Szukaj
Close this search box.

Brak mi słów [nowy rekord]

Czy można zaliczyć lepszą niż poniższa relacja, recenzję swoich porad, jak złowić sandacza? Wciąż jestem na haju po wypadzie z soboty na niedzielę. Kolega stwierdził, że byłem w Holandii na rybach. Dziękuję za wszystkie gratulacje i żarty jakie padły pod moim adresem przy okazji tej sytuacji 🙂

Nie wiem, może mało doświadczyłem, ale połów jaki miałem ostatnio, przyrównałbym do odległych lat i boleniowych „pogromów”, gdzie łowiło się po 6-8 ryb grubo 60+ w tym dwie, a czasem nawet trzy 75+… Podobnież moim bliższym i dalszym znajomym takie sytuacje chyba nie często są dane, bo w kilku osobach widziałem niedowierzanie. Co takiego się wydarzyło? Otóż, trafiłem nawet nie na „noc konia”, a na „noc słonia”.  Te niespełna cztery godziny nocnych łowów obfitowały w tyle zdarzeń, że nawet nie muszę się silić, by uatrakcyjnić tekst. A i tak pomijam dwie sytuacje gdzie wpadłem prawie po pierś do wody.

Do rzeczy. To był mój pierwszy tu wypad od nocy z 1 na 2 czerwca. Wtedy i podobnie jak na dziennych wypadach w maju nie to, że nic nie złowiłem; nie miałem nawet brania. Zeszłoroczna, jesienna, „złota”, jak mówimy o takich fragmentach miejscówka, nie obdarzyła w tym roku nawet klenikiem czy mini sandaczem. Nawet zacząłem dumać, że jesień 2020 to był jakiś przypadek.

Postanowiłem zacząć tuż po 17.00, by przejść te 200m za dnia, licząc się ze zmianami po kilkakrotnym przejściu grubej wody latem. Pomysł był jak najbardziej trafny: zmiany są bardzo duże – co jest plusem i minusem – dojście, a szczególnie poruszanie się na łowisku stało się bardziej uciążliwe. Na szczęście odcinek nie stracił zeszłorocznego charakteru. Na oko jest to ten sam klimat [dno, brzegi, uciąg, głębokość]. Największym problemem były liczne bobrowe dziury –  nowe i ciężko się nauczyć po jednym razie gdzie która jest, oraz pionowe pęknięcie w burcie od szczytu do powierzchni wody. Rozpadlina ma z pół metra. Próbowałem iść wodą w tym miejscu, ale na przedłużeniu pęknięcia w wodzie…nie złapałem dna nogą. No i skakałem w spodniobutach z kijem w połowie urwiska. Jakieś 3m nad wodą. Oczywiście można próbować przejść od góry, ale bez maczety, której nie posiadam, nawet nie próbowałem. Tylko raz skusiłem się tu wrócić na tzw. azymut do auta. Trwało to z godzinę dłużej, niż normalnie szedłbym taką odległość ścieżką. Niestety wysokie W2, czyli dla mnie powyżej Łączan i aż do granicy z Okręgiem Katowice, ma to do siebie, że tam rzadko trafimy na wykoszone, nadbrzeżne łąki, co przy częstych wyprawach na W3 poniżej Krakowa w 2018r było normą. Tam tylko bezpośredni pas nad wodą był zostawiony sam sobie.

Te 90 minut dziennych jeszcze łowów nie nastroiło mnie optymistycznie. Nie widziałem i nie słyszałem nawet jednego ataku; nieliczne spławy ryb kilkunastocentymetrowych, może ciut większych. Pustynia… Zresztą po ciemku były słyszalne tylko dwa pobicia: jedno bardzo niemrawe i bez wątpienia ryba niewielka; drugie  – obstawiłbym bolenia średniaka. Nie napalałem się po tych majowych tu pobytach, ale strasznie mnie zniechęcił ten brak życia, tym bardziej, że warunki były niezłe: rosnące zachmurzenie, ale niejednolite, powoli ale stale rosnące ciśnienie [od rana 6 hPa], podniesiona z 40cm woda, a przede wszystkim „trącona” na jakieś 50%. Lekki wiatr zachodni [w nocy bezwietrznie]. Przyjemnie – 20 stopni wieczorem. A tu nic.

Około 19.00 przezbroiłem się, czyli zmieniłem jedynie wędkę na mocniejszy kij do 35g. Poza tym kołowrotek 3500 i co ważniejsze z hamulcem 12kg. Do tego plecionka 0,12mm [10kg] i płytko chodzące woblery 9cm+.

Zacząłem około 19.30 jeszcze przy szarówce, co by znów przeskoczyć bez większego ryzyka tę pionową rozpadlinę. Po około 30 minutach od startu odezwał się trochę kręgosłup. Przysiadłem na jedynej tu, sporej wyspie z oderwanej od brzegu darni. Jeszcze ciepło w tyłek, nogi po kolana w wodzie. Już ciemno. I tak sobie rzucam przynętą, ślimaczo prowadząc ją pod nikły prąd. A, że nic kompletnie nie zagłuszało sennej atmosfery, to zadumałem się nad kilkoma tematami… Określenia: bomba, strzał, pobicie itd. to nic w porównaniu z tym co się stało. Ryba wzięła stojący z 3m od szczytówki wobler i tak szarpnęła, że kij wyskoczył mi spod łokcia i całość trzymałem tylko…za korbkę kołowrotka. Nawet nie zdążyłem się podnieść. Z wrażenia  i z nieuzasadnionego strachu, że sznurek i tak został nadwyrężony, nie dociąłem prewencyjnie. Szamotanina trwała kilkanaście sekund, nawet odpuściłem lekko hamulec. Noc należała do tych dość ciemnych, ale bliska odległość pozwoliła dobrze zaobserwować kontur połowy ciała ryby nad wodą [ta część z ogonem]. Taki około 80cm, a na stówę 75+. Niestety spadł.

Z jednej strony trochę smutno mi było, że tak się dałem zaskoczyć, ale uwierzcie – na takiej flakowatej wodzie, gdzie ledwo czuć pracę przynęty i w takiej hipnotyzującej sennej rzeczywistości, ciężko się ustrzec przed brakiem reakcji, po tak burzliwym zwrocie akcji. Z drugiej strony uśmiechnąłem się – są tu nadal. Widać, że jednak to jesienna ostoja. I najważniejsze: to nie była jakaś półmetrowa popierdółka tylko piękny już drapieżca.

W sumie nie wiem czemu, ale popatrzyłem na linię brzegową, na ile ją było widać i postanowiłem jeszcze porzucać, nie ruszając się z tej wysepki.

Minęło dokładnie 15 minut. Wobler snujący się bez wątpienia nie głębiej niż 10cm pod powierzchnią [około 1 – 1,5m głębokości], dosłownie na krawędzi wody i błota z piachem. Wściekłe przywalenie.  Wytrzymuję z sekundę i potężnie zacinam, po czym poprawiam. W wodzie kocioł. Mimo odległości około 15m jestem prawie pewien, że sandacz. Tylko jaki duży? Po roku już nie ma tej „pamięci” w ręce, a ten sezon to w ogóle był u mnie bez większych ryb. Strasznie szybko wszystko się odbyło, choć nie był to jakiś histeryczny i panikarski hol. Pod nogami kawał sandacza. Mam podbierak dedykowany do ryb 50, max. 60cm. Wiem, że to głupie, ale prawie nowiutka, wielka siata leży w domu, bo na pierwszej wyprawie w grudniu 2020 po podebraniu pięknego kleniska i próbie wytrzepania podbieraka z wody, pękła rękojeść. Nonsensem są identyczne plastikowe rączki do podbieraków o średnicy 35, 45, 55, i 65cm. Niby wiem, jak tą rękojeść zrobić, ale nie cierpię takich zabaw i zawsze szkoda mi na to czasu. A poirytowany jestem kupnem trzeciego tak dużego, a piątego już w ogóle podbieraka na przestrzeni niespełna dwóch lat.

Przyklękam, kij pod pachę, rybie siata na łeb, chwyt za ogon. Oj jest co złapać! Szarpie się jak wariat. No ale jesteśmy już razem na tej wysepce. Wobler tradycyjnie już poza pyskiem. Nie mam pojęcia jak one to robią. Z rybą częściowo w siatce i z tym chwytem za ogon przechodzę na brzeg. Warunki fatalne, bo wszędzie spad. Zapalam latarkę w telefonie, by dobrze widzieć wytarte, czerwone cyferki kolejnych dziesiątek na centymetrze. Równe 80cm!

(fot. A.K.)

Błogostan. Kilka fotek w wodzie. Od razu mówię – taki sandacz ma taki łeb, że złapanie go za pokrywę z samego, najgrubszego kraju i przesunięcie dłoni w kierunku pyska, nie wpycha mu paluchów w skrzela. Tak, że spokojnie.

Poszedł jak petarda z takim chlustem, że cała lewa ręka mokra po bark.

Pierwsza myśl – może dać sobie już spokój na dziś? Czego chcieć więcej? Kilka sms-ów, by pochwalić się znajomym, cicha konwersacja z Tommy`m. Dwie duże sztuki na kiju, a zmrok dopiero od godziny. Jestem w wędkarskim niebie.

Łowię dalej. Od razu schodzę z 20m niżej, do pierwszego miejsca, gdzie jako tako się stoi. Zaczynam jak zwykle: kilka rzutów tak z 7m w nurt a zarazem 10, potem 15 i na koniec z 20m poniżej stanowiska. Na razie nic, poza wielkim bobrem, który mnie postraszył efektownie chlapiąc. Kolejne rzuty, już wzdłuż brzegu. Mija może pół godziny. Tym razem strzał w stylu „odkurzacz gigant”. Miękkie ale przemocarne. Próbuję docinać, ale nic z tego – prawie prostuje mi kij w ręce, a ryba majestatycznie odjeżdża pod prąd w nurt, w kierunku dna. Po kilku ładnych metrach staje. Podciągam – zdobycz wychodzi gwałtownie na powierzchnię i widzę w ciemności długą białą, rozmazującą się krechę. E, sumek koło metra – taka pierwsza myśl. Ciut rozczarowania, choć dla mnie to kawał ryby i też się cieszę, ale ciśnienie momentalnie schodzi. Pełen spokój. Ryba znów daje nura i wybiera kolejne kilka metrów plecionki. Staje. Typowo sumowe dwa – trzy potężne strzały w linkę ogonem. Nie forsuję holu, bo z jednej strony chcę rybę wyjąć, a z drugiej jakby spadła, to bez dramatu. No i w przeciwieństwie do pierwszej zdobyczy trwa to bardzo długo. Tak mi się wydawało i tak sadzę teraz. W końcu czuję, że linka jest pod spadzistym brzegiem. Podciągam delikatnie, zapalam czołówkę…Ludzie, jakbyście wiedzieli co działo mi się w głowie na widok wielkich, świecących gał, które łypały na mnie [chyba] wściekle! Kompletnie bez namysłu, na wariata, nie wiedząc ile tam wody, skoczyłem z brzegu łapiąc potwora za ogon i kijem kierując łeb pod brzeg. Ale już nie walczył. To, że znów mam 90-kę było pewne, choć ryba nie była aż tak gruba, jak mój październikowy kloc  z zeszłego roku. Chyba trząsłem się jak w gorączce. Otwarłem kabłąk, odrzuciłem kij [potem okazało się iż kołowrotek tak się uwalił, że cud, że działa]. Wystawiam sandacza na tę niby półkę, na której stałem i jak w basenie wdrapuję się na brzeg z wody. Ten się nie bawił: kotwica brzuszna na skraju szczęki, a tylna głęboko w gardle.

(fot. A.K.)

Po odhaczeniu dwa ramiona tylnej kotwicy, gdy zwolniłem uścisk szczypiec – odpadają.

(fot. A.K.)

…i widok woblera na drugi dzień.

(fot. A.K.)

Mam ogromny dylemat, jak zrobić fotki, a nie chcę przeginać, bo ryba jest zgrzana na maxa. Ostatecznie znów ześlizguję się w wodę, zakładam rybie siatkę na głowę i wstawiam w wodę między brzeg, a moje nogi, trzymając za gruuuubaśny trzon ogonowy jedną ręką. Drugą mocuję się z zamkiem kamizelki. Wyjmuję aparat. Ustawiam samowyzwalacz. Okazuje się, iż po latach trochę się zepsuł, ale w sumie na plus. Ustawiony na 10 sekund, odpala fotę po około 15 sekundach. Kładę aparat w tym błocku, gdzie wcześniej leżał sandacz i trzymając rybę, cofam się o jeden duży krok [wody po pas] i rozkładam wolną rękę, jakbym trzymał rybę. Błysk. Chwilę stoję, bo nic nie widzę. Sprawdzam – jestem w kadrze. Jest szansa. Ponowna próba, już z rybą. Jakoś tak tracę ciut równowagę. Te lekko 7kg leci mi trochę z ręki.  Błysk. Znów chwila z zamkniętymi oczami. Nawet nie sprawdzam czy fota wyszła. Sandacz trochę się wierci. Wykładam go ponownie na mokre błocko. Znów zapalam latarkę z telefonu. Rozwijam centymetr – cały rozwijam! Dwukrotnie sprawdzam – 96cm! Dla mnie nie do wiary. Poprzednie 93cm nie wytrzymało nawet roku. Mój nowy rekord!!!

Na marginesie – nie śmiejcie się z tej jedynej fotki z rybą w ręce. Kumple już się uśmiali i ubawili jaką tam mam minę 🙂

(fot. A.K.)

Siedzimy już z kilka minut z sandaczem w wodzie. Mam całe ramiona mokre. Z wrażenia ich nawet nie podwinąłem. Delektuję się obcowaniem z sandaczowym olbrzymem. W bladym światełku czołówki podziwiam, podziwiam, podziwiam. Podziwiam wszystko: ogromne kolce płetwy grzbietowej, szaro – srebrną szorstkość masywnego cielska, te srebrne w nikłej poświacie oczyska, macam ostrożnie drapieżną mordę, twardą jak kamień. Nawet ostrożnie pakuję palec w zęby. Następuję słyszalne kliknięcie [chyba spięcie mięśnia] i czuję, jakbym w opuszek kciuka wbił gwoździa.  Użarł mnie nie na żarty. Sam się prosiłem…

Ale już dłuższy czas sandacz chce się wyrwać. Teraz łagodnie odjeżdża w noc…

Wyciskam wodę z grubego swetra jaki mam na sobie, zbieram usmarowane jak nigdy: telefon, aparat i centymetr. Myję to wszystko na ile pozawalają warunki. Siadam i gadam z kumplem. Nie znajduję słów… No, pięknie jest.

Postanawiam kończyć. 22.00. Tak mówię koledze. Tyle, że po wyłączeniu telefonu uświadamiam sobie, iż wracając po ciemku muszę pokonać jakoś tę rozpadlinę, albo jakimś cudem wspiąć się na szczyt skarpy i taranować krzaki. Na totalnym luzie, jakbym był z dziećmi na mini wzdręgach, łowię dalej. Poturbowany wobler zamieniam na prezentowany w poprzednim wpisie japoński produkt. Niech ma teraz swoją szansę.

Minęło chyba niewiele czasu. 20m niżej. Potężny strzał i mocna walka, znacznie bardziej dynamiczna.  Cały czas blisko powierzchni, kijem zamiata na wszystkie strony. Znów musiałem wleźć do wody, bo z kolei w tym miejscu nie sięgnąłem go siatką. Wyraźnie mniejszy, wydawał mi się wręcz mały.  Przykładam do kija. Fotka z ręki i do wody. Przy mizernej czołówce odczytałem 63cm. Cuda. Czwarty strzał wieczoru i trzy w ręce, a wszystko na punkty, że tak ligowo ocenię. Wysyłam sms z fotką i…coś on za duży jak na 60+. Potem w domu mierzę kij [kraniec pyska był na linii naklejki jaka jest na blanku] i okazuje się, iż miał 73cm! Źle odczytałem w słabym świetle zatarte nieco cyfry.

(fot. A.K.)

Wiem, wiem, ale to jeszcze nie był koniec. Wszystko, co wyżej, zdarzyło się na około 100m brzegu. Kolejne, które czasem przeszedłem nawet w nocy w zeszłym roku, nigdy nie dało nawet brania. Tylko raz miałem tam olbrzyma na za lekkim kiju, ale to było w dzień, przy burej wodzie i podniesionej o 1,5m. Oczywiście nie dałem mu wtedy rady i spadł.

Dla spokoju rzucam, ale się już tak nie przykładam. Na szczęście wiem, że na końcu odcinka jest teraz znacznie łatwiejszy powrót, bez tych wszystkich karkołomów terenowych. Na końcu zestawu wisi teraz Gloog Nike. Jest 23.40 i nic się nie wydarzyło. Końcowy odcinek, choć łatwiejszy na brzegu, to w wodzie jego ostatnie 20m jest już głębokie – normalnie z 2m, teraz co najmniej 2,5m. I uciąg wyraźny. Na koniec zakładam tego poturbowanego Tapsa. Na ostatni rzut. Jeden hak z tyłu i rozgięte jedno ramię w kotwicy brzusznej. Nie wiem co mnie napadło. Piękne przywalenie. Kilkanaście sekund byłem pewien, iż mam ładnego bolenia. Ryba niesamowicie dynamicznie jak na sandacza miotała się na powierzchni, kręcąc młynki i skacząc no boki. Niedoszły boleń okazał się czwartym sandaczem nocy. Najmniejszym – 66cm.

(fot. A.K.)

Jak w końcu dotarłem do auta, to z Tommy`m, który był na ślubie znajomych, gadaliśmy godzinę.

Sandaczowo jestem spełniony w tym sezonie,  już nawet po tym jednym wyjściu. Tym bardziej, że gatunek ten jest dla mnie dość daleko za boleniem, wzdręgą, jaziem i pstrągiem. Po prostu jakoś tak mam, że poza tą nocną petardą przy pobiciu i pięknym zdjęciem efektownie wyglądającej ryby, reszta jakoś mnie mniej kręci. Nie znaczy to, że odpuszczam – oczywiście jeszcze kilka nocnych wypraw zaliczę.

Wszystkim wypuszczającym ryby, życzę takich doznań jak wyżej opisałem i sandacza na przysłowiowy metr.

Jedna odpowiedź

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *