. Podchodzę ambitnie do sprawy – zakładam wodery. Nie jest tak gorąco, a mocno wieje już chłodny wiatr. Agnieszka śmieje się, bo bez żadnego problemu przemieszcza się po wodzie w zwykłych kaloszach.
Otoczenie dość urokliwe, ale ten poziom rzeki… Jakoś próbuję łowić w jakby basenach utworzonych przez ukształtowanie dna, nieznacznie głębszych. To głębszych oznacza 40-50cm.
Ryby gdzieś przepadają. Staram się rzucać daleko. Łowię tylko mikrojigiem i smużakiem. Mam sporo kontaktów, ale rybki takie, że szkoda gadać. W bardzo płytkim fragmencie kilka większych góralek zainteresowało się wobkiem, ale nawet zatrzymanie go w miejscu, nie ułatwia niezdarnie kręcącym się pod powierzchnią rybom, pochwycenie go. Po godzinie mam pewność, że nic tu po nas. Nawet nie umiem ocenić, jak wgląda rybność tego odcinka [Nowy Żmigród], przy większej wodzie.
Pozbawieni złudzeń postanawiamy coś przekąsić i zatrzymujemy się w jakimś zajeździe. Jedzenie nie było rewelacyjne. Ustalamy, że w drodze do domu wstąpimy jeszcze poniżej połączenia Ropy i Jasiołki z Wisłoką. Mimo niżówki powinien być to już kawałek wody. Na wszelki wypadek [dobre brania] lokalizujemy jakiś nocleg w pobliżu rzeki. Jesteśmy gdzieś na granicy okręgów Krosno i Rzeszów.
Nie pomyliliśmy się. Widać, że poziom jest zatrważająco niski, ale wspólny wysiłek trzech rzek, daje jeszcze jakieś nadzieje. Wisłoka sprawia wrażenie jakby bardziej żółtej niż brązowawej. Dość łatwo widać liczne „zbutwiałe” rafy skalne, dość często idące równolegle do nurtu, a nie prostopadle jak w Sanie. Na krawędziach blatów woda znacznie głębsza. Widzę rzędy pali po dawnym moście. Okazuje się, że dam radę podejść do nich w spodniobutach.
Jest 16.30. Martwię się, bo rozmiar wody podnosi mnie na duchu, a zarazem zaczyna wiać bardzo, bardzo silny wicher i wychodzi olbrzymia, sina chmura. Mimo to rozkładam ekwipunek. Szczęśliwie z chmury nie ma nawet małego deszczu, choć wiatr nie ustępuje. Do pudełka dorzucam trzy maleńkie 20mm woblerki, które kupiłem sobie dla poprawienia nastroju, przejeżdżając przez Sanok. U nas dawno takich nie widziałem [bardzo małe i solidnie wykonane zarazem i o połowę tańsze niż porównywalne w Krakowie].
Zaczynam od wyraźnego spowolnienia rzeki. Rzucam wzdłuż rysującej się pod powierzchnią jakby skalnej drzazgi. Po jej stronie od przeciwległego brzegu jest płytko. Krawędź bliżej mnie graniczy ze znacznie głębsza wodą. Z trudem zarzucam lekki wobek. Nawet na 14-ce, przy tych porywach z trudem leci kilka metrów. Dobrze, że szybko porywa go wyraźny nurt. Mam wspaniałe branie. Nie żadne tam dzikie walnięcie. Czuć, że jakiś duży drapieżca po prostu zassał przynętę. Kij ugiął się bardzo i miękko zarazem. Zaciąłem, a raczej spróbowałem. Mam wrażenie, że głęboko wessany wabik, nawet nie przesunął się w rybiej mordzie i po kolejnym targnięciu, tajemnicze, niedoszłe trofeum się spięło. O ile w ogóle miało kontakt z hakiem. Pisząc to jestem zmartwiony, bo byłaby to niewątpliwie ryba wyprawy, ale wtedy bardzo mocno mnie to zdopingowało, tym bardziej, że łowiłem może kwadrans.
Niestety kolejne minuty są bez brania. Idę kilkaset metrów w kierunku wyraźnego spiętrzenia wody. Na granicy przelewu łowię kilka kleni, tyle, że małych. Największy ma 33cm. Pudłuję kilka kontaktów, lecz wiem, iż nie straciłem nic poważnego.
Wiatr nieznacznie słabnie. Za to robi się senna szarówka. Słońce spowijają chmury, a na dodatek resztki światła zabiera bardzo wysokie zbocze u podnóża, którego biegnie skarpa, a pod nią rzeka.
Przechodzę na drugą stronę i osiągam stare pale. Znów mam kilka ryb, ale małych. Wyciągam też śmiesznie żółtego, jakby wypłowiałego okonia. Momentami, między wielkimi głazami w resztkach dnia dostrzegam ciemne i pokaźne ogony przyzwoitych już kleni. Rzucam woblerkami i wirówkami i są to jedyne przynęty, jakie ryby w ogóle interesują. Większe woblery i gumy, kompletnie nie znajdują uznania. Po przeciwnej stronie jakiś wędkarz łowi na spławik. Ma sporadyczne brania. Zdziwił mnie, bo zabierał każdą ukleję, a dość sensowną płoć wypuścił.
Nie obawiając się zaczepów, bo wiem, że mogę podejść do drewnianych słupów robię slalom przynętami między palami. Wśród wielu rzutów, wobler przechodzący między pozostałościami mostu, jest wyraźnie potrącony. Za mało na zacięcie, ale obstawiałbym większą rybę. Kilka razy przeciągam wabik równolegle do resztek konstrukcji. Nareszcie! Kij wygięło ostro. Już kalkuluję jak sfotografuję ładnego, jak sądzę klenia. Ale coś nie tak. Ryba wychodzi do powierzchni, a ja identyfikuję dość grubego, nieciekawie ubarwionego potokowca.
Praktycznie nie walczy. Sprawia wrażenie totalnie zmęczonego termiką wody po upałach. Staram się szybko go sfotografować i wypuścić. Ma 37cm.
To ostatni miły akcent tego dnia. Wprawdzie przed zmrokiem kilka szarpnięć powoduje, że aż puszcza hamulec, lecz są to pobicia na zasadzie przegonienia małej rybki, a nie zjedzenia jej. Kończę zupełnie po ciemku.
Szkoda, że dzień już taki krótki. Dopiero 21.00. Panuje przedjesienny klimat. Z jednej strony piękny czas, z drugiej nie cierpię go. Jak żaden inny fragment roku, daje mi znać o przemijaniu… Można się z lekka rozkleić. Zanosi się na mżawkę, która faktycznie nadchodzi w drodze powrotnej.
Co takie wyprawy dają? Silnych, wędkarskich doznań nie za wiele i nie non stop. Nie mniej różne wody, ich odmienność, tajemniczość rodząca może niezdrowe nadzieje, powodują, że miła to odmiana. A poza tym możemy sobie powiedzieć, że tam gdzie mieszkamy, nie ma szału, ale jednak coś pływa.
Tak przy okazji, to dochodzę do wniosku, że gdyby nie klenie i bolenie, to nie miałbym, na co się nastawiać w rzekach.